Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
207

Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego



Duchowa biografia rycerza – Józef Piłsudski.

jozef-pilsudski-marzyciel-i-strategPiśmiennictwo poświęcone Józefowi Piłsudskiemu jest bardzo bogate, acz znaczna jego część, zwłaszcza przedwojenna i po części emigracyjna, ma charakter hagiograficzny i cenna jedynie jako dokument epoki i stylu, w jakim wówczas pisano o wielkich jednostkach. „Józef Piłsudski był jednym z największych ludzi na całej przestrzeni naszych dziejów” – powiedział tuż po śmierci marszałka prezydent Ignacy Mościcki i te słowa stały się wskazówką, punktem odniesienia dla całego prawie ówczesnego piśmiennictwa. Znamienne, że syntetyczna biografia Piłsudskiego zaczęła powstawać, etapami, dopiero  w PRL. Jej autorem był nieżyjący już profesor Andrzej Garlicki, które dwie swoje prace, „Od Maja do Brześcia” i „Od Brześcia do Maja” wydane w latach osiemdziesiątych, obejmujące życie i działalność Piłsudskiego w latach 1926 – 1935 uzupełnił w końcu o okres wcześniejszy, od urodzenia do Przewrotu Majowego i opublikował już w III RP pod tytułem „Józef Piłsudski (1867-1935)”. Na emigracji w Londynie, choć istniał i istnieje tam Instytut imienia Józefa Piłsudskiego taka biografia nie powstała, podobnie jak w kręgu paryskiej „Kultury”, co jest, nawiasem mówiąc, mocno znamienne. W Londynie powstało jedynie obszerne, i bardzo cenne, kalendarium życia JP, napisane przez jednego z jego współpracowników, Wacława Jędrzejewicza, brata sanacyjnego ministra Janusza Jędrzejewicza.

Wydawnictwo Zysk i s-ka opublikowało właśnie potężne dzieło Józef Piłsudski. Marzyciel i strateg”, owoc wielu lat pracy Bohdana Urbankowskiego, pisarza, filozofa i publicysty, twórcy ruchu Nowego Romantyzmu i analityka kultury okresu stalinowskiego („Czerwona msza”), zafascynowanego najnowszą historią Polski, zwłaszcza wymiarem walki o niepodległość, pisarza, dla którego historia przez wielkie „H” stała się centrum pisarskich zainteresowań.

Nie sięgnąłem po jego dzieło jedynie z powodu recenzenckiej niejako powinności, ale przede wszystkim dlatego, że i mnie od dziesięcioleci fascynuje postać bohatera dzieła. Fascynacja nie jest tożsama z postawą wyznawczą, ale osoba Marszałka ma ciągle tak niezwykły czar i zadziwia bogactwem biografii i siłą charyzmatycznego oddziaływania, którą wokół siebie roztaczał. Był w pewnym sensie kimś w rodzaju średniowiecznego rycerza zabłąkanego jak Don Kichot w początki politycznej współczesności, choć rycerza nie tylko walecznego, lecz także mądrego.

 Nie szukając w pracy Urbankowskiego nowej wiedzy o podstawowych faktach, ale już o faktach drugo szeregowych – tak, szukałem w niej przede wszystkim tego, co można określić jako autorskie „ujęcie” postaci. Punktem odniesienia porównawczego było dla mnie wspomniane wyżej opus Garlickiego. Otóż, znakomita skądinąd biografia autorstwa tego zawodowego, nieżyjącego już historyka, profesora historii Uniwersytetu Warszawskiego, odznacza się chłodną rzeczowością, pozbawioną cienia sentymentu (ale i też i cienia wrogości) do ukazywanej postaci oraz ujęciem – sine ira et studio – przede wszystkim politycznego wymiaru roli Piłsudskiego, z ograniczonym tylko zainteresowaniem dla jego duchowości, dla świata jego wyobraźni. I właśnie Urbankowski w swoim potężnym dziele, lukę tę wypełnia. Dokonując repetycji z tego, co znamy z literatury przedmiotu w zakresie warstwy bezpośrednio empirycznej, Urbankowski maluje jednocześnie obszernie duchowy, emocjonalny, intelektualny portret Marszałka, świat przemian jego ducha. Obraz jego uczuć, myśli, marzeń, zainteresowań, przeczuć, idiosynkrazji, choćby w aspekcie jego stosunku do religii, gdy nazywa go „ateistą opętanym przez demony”. Nawiasem mówiąc, jest swoistym paradoksem, że dwaj wielcy twórcy dwóch głównych nurtów polskiej historii XX wieku, Piłsudski i Dmowski byli ateistami. Oni, świeccy święci katolickiej Polski!

Lektura ta zajęła mi sporo czasu, ale jednocześnie piękną, ogromną satysfakcję.

Bohdan Urbankowski – „Józef Piłsudski. Marzyciel i strateg”, Wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2014, str.  ISBN 978-83-7785-480-8

 

Fedor

fedorRzecz o Jerzym Fedorowiczu zaczyna się jak u Hitchcocka, bo od krótkiego, ale soczystego portretu tytułowego Fedora w wykonaniu Kazimierza Kutza. Portretu słowem, rzecz jasna, nie pędzlem. Kutz jak wiadomo jest człowiekiem bardzo szczerym i świetnym obserwatorem, więc nie mam wątpliwości, że te końskie komplementy jakimi obdarza Jerzego Fedorowicza są szczere i adekwatne do rzeczywistego obrazu delikwenta. Ostatnie zdanie wstępu Kutza o Fedorowiczu brzmi: „Fedor to wykastrowany tygrys i krakowski woziwoda”. Dlaczego akurat „wykastrowany” i dlaczego „woziwoda”? Tego Kutz nie wyjaśnia. Resztę zdań wstecz tej przedmowy wstecz przeczytajcie sami, a nie pożałujecie, tak jak i lektury tej świetnej książki, w której malowniczy człowiek, ciekawy artysta zdecydowanie przeważa na politykiem i posłem. I bardzo dobrze.

Rozmowę swoją z „Fedorem Lodołamaczem” zaczyna Jacek Szubrycht od jego sztandarowego, „kozackiego” przedsięwzięcia, jakim było głośne wystawienie w Nowej Hucie „Romea i Julii” Szekspira z nowohuckimi skinami. Potem jest o podróżach zagranicznych tego spektaklu, też podane w stylu Fedorowicza, hardcorowo. Dopiero tak szarpnąwszy czytelnika dwaj rozmówcy po bożemu  wracają do dzieciństwa i młodości bohatera, do perypetii rodzinnych, do wojennych doświadczeń przodków, do lat PRL-owskich. Spłaciwszy ten ważny trybut dochodzą rozmówcy do zawodu Fedorowicza czyli do aktorstwa i pracy w zespole przesławnego krakowskiego Starego Teatru, w którego zespole był wiele lat. Pełno to soczystych ocen na temat fenomenu tej sceny i w ogóle na temat spraw środowiska aktorskiego. Następnie dochodzimy do roku 1989, kiedy to Jerzy Fedorowicz zostaje dyrektorem Teatru Ludowego w Nowej Hucie i walczy tam o życie. Trzy ostatnie rozdziały są o polityce w której Jerzy Fedorowicz jest jako poseł PO od kilku lat. I o sporcie.

Całość czyta się pysznie nie dlatego, że Jerzy Fedorowicz jest świetnym aktorem, jak to określił Kazimierz Kutz: „antyintelektualnym”, ale dlatego, że jest hardcorowym, barwnym, dosadnym i szczerym rozmówcą, z którym ani przez moment nie sposób się nudzić.

Jerzy Fedorowicz, Jarek Szubrycht – „Fedor Lodołamacz”, Wyd. Burda Publishing Polska, Warszawa 2014, str. 206, ISBN 978-83-7778-626-0

 

„Zdrada klerków” po 86 latach

Zdrada-klerkowWydawnictwo Krytyki Politycznej ma tę między innymi zasługę, że obok publikacji współczesnych autorów podejmujących bieżące zagadnienia kulturowe, socjologiczne, polityczne, filozoficzne, ekonomiczne, wydaje co pewien czas także rzeczy z klasyki tego rodzaju piśmiennictwa. W tym zakresie WKP zaczęło – co zrozumiałe –  od swojego patrona Stanisława Brzozowskiego, wydając najpierw „Płomienie” ze świetnym wstępem Sławomira Sierakowskiego, a później niektóre inne jego rzeczy. Ostatnio ukazała się „Zdrada klerków” Juliena Bendy, której francuska – że użyje modnego dziś określenia z dziedziny promocji książek – premiera miała miejsce w 1927 roku.

Przypomnijmy, że punktem wyjścia pracy tego samotnika wśród ówczesnego francuskiego świata intelektualnego i to samotnika nielubianego a nawet pogardzanego, była jego podstawowa teza, że znaczna część uczonych zdradziła swoje naukowe i badawcze powołanie do bezwzględnej bezstronności w odniesieniu do otaczającej walki ideowo-politycznej i zaprzęgła lub dała zaprzęgnąć swoje umysły do rozmaitych rydwanów politycznych, a nawet partyjnych. „Zdrada klerków” została przyjęta wrogo, jako pamflet na świat uczonych, intelektualistów, co było kompletnym nieporozumieniem. Benda, przeciwnie, bronił właśnie nauki i uczonych przed uroszczeniami polityków, przed zbrukaniem wolnej myśli kategoriami propagandowymi i  czysto utylitarnymi. Owo błędne, a może raczej złośliwe odczytanie intencji Bendy pokutuje do dziś w rozmaitych leksykonach literackich, encyklopediach i kompendiach, gdzie uporczywie przedstawiany jest jako autor „pamfletu na uczonych”, podczas gdy w istocie był gorliwym obrońcą ich fundamentalnej misji. Wszakże, jak to bywa w przypadku rzeczy wybitnych, teza wyjściowa okazała się w gruncie rzeczy jedynie pretekstem dla rozważań obejmujących znacznie szerszy zakres zagadnień. Krytykując zaangażowanych politycznie uczonych i to z lewa, prawa i środka, zarówno komunistów, liberałów jak i nacjonalistów, Benda nakreślił obraz fundamentalnych sprzeczności jego czasów. Z tytułowym wątkiem zdrady klerków wiąże się u Bendy zagadnienie narodzin nowoczesnej polityczności. Pierwszy rozdział nosi tytuł „Nowoczesne doskonalenie namiętności politycznych. Epoka polityki” W drugim analizuje on „naturę namiętności politycznych”. Dopiero w trzecim pojawia się zdrada klerków jako, jednocześnie, w dialektycznym splocie, przyczyna i konsekwencja owego stanu rzeczy. Według Bendy, to klerkowie odpowiedzialni są za to, że ludzkość porzuciła nadrzędny ideał greckiej, czy – szerzej – helleńskiej uniwersalności i ideałów dobra na rzecz germańskiego praktycyzmu, patetyczności, realizmu, egzystencjalizmu i mocy, będących przejawem barbarzyństwa. „A historia uśmiechnie się na myśl, że Sokrates i Chrystus umarli za taką ludzkość” – napisał autor wstępu do wznowienia „Zdrady” w 1974 roku, Andre Lwoff. Za nieszczęście ludzkości uważał Benda to, co dla współczesnego mu myśliciela Carla Schmitta było podstawą pozytywnej teorii – radykalną polityzację życia z koncepcją wyrazistej identyfikacji wroga politycznego jako fundamentu polityki.

W przypadku rzeczy o tak starej metryce, a nie przynależącej przecież do klasyki literatury pięknej, nie sposób nie zadać sobie pytania, czy, a jeśli tak to w jakim zakresie, „Zdrada klerków”  zachowała cechy aktualności – dziś, po 86 latach od momentu, gdy ujrzała światło dzienne. Powiedzieć, że zachowała aktualność, to nic nie powiedzieć. Jej wymowa stała się dziś bardziej dojmująco i gorzko, a nawet przerażająco, aktualna niż kiedykolwiek dotąd.

Julien Benda – „Zdrada klerków”, Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2014, przekł. Marek J. Mosakowski, str. 263, ISBN 978-83-964682-19-3

 

Chronos Wspaniały Julii Hartwig

Hartwig Dziennik tom2 mDrugi tom „Dziennika” Julii Hartwig obejmującego lata 2011-2013 zaczyna się zapiskiem z 16 stycznia, po którym figuruje wpis z 22 kwietnia, rozpoczęty informacją o przerwaniu pisania z powodu stanu zdrowia i potrzeby rehabilitacji. To od razu, w sposób – by tak rzec – dość dramatyczny, wprowadza nas w życie pisarki (rocznik 1921), która zmaga się ze słabością ciała, ale która zachowuje imponującą żywość ducha, umysłu, ciekawość świata, pasję intelektualną, czytelniczą a nawet towarzyską. I to nie – co akcentuję mocno – jak na osobę w tym wieku, lecz – by tak rzec – en general. Zagłębiając się w lekturę „Dziennika” Julii Hartwig żałowałem jednocześnie, z każdą kolejną przeczytaną stroną coraz bardziej, że pisarka nie prowadziła dziennika przez całe – bez mała – życie, jak choćby Maria Dąbrowska czy Zofia Nałkowska. Że nie przeczytam jej zapisków bezpośrednich z lubelskiej młodości przedwojennej, z czasów okupacyjnych oraz z całej zagmatwanej epopei czasu powojennego i PRL. Obraz tamtych periodów, przefiltrowany przez jej osobowość, przez jej styl i sposób widzenia świata, przez jej rodzaj wrażliwości oraz przez jej ówczesną metrykę, byłby niewątpliwie pasjonujący. W szczególności żałuję bezpośredniego obrazu Lublina lat trzydziestych, bo im bardziej oddalam się chronologicznie od lat spędzonych w moim rodzinnym mieście, tym bardziej interesuje mnie jego przeszłość. Szczęśliwie i Lublin się tu pojawia, choćby w zapisku z pewnego trzydniowego czerwcowego pobytu. Zostawmy wszakże to, czego nie ma i delektujmy się zapiskami ze współczesności, którą ukazuje Julia Hartwig przenikliwie, mądrze i w pięknym stylu. „Dziennik” to po części kronika towarzyska ze świata kultury, głównie jego części, tworzonej przez krąg liberalnej inteligencji, która nadawała ton polskiej kulturze w kraju i na emigracji od lat sześćdziesiątych po dziewięćdziesiąte. To także kronika spotkań okolicznościowych, czasem, na krótkie chwile sejsmograf drgań politycznych, no i oczywiście kronika podróży, wielkiej pasji pisarki, podróży, zagranicznych, w tym paryskich i krajowych, choćby do Krakowa. W dużej części to także zapiski z obfitych i rozległych tematycznie lektur Julii Hartwig. A czyta ona rzeczy najrozmaitsze, od poezji poprzez rozmaite dzienniki literackie po biografię Michała Waszyńskiego i przedstawia je w sposób tak pasjonujący, że chce się niezwłocznie sięgnąć po te lektury. Nie będę streszczał ogromnego silva rerum Julii Hartwig, bo to ani możliwe, ani celowe. Wspomnę tylko o pewnej jej cesze osobowościowej, o jej, by tak rzec, szlachetnym humanistycznym synkretyzmie. Na kartach swojego dziennika, na sąsiadujących scenach pisze z równą, spokojną życzliwością i bez nuty antagonizowania, o postaciach z różnych stron polskiego piekła politycznego. Jak choćby we wzmiankach o Adamie Michniku i Zbigniewie Herbercie, niegdyś przyjaciołach, o potem wrogach, ludziach, których rozbrat należy do najgłośniejszych  emblematów podziału ideowo-politycznego, który przekroił Polskę w ostatnim 25-leciu. Lekturę znakomitego „Dziennika” Julii Hartwig polecam gorąco i z najzupełniejszym przekonaniem. Pasjonujące!

Julia Hartwig  – „Dziennik”, tom 2, Wydawnictwo Literackie Kraków, str. 488, ISBN 978-83-08-054-19-2

 

Piotr Adamczyk w roli Wittgensteina?

jesyk-i-graRekomendowanie lektury filozoficznej, to zadanie w Polsce trudniejsze niż na przykład we Francji czy Niemczech, gdzie tradycja tej dziedzinie i ranga dokonań jest nieporównywalnie bogatsza niż nad Wisłą, Odrą i Nysa Łużycką oraz Prosną. Wiadomo: Kartezjusz, Pascal, Kant, Wittgenstein. No właśnie – Wittgenstein. Ale zanim o nim – jeszcze kilka zdań wstępu. We Francji na przykład filozofia jest przedmiotem, nauczanym w szkolnictwie średnim, tymczasem Polska jest krajem niefilozoficznym. Nie w tym sensie, że nie było i nie ma polskich filozofów, ale w tym, że filozofia uprawiana w ośrodkach uniwersyteckich, i w ogóle filozoficzna myśl, filozoficzne piśmiennictwo, europejskie czy polskie, nie ma tu „transmisji do mas”. Choćby i takiej jak we Francji. Mam świadomość, że to uogólnienie, a jak każde uogólnienie obciążone jest dużym ryzykiem braku precyzji. Coś w tym jednak jest. W polskim klimacie mentalnym i umysłowym przeważa silny praktycyzm, przywiązanie do konkretu, szukanie „tej jednej” odpowiedzi na każdą kwestię, lęk przed wieloznacznością, przed abstrakcyjną spekulacją. Polacy mówią o zdarzeniach, o osobach, bardzo rzadko o pojęciach. Słowem – ten brak popularnej kultury filozoficznej czuje się w powietrzu. Dokładnie przeciwnie jest we Francji, gdzie tamtejsza tradycja wielosłowia, skłonność do abstrakcji, zabawy językiem, przyjemność spekulowania, także czuje się przez skórę. Niestety, autorzy literatury filozoficznej w Polsce nie pomagają na ogół przezwyciężyć tego stanu rzeczy. Publikacje filozoficzne kojarzą się z niezrozumialstwem, hermetyzmem, lekturą, która może przynieść tylko mękę, z nudą krótko mówiąc.

Szczęśliwie zdarzają się też publikacje, które można polecić szerszej publiczności. Do takich zaliczam świetny zbiór o filozofii Ludwiga Wittgensteina, „Język i gra. Rozrachunki z Wittgensteinem”, pokłosie naukowej konferencji sprzed kilku lat. Redaktorzy edycji rozpoczynają od dowcipu mówiącego, że „w XX wieku było tylko czterech pierwszoligowych filozofów: wczesny Wittgenstein, późny Wittgenstein, wczesny Heidegger, późny Heidegger”. Nie podejmuję się tu przybliżać dokonań tego wybitnego myśliciela, autorzy zbiorowej pracy czynią to świetnie i na tyle jasno, na ile pozwala trudna faktura tej filozofii. Świetnym, punktem wyjścia do dalszej lektury jest przekorny esej Bohdana Chwedeńczuka, który z właściwą sobie, kartezjańską jasnością wywodu i eseistyczno-polemiczną swadą interesująco „ustawia” Wittgensteina w sposób wyjątkowo przydatny dla postronnego czytelnika, bo w subiektywnym, z premedytacją, a przy tym zwięzłym wywodzie ukazuje najogólniejsze sensy jego filozofii i jej mankamenty. Kolejni autorzy ukazują kolejne aspekty filozofii Wittgensteina. Adam Lipszyc pokazuje ją jako „próbę eliminacji traumy”. Andrzej Leder zajmuję się relacją między W, a Kołem Wiedeńskim. Urszula Idziak-Smoczyńska ukazuje wittgensteinowska filozofię przypowieści. Do tego Anna Brożek opowiada o bracie Ludwiga, Paulu Wittgensteinie, a Arkadiusz Żychliński zajmuje sie nim z pozycji filologa. I właśnie dochodzimy do najbardziej czytelniczej, bo literackiej warstwy związanej z W. i jego pismami. Jego znawcy, czytający go po niemiecku podkreślają walory literackie jego pisarstwa. Uważają go za wybitnego – także – pisarza, za ciekawego stylistę. To w pisarstwie filozoficznym raczej rzadkość. Nie znając języka niemieckiego nie sposób się do tego odnieść, ale przecież nie ma potrzeby nie ufania znawcom. I na koniec o jeszcze jednym segmencie tej niewielkiej (objętościowo) książeczki (co też może być zachętą do lektury dla czytelnika, który z rozpaczą patrzył na grube tomy dzieł Tomasza z Akwinu leżące w księgarniach naukowych – ich lektura, to była by dopiero jazda!). Jest to scenariusz filmu o Wittgensteinie, napisany przez pisarza W. G. Sebalda, który, nawiasem mówiąc, wyraził się: „jak wiadomo, tego prawie nikt nie rozumie”, ale którego zafascynowała postać filozofa i, by tak rzec, kulturowy, egzystencjalny i sensualny kontekst otaczającej go epoki. Nie jest to scenariusz konwencjonalnej biografii, lecz swoistego kolażu impresji mających oddać koloryt duszy Wittgensteina i nastrój, także wiza ulany jego epoki. Scenariusz jest interesujący, mocno poetycki, literacki jak pisma Wittgensteina. Brak mi jednak w nim jednej sceny: Wittgensteina piszącego „Traktat logiczno-filozoficzny” w austriackim obozie wojskowym tuż pod Krakowem, a może w samym Krakowie. I mającego przed sobą widok na Wawel. Bowiem jeśli ktoś nie ma siły przeorywać się przez zawiłą fakturę filozofii Wittgensteina, może wyobrazić sobie film o nim, niemiecki, ale z wątkiem polskim. Wittgensteina może zagrać Piotr Adamczyk. Zagrał już Jana Pawła II I Martina Heideggera. Dlaczego miałby nie zagrać Wittgensteina?
 

„Język i gra. Rozrachunki z Wittgensteinem”. Pod redakcją Jakuba Kloca-Konkołowicza i Adama Lipszyca, Wyd. Uniwersyt Warszawski, Wydział Filozofii i Socjologii, Warszawa 2014, str. 186, ISBN978-83-87963-72-9

 

PRL  – czerwiec 1982, milicyjna ballada

blyskawiczna-wplataTo niewiarygodne jak bardzo obraz PRL jest zmistyfikowany w polskiej świadomości, a raczej w tym co stanowi jej przekaz czy ekwiwalent w mediach, w sztuce, we wszelakiej literaturze, i tej tzw. pięknej i tej dokumentalnej. Jest to fałsz epistemologiczny, to znaczy w tym przypadku, tłumacząc to na język ludzki, jest to fałsz w odniesieniu do całościowego obrazu tamtego czasu, jest to fałsz w syntezie. Ów fałsz epistemologiczny tworzy z jednej strony poetyka Barei, pokazująca tamten czas jako piramidę wesołego absurdu, a z drugiej wizja typu „ipeenowskiego” ukazująca ten czas jako jedne wielki terror i walkę narodu polskiego o wolność, oczywiście w osobach jego najodważniejszych i najaktywniejszych przedstawicieli Nie oznacza to, że wszystkie poszczególne składniki tego obrazu są fałszywe. Każdy ma swój obraz czasu, w którym żyje. Kto spędził go w opozycji czy konspiracji, widzi tamta Polskę z takiej perspektywy. Kto spędził go w spokojnej bibliotece widzi go jeszcze inaczej. Inaczej pamięta go beneficjent systemu, inaczej człowiek daleki od niego. Rzecz w tym, że każdy próbuje przeforsować swoją „prawdę”. Brak też prób pokazywania PRL nie w krzywym lub ponurym zwierciadle, lecz obiektywnie, bezstronnie, przyrodniczo, sine ira et studio. Póki co, musimy kontentować się fragmentami, które ułożą się w mozaikę.

Takim fragmencikiem mozaiki jest obszerna (może nawet trochę za obszerna – pięćset  stron) powieść poznańskiego dziennikarza Ryszarda Ćwirleja „Szybka wypłata”, której akcja rozgrywa się w realiach Poznania w czerwcu 1982 roku, czyli w  realiach pierwszego półrocza stanu wojennego. Ćwirlej ma już na swoim koncie sześć powieści kryminalnych, których akcja rozgrywa się w realiach późnego PRL, między innymi „Upiory spacerują nad Wartą” czy „Mocne uderzenie”. To przysporzyło autorowi  miana autora kryminalnej powieści neomilicyjnej, co jest nawiązaniem do rdzennej PRL-owskiej kryminalnej powieści milicyjnej wydawanej wtedy w seriach z jamnikiem i kluczykiem.

 Ćwirlej opowiada o akcji Milicji Obywatelskiej w walce z nielegalnym obrotem walutami zachodnimi, a w drugim wątku o upozorowanym samobójstwie emerytowanego funkcjonariusza SB. Mamy więc regularny kryminał, ale mnie w tej powieści najbardziej podoba się obraz realiów tamtego czasu, także tych realiów tworzących tkankę codzienności, łącznie z przedmiotami codziennego użytku. Mam wrażenie, że to autora najbardziej fascynowało i to jest najsilniejszym walorem powieści.

Ryszard Ćwirlej – „Błyskawiczna wypłata”, Wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2014,  str. 504, ISBN 978-83-7785-572-0



Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko