Andrzej Wołosewicz
Zakon literatury
Nie podzielam utyskiwań nad stanem kultury, czytelnictwa a raczej nie-czytelnictwa związanego z literaturą. Nie bardzo wiem, na co wtedy narzekamy i za czym optujemy. Czy za tym, by jak najwięcej osób czytało? A po co? Oczywiście, uważam, że nasz (narodowy, konstytucyjny, obywatelski) obowiązek, by nie wrócić jako społeczeństwo do sytuacji powszechnego analfabetyzmu. Ale to przecież rozstrzygnęliśmy: mamy obowiązek uczenia się do 18 roku życia. A nikt mi nie powie, że do tego wieku przewidywana prawem ścieżka edukacyjna nie potrafi kogoś nauczyć czytać i pisać. Ale po 18 roku życia nic w sensie edukacyjnym nie musimy! Czytamy, bo chcemy, chodzimy do kina czy teatru, bo chcemy, oglądamy mecze a nie teatr telewizji, bo chcemy, albo oglądamy teatr telewizji w poniedziałek a mecze we środy, bo chcemy. Mam przyjaciół, których nie pasjonuje literatura w najmniejszym stopniu (ani piłka, niestety), a są dobrymi hydraulikami, lekarzami, pracownikami w swoich zawodach, są dobrymi ludźmi, moimi przyjaciółmi. Czytają co innego.
Po pierwsze więc na pewno więcej ludzi czyta dziś niż kiedyś, bo ubyło nam analfabetów (analfabetyzm nie jest dziś zjawiskiem powszechnym). Po drugie uważam, że robienie czegokolwiek (poza tym, co się musi) jest dobrowolnie przyjmowanym na siebie przywilejem, tak, tak, przywilejem, który chce się wypełniać, realizować związane z nim zadania. Czytać literatury się nie musi. My czytający tworzymy Zakon.
Pełniłem przez jakiś czas funkcję sekretarza warszawskiego oddziału Polskiego Towarzystwa Filozoficznego. Do moich zadań należało m.in. informowanie o spotkaniach, organizowanie ich. Odbywały się one na ogół raz w miesiącu, były oczywiście otwarte, a więc nie tylko dla członków PTF-u. Frekwencja nie przekraczała…. 25 osób poza bardzo nielicznymi wyjątkami przy tematach takich jak aborcja itp., wtedy sala im. Ajdukiewicza nie mogła nas pomieścić. Owszem, ówczesna pani Prezes, prof. Zofia Rosińska narzekała do mnie: „panie Andrzeju, dlaczego taka słaba frekwencja, mimo wysiłków, co mamy zrobić?” Odpowiadałem niezmiennie: nic, pani profesor, zajmujemy się filozofią, działalnością ze społecznego/socjologicznego punktu widzenia niszową, śladową. Literaturę też widzę podobnie – Zakon. Tworzymy Zakon. To nie jest tak, że literatura, jej czytanie jest konieczne do bycia dobrym, szczęśliwym człowiekiem. Do Zakonu (takiego czy innego) idzie się z przekonania. Wieloletni trening szkolny nie tworzy tutaj żadnego automatyzmu tego przekonania (inaczej cała szkolna młódź szła by do literatury!). Tyle.
A i w samym Zakonie mamy wystarczająco dużo problemów. Wchodzę do księgarni i widzę tomiki poetyckie, których w słusznie minionych czasach nikt by nie wydał. Nie dlatego, że była cenzura, była, nikt by ich nie wydał… ze wstydu. Teraz wystarczy bezkrytyczność autora i kasa dla wydawnictwa oraz zapał (też związany z kasą), by ten chłam dystrybuować gdzie się da. Nie ma czegoś takiego jak wewnętrzne recenzje wydawnicze, które tworzyły pierwsze sito. Pisałem chyba już kiedyś, że miałem a ręku dwie pożółkłe kartki papieru. Obie dotyczyły debiutanckiego tomiku Krzysztofa Zuchory w wydawnictwie „Czytelnik”. Jedna pochodziła od Andrzeja Tchórzewskiego (zapewne może to potwierdzić) a druga od Stanisława Grochowiaka. Takie tuzy poezji i krytyki zajmowały się jakimś debiutantem.
Nie chcę nikogo w moim – bo mam poczucie przynależności – Zakonie z przymusu, a idźcie sobie gdzie indziej, jest gdzie, włości poza-Zakonne są rozległe!