Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
246

Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego





Rozrywka staje się Historią

trzysta-tysiecy-gitarTo już trzeci tom monumentalnego dzieła Dariusza Michalskiego poświęconego dziejom polskiej muzyki rozrywkowej. Pierwszy obejmował czasy międzywojenne, drugi – okres powojenny do 1957 roku. I właśnie dostaliśmy tom trzeci, obejmujący lata 1958 -1973. To czas szczególny w historii polskiej muzyki rozrywkowej, czas jej wychodzenia z najgrubszych ograniczeń politycznych i kulturowych, czas narodzin grup muzycznych i pojawiania się solistów, którzy odcisnęli swoje piętno na muzyce współczesnej. To między innymi czasy pojawienia się i rozkwitu Niebiesko-Czarnych, Czerwono-Czarnych, Czerwonych Gitar, Skaldów, No To Co, Trubadurów, czasy trudnego, bo nie ułatwianego przez świat zewnętrzny (mówiąc najoględniej) wzlotu geniuszu muzycznego Czesława Niemena, czasy pojawienia się pięknego zjawiska, które nazywało się: Marek Grechuta, czasy Krzysztofa Klenczona i Seweryna Krajewskiego, zrazu duetu, a potem konkurentów. Do tego są też w tomie Michalskiego rozdziały poświęcone takim ówczesnym zjawiskom medialnym jak radiowe „Popołudnie z młodością”, jedna z najpopularniejszych audycji w dziejach Polskiego Radia, a także rozmaite pyszne smaczki obrazujące ówczesne uwarunkowania i śmieszności, takie jak choćby cytat z jednego z publicystów, który pisał o boogie-woogie jako o tańcu wrogim klasowo.

Pozwolę sobie na mały grzeszek tonu osobistego i nie odmówię sobie westchnienia ze wzruszeniem, bo wspomniani wykonawcy (i nie tylko oni), to czas mojej zielonej młodości, a dźwięki ich piosenek, głosy, brzmienia tamtych melodii wywołują we mnie najsłodsze sentymenty. Słuchałem ich z płyt, longów, singli i pocztówek, słuchałem z telewizora, słuchałem z wszechobecnych w tamtych czasach odbiorników radiowych, zwłaszcza tzw. tranzystorów, obecnych gdzie kto chciał i gdzie kto nie chciał, na ulicy, w parku, w otwartym oknie, na plaży, w lesie. Słuchałem ich więc i z rozmysłem i przypadkowo. Grechuta i Krajewski kształtowali moje młode życie uczuciowe, Niemen budził pierwsze uczucia wzniosłe i uduchowione, Skaldowie pociągali prostotą ich pięknych i dowcipnych piosenek oraz oryginalnym, nowoczesnym ujęciem polskiej tradycji, a Klenczon poruszał strunę chłopacko-zawiadiacką. Upłynęły jednak lata i dziesięciolecia, i to co było codziennością dla ucha, pewną oczywistością, co było popem muzycznym codziennego użytku, stało się historią nie tylko muzyki, ale także i częścią dziejów polskiej kultury. Jak to się stało?

Mam na to pewną hipotezę. Otóż wydaje mi się, że poza bezsprzecznymi talentami muzyków tego czasu i tego gatunku jest jeszcze jeden czynnik. Otóż pop muzyczny, owa tytułowa „Polska Muzyka Rozrywkowa” bardzo często, nie zawsze, ale bardzo często znacznie trafniej, dobitniej i atrakcyjniej wyrażała społeczne nastroje, marzenia, aspiracje, intuicje zbiorowej świadomości i wyobraźni niż choćby literatura, teatr czy nawet film. Nie ujmuję nic tym dziedzinom, które wydały wiele arcydzieł w tamtym czasie, ale siłą rzeczy były bardziej, zwłaszcza teatr, artystyczny film czy ambitna literatura, elitarne, hermetyczne, a i może bardziej poddawane cenzuralnej presji. Szeroki zasięg piosenki stwarzał możliwości zupełnie niezwykłe. Sam autor oczywiście zwraca na ten aspekt uwagę pisząc o charakterystycznej dla tej muzyki rozrywkowej antynomii między – bywało –  kiczem a mówieniem czegoś ważnego w XX wieku.

Pisząc o poprzednim tomie, a także o monografiach, które Dariusz Michalski poświęcił Krzysztofowi Klenczonowi i Czesławowi Niemenowi podkreśliłem, że dokonuje on w nich zadziwiającej sztuki: pisze o muzyce tak zajmująco, barwnie, że czyta się je świetnie, choć żywioł słowa, pisanego zwłaszcza, jest czymś zupełnie odmienny niż żywioł muzycznego dźwięku. Znalazł Michalski właściwy dla ukazywanego świata rytm i koloryt swojej narracji. Czekam na kolejny tom, od 1974 wzwyż, bo to też pasjonująca epoka Polskiej Muzyki Rozrywkowej.

Dariusz Michalski – „Trzysta tysięcy gitar nam gra czyli historia muzyki rozrywkowej (lata 1958-1973)”, z przedmową Franciszka Walickiego, Wyd. Iskry Warszawa 2014, str. 872, ISBN 978-83-244-0378-3

 

Już szron na głowie

starsi-panowie-dwajPiśmiennictwo poświęcone fenomenowi Kabaretu Starszych Panów (dalej: w skrócie KSP; Wiesław Michnikowski powiedział kiedyś dowcipnie, że „ma za długie nazwisko i wystarczyłyby dwie pierwsze sylaby”) staje się coraz bogatsze. Zaczęło się bodaj od „Otwartego oka Opaczności”, pamiętników samego Jeremiego Przybory. Później Roman Dziewoński, syn jednego ze wspaniałych wykonawców towarzyszących KSP, Edwarda Dziewońskiego, napisał „Ostatnich naiwnych”. Również pisząc o swoim ojcu („Sęk z Dudkiem” i „O Dudku dożylnie” ) Dziewoński obszerne partie siłą rzeczy poświęcił jego udziałowi w KSP. Także Xymena Zaniewska, wspaniała scenografka, nie tylko KSP, przygotowała piękny o nich album. Dariusz Michalski napisał „Pana A”, rzecz o Jerzym Wasowskim. To nie wszystkie pozycje z tej dziedziny. Teraz do tej pięknej kolekcji dołączył właśnie ze swoją żoną syn Jerzego Wasowskiego, Grzegorz Wasowski. Para autorska jako „kompendium niewiedzy” dowcipnie określiła bogaty zbiór tekstów KSP, piosenek, dialogów, monologów, okraszony dowcipnymi dygresjami i przypisami, objaśnieniami, a także zestawem ciekawych fotografii. Potencjalnym czytelnikom doradzam, aby nie zrażali się pierwszym wrażeniem, jakiemu mogą ulec po otwarciu „Kompendium”. Gęstwina cytatów, dygresji, tytułów, dat może niektórych, mniej cierpliwych, zniechęcić. Ale nie zrażajcie się. Po kilku minutach lektury dotrą do was jej pierwsze słodycze, tekstów i odautorskiej narracji, w której  cudowne, „kłapouche” poczucie humoru Grzegorza Wasowskiego odgrywa zapewne kluczową rolę.

Monika Wasowska, Grzegorz Wasowski – „Starsi Panowie Dwaj. Kompendium niewiedzy”, Wyd. Znak, Kraków 2014, str. 666, ISBN 978-83-240-3213-6

 

Ta jedna scena.

sto-najwazniejszych-scen Historię kina, czy to polskiego czy obcego, można pokazywać na rozmaite sposoby, z różnych punktów widzenia. Jako sztukę przede wszystkim albo – bardziej – jako społeczne lustro. Bez trudności wyobrażam sobie też pokazanie dziejów kina w postaci filmu zbudowanego z sekwencji najważniejszych scen z najważniejszych filmów. Zaczynałby się od wyjścia robotnic z fabryki w Lyonie czy wjazdu pociągu na peron u braci Lumiere, a potem płynąłby pancernik Potiomkin i wózek z dzieckiem staczałby się ze schodów odeskich u Eisensteina, rewolucjoniści szturmowaliby pałac Tuileries w Paryżu w „Marsyliance” Renoira-syna, mim grany przez Jean Louis Barrault ratowałby Garance na paryskim Bulwarze Zbrodni od oskarżenia o kradzież, Lamberto Maggiorani kradłby rower a plebejusze wzlatywali by na miotle ponad katedrę w Mediolanie w dziełach Vittorio De Sica. Mógłbym tak ciągnąć bardzo, bardzo długo, z polskiego poletka dając choćby kieliszki ze spirytusem zapalane przez Adama Pawlikowskiego w asyście Zbyszka Cybulskiego w scenie barowej „Popiołu i diamentu”.

No właśnie, to dzieło znalazło rzecz jasna w kapitalnej książce „Sto najważniejszych scen filmu polskiego” autorstwa Wiesława Kota, świetnego krytyka filmowego, znanego z bardziej chyba jeszcze ekspresyjnego sposobu wypowiadania się przed kamerą niż to było w przypadku Zygmunta Kałużyńskiego. Kot wybrał, opisał i opatrzył ciekawą ikonografią sto najważniejszych – jego zdaniem – scen w filmie polskim. Napisałem: „jego zdaniem”, acz podzielam w całości jego wybory, z tym że niewątpliwie jeszcze jednej dodatkowej setce można by spokojnie poświęcić tom drugi. Zaczyna Kot od „Młodego lasu” Józefa Lejtesa z 1936 roku, by pasjonująco przewędrować przez siedemdziesiąt lat historii polskiego kina, przez wielką, większą i największą klasykę, aż po produkcje najnowsze, na „Jacku Strongu” Władysława Pasikowskiego kończąc.

Tu być może należało może nieco poczekać, by przekonać się, czy sceny z tych najnowszych filmów na pewno weszły już do wyobraźni publiczności, jako że to się jeszcze okaże („a to jeszcze obaczym” – jak mówił pan Zagłoba), choć z drugiej strony ich brak oznaczałby eliminację najmłodszej części widowni kinowej, dla której sceny z „Młodego lasu”, „Zakazanych piosenek” czy ”Popiołu i diamentu” raczej nie są najważniejsze, chyba że dla wąskiego kręgu maniaków i pasjonatów.

Wyśmienita to lektura i do tego powabna wizualnie. Stawiam ją na półce rzeczy podręcznych, potrzebnych do pisania o sztuce, nie tylko filmowej.

Wiesław Kot – „100 najważniejszych scen filmu polskiego”, Wydawnictwo Poznańskie 2014, str. 416, ISBN 978-83-7177-942

 

Każdy ogląda i miętosi swoje

kino-passanaKtoś, kto obejrzał film, nawet najprostszy w odbiorze i uważa, że ogarnął w pełni ekranową rzeczywistość, ten jest w ciężkim błędzie. Nawet najwytrawniejsi krytycy i analitycy filmów muszą niejednokrotnie oglądać rzecz po wiele razy, by możliwie najbardziej na ile to jest możliwe (a nigdy nie jest możliwe całkowicie), pojąć sens i formę dzieła. Uświadamiałem to sobie wielokrotnie, oglądając ukochane filmy, jak choćby „Wesele” Andrzeja Wajdy czy „Rękopis znaleziony w Saragossie” Wojciecha Jerzego Hasa, które widziałem już na pewno ponad sto razy i w których za każdym razem odkrywam coś nowego. Kiedy zobaczyłem cyfrowo odnowione „Sanatorium pod Klepsydrą” Hasa uświadomiłem sobie ze zdumieniem, że odkryto przed mną całą warstwę wizualną filmu, której istnienia nawet nie podejrzewałem, bo na starej kopii nie dało się jej zauważyć. Podobnego wrażenia doznałem oglądając odnowiony cyfrowo „Potop” Jerzego Hoffmana czyli „Potop Redivivus”.

Tomasz Raczek dowcipnie, ze swadą, gawędziarsko, a przy tym wnikliwie i kompetentnie ukazuje swoje przygody z filmem właśnie w aspekcie sztuki jego oglądania. Nie należy jednak podtytułu książki traktować dosłownie. To nie jest techniczny poradnik oglądania filmów, acz w jednym z rozdziałów opisuje autor wrażenia z oglądania filmu z pozycji osoby niewidomej. Są to swobodne gawędy, czasem z pogranicza felietonu, rozważania krytyczne o filmach, jak na przykład o „Mieście ‘44” Jana Komasy czy „Kamieniach na szaniec” Roberta Glińskiego. Pisze też o ważnych dla niego filmach młodości i wpływie jaki na niego wywarły. Z różnych powodów bardzo interesujący jest rozdział poświęcony głośnym swego czasu perypetiom Tomasza Raczka z osławionym filmem „Kac Wawa”, w którym można znaleźć dodatkowe, nie pozbawione pikanterii szczegóły dotyczące dalszego biegu zdarzeń, o których autor opowiada z bezwzględną szczerością. Pisze też Raczek o krytyce filmowej, o czasach jej świetności, a potem powolnego uwiądu jej znaczenia, a w końcu gwałtownego jego upadku. Co ciekawe, przewiduje częściowy renesans znaczenia krytyki. Bardzo chciałbym wierzyć, że się nie myli. Wierzę jego wiedzy i intuicji oraz rozeznaniu w branży. Silny akcent kładzie też Raczek na walor dyskusji o filmach, traktując je i słusznie jako sposób poszerzania wiedzy o filmie za pomocą wrażeń i przemyśleń innych widzów. Tyle bowiem odbiorów filmu, ile widzów. I jeszcze jedna bardzo ważna konkluzja z lektury tej książki. Nie unikajcie ponownego oglądania filmów po wieloletniej przerwie. Bardzo często, informując kogoś, ze gdzieś jakiś stary film będzie powtarzany spotykam się z reakcją: „Ja to już widziałem”. A co, jeśli widziałeś, widziałaś ten film, dojrzała koleżanko i dojrzały kolego, trzydzieści czy czterdzieści lat temu, gdy byłeś, byłaś licealistką, studentką czyli innym człowiekiem? Myślisz, że dziś wyniesiesz takie same wrażenia? Dlatego oglądaj ponownie stare filmy, nawet jeśli ryzykujesz rozczarowaniem. Bo co warte są kruche złudzenia? A czy w ogóle coś jeszcze z tego filmu pamiętasz? Polecam gorąco, nie tylko kinomanom, około filmowe spotkanie z Tomaszem Raczkiem.

Tomasz Raczek – „Kino passana. Sztuka oglądania filmów”. Wyd. Instytut Wydawniczy Latarnik im. Zygmunta Kałużyńskiego, str. 253, ISBN 978-83-63841-19-5

 

Chesterton uczy rozumu

obrona-rozumuDla niżej, a raczej wyżej podpisanego G.K. Chesterton (1874 – 1936), to przede wszystkim autor ukochanych „Przygód księdza Browna”, cudownych opowiadań o księdzu detektywie, które czytałem jeszcze w dzieciństwie. Zielony tom tych opowiadań wydał w 1969 roku Instytut Wydawniczy PAX, a wspaniałe opowiadanie „Złamana szabla” znalazło się w tym samym czasie w wydawanej w masowych nakładach niezapomnianej kieszonkowej serii „Kolibra”, obejmującej najznakomitszą klasykę nowelistyki polskiej i światowej. Nie wiem czy przygody księdza Browna były inspiracją dla scenarzysty serialu „Ojciec Mateusz”, ale przypuszczam, że wątpię. Wiedziony przyjemnością tamtej lektury sięgnąłem też po powieści-powiastki filozoficzne Chestertona, „Człowieka, który był Czwartkiem”, „Napoleona z Nothing Hill” czy „Latającą gospodę”. Dopiero po latach odkryłem Chestertona jako chrześcijańskiego, a dokładnie katolickiego myśliciela angielskiego. Ten wyróżnik jest tu nie tylko niezbędny, ale wręcz kluczowy. Chesterton, rodowity Anglik i religijny protestant, przeszedł w pewnym momencie, już w dorosłości konwersję na katolicyzm, pod wpływem między innymi sławnej konwersji Henry Newmana, który w wieku ponad czterdziestu lat przeszedł na katolicyzm, by zostać nie tylko księdzem katolickim, ale nawet kardynałem Świętego Kościoła Rzymsko-Katolickiego. Chesterton uległ oczarowaniu katolicyzmem. W jednym ze swoich esejów dokładnie tę fascynację opisywał, warto do niego wrócić. Szczególnie zapamiętałem jego oczarowanie „baśniowością”, „czarodziejskością” katolicyzmu (pewnie miał na myśli także cuda i bogaty entourage świąteczny Bożego Narodzenia) i jego szacunkiem dla żywiołu życia, dla niespodzianki, dla nieprzewidywalności egzystencji, którą widział w kulturowej warstwie tego wyznania. W odbiorze Chestertona kontrastowało to z zimną, wyrozumowaną, pozbawioną fantazji, sformalizowaną religią protestancką. Chesterton był też gorącym obrońcą zdrowego rozsądku, owego sławnego common sens, którego ojczyzną była Anglia i którego większe pokłady widział w katolicyzmie, a nie w protestantyzmie. Nie wiem, czy gdyby żył do dziś, Chesterton trwałby przy swoich fascynacjach, bo i katolicyzm zmienił się przez te ponad osiemdziesiąt lat, i świat się zmienił, i Anglia. Tak widział to wtedy i tak to w literaturze już pozostanie. „Obrona rozumu” wydana przez Frondę, to wybór krótkich tekstów publicystycznych, świetnie napisanych i dowcipnych (co bardzo trafnie i adekwatnie oddała w swoim przekładzie tłumaczka), w których polemizował z jakąś głupotą, brednią, z jakimś absurdem, jakimś przesądem. A były to absurdy wzięte z angielskiego życia, ale także z tamtejszej publicystyki. Aby nie odbierać Czytelnikom przyjemności z niespodzianki w lekturze wspomnę tylko o felietonie wstępnym, w którym Chesterton kpi z postawy „wszystkie dzieci są nasze”, czym zupełnie niespodziewanie włączył się w późniejszy o osiemdziesiąt lat polski, codzienny niemal spór o zakres ingerencji państwa w wychowanie i opiekę na dziećmi i zakres autonomii rodzicielskiej.

 Ten dowcipny, podejmowany z – chciałoby się rzec – angielską flegmą sposób polemizowania i demaskowania głupoty ma w sobie jakiś okruch podobieństwa z niegdysiejszą publicystyką i felietonistyką Krzysztofa Teodora Toeplitza, acz podejmowaną z innej, laickiej pozycji światopoglądowej. KTT demaskował absurdy realnego socjalizmu, Chesterton głupotę pleniącą się z burżuazyjnym świecie brytyjskim. Okazuje się, że można uchwycić pewnego rodzaju abstrakcyjną wspólnotę ducha ludzi rozumnych ponad różnicami epok, światopoglądów, ustrojów czy pochodzenia. Wyborna lektura, raczej do czytania porcyjkami, dla większej przyjemności, niż jednym haustem.

Gilbert Keith Chesterton – „Obrona rozumu. Wybór publicystyki 1930-1936)”, Wyd. Fronda, Warszawa 2014, przekł. Jaga Rydzewska, str. 411, ISBN 978-83-64095-43-6

 

Koper to jest firma

Zasługą Sławomira Kopera jest to, że stał się jednym najważniejszych kronikarzy życia polskiego w XX wieku. Zaczął od publikacji poświęconych życiu elit II Rzeczypospolitej, na chwilę wskoczył w starożytny świat grecki i rzymski, ale jego chyba najlepszym żywiołem jest PRL. Nie tak dawno ukazała się jego pierwsza publikacja z tej PRL-owskiej serii, „Kobiety władzy PRL” z emblematycznym wizerunkiem Niny Andrycz na okładce. Nie minęło wiele czasu, gdy dostaliśmy „Stracone pokolenie PRL”, „Życie artystek w PRL” i „Gwiazdy kina PRL”. W pierwszej z nich opowiada o sześciu postaciach, w tym o Zbigniewie Cybulskim, Edwardzie Stachurze, Ryszardzie Milczewskim-Bruno, Teresie Tuszyńskiej, Stanisławie Grochowiaku, które wyczerpują znamiona owego „straconego pokolenia”. W „Życiu artystek” m.in. o losach Agnieszki Osieckiej, Kaliny Jędrusik, Miry Zimińskiej, Haliny Poświatowskiej, Grażyny Bacewicz, a w „Gwiazdach” o Beacie Tyszkiewicz, Poli Raksie, Bogumile Kobieli, Jerzym Skolimowskim, Andrzeju Wajdzie, Danielu Olbrychskim, Tadeuszu Łomnickim.

W tle tych niezbyt długich, lekko napisanych szkiców biograficznych jawi się PRL z jej specyficzną aurą, obyczajowością, ograniczeniami, szarością. Z prawdziwym przekonaniem polecam te lektury zwłaszcza początkującym w poszukiwaniach wiedzy o tamtych czasach, bo to świetna, zachęcająca inspiracja do dalszych poszukiwań i lektur, zwłaszcza że Sławomir Koper listą takich lektur opatruje książkę po zakończeniu ostatniej opowieści. Co nie znaczy, że nawet czytelnik nieźle zorientowany w tej materii nie natrafi na jakiś detal, na jakiś fakt mu nieznany, a który autor z właściwą sobie dociekliwością odkrył. Godna polecenia lektura.

gwiazdy-kinagwiazdy-kina


Sławomir Koper – Stracone pokolenie PRL”, Wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2014, str. 311, ISBN 978-83-7700-168-4

Sławomir Koper – „Życie artystek w PRL”, Wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2014, str. 349, ISBN 978-83-7700-067-0

Sławomir Koper – „Gwiazdy kina PRL”, Wyd. Czerwone i Czarne, Warszawa 2014, str. 327, ISBN 978-83-7700-150-9

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko