Robert Pogorzelski – Uroki życia na wsi

0
407

Robert Pogorzelski

                                                                                                

 

Uroki życia na wsi

 

Iwan Sławiński

            Czarna limuzyna mknęła gęstymi ulicami S~ao Paulo. Wysokie balustrady oddzielały samochody od chodników, placów i parków wysłanych bezdomnymi drugiej kategorii oraz od samobójców, którym urzędowo odebrano możliwość ucieczki z tego świata. Paulo spoglądał przez zamknięte okno na mijane tłumy, nie mogąc opanować uśmiechu. Samochód wjechał na wiadukt nad rzeką Tiet^e, kierując się w głąb kontynentu. Wolność była coraz bliżej.

            – Jest pan bardzo szczęśliwy, prawda? – zagadnął go siedzący obok pracownik Biura Przesiedleń. Paulo odwrócił się w jego stronę. Urzędnik był ubrany nienagannie: czarny garnitur, biała koszula, niebieski krawat i czarne, lśniące buty. Gdyby nie kolor krawata, mógłby równie dobrze uchodzić za przedstawiciela zakładu pogrzebowego.

            – Tak, oczywiście. To wygrana na loterii. To było moim marzeniem od dziecka.

            – A proszę powiedzieć, jak zachowali się pana współpracownicy? Na pewno nie mogli uwierzyć! Musieli panu pięknie gratulować, prawda? – mężczyzna w garniturze wydawał się bardziej podekscytowany, niż sam bohater tej historii. Paulo wbił wzrok w podłogę limuzyny.

            – Wie pan, senhor Salvador, to tak naprawdę nie moja zasługa. Ja niczym nie zasłużyłem na to wyróżnienie, to przecież czysty przypadek. W biurze też nikomu nie powiedziałem, a przełożonych poprosiłem o dyskrecję.

            – Podziwiam pańską skromność, naprawdę! Będzie pan znakomitym członkiem nowej społeczności. Zdaje pan sobie oczywiście sprawę, że naszym światem nie rządzi już przypadek. Ma pan, musi pan mieć, jakąś niezwykłą misję, która nie byłaby możliwa bez pana ponadprzeciętnych umiejętności. Sam pan powie: ilu spośród tych kilkudziesięciu miliardów chciałoby żyć w świecie, gdzie żywność hoduje się a nie buduje, i gdzie obywatel ma do dyspozycji więcej, niż cztery metry kwadratowe osobistej przestrzeni? Ja panu odpowiem: wszyscy. Zazdrości panu w tej chwili kilkadziesiąt miliardów ludzi – urzędnik przerwał i zerknął na ekran osobistego asystenta. – Za kilkanaście minut dotrzemy do granicy rezerwatu. Jak pan wie, szczegóły relokacji stanowią tajemnicę do czasu jej przekroczenia, takie były warunki umowy. Zanim to jednak nastąpi, mogę zacząć od kilku słów wprowadzenia – urzędnik spojrzał porozumiewawczo na Paula, a ten skinął głową.

            – Doskonale. Zacznijmy od teorii. System nie popełnia błędów. To nie jest ani teza, ani dogmat. To fakt. Dlatego cokolwiek pan pomyśli, zrobi, cokolwiek wydarzy się w życiu wiejskiej wspólnoty, jednego może pan być pewien: tak miało być. I niech pan nie uważa, że to w jakiś sposób odbiera panu wolność. Pan jej nigdy nie miał. Jedyne co się zmienia to liczba czynników, której ograniczenie pozwoliło w krótszym czasie przewidzieć kolektywne zachowanie społeczeństwa. System wie, jak ta wspólnota będzie wyglądała za pięć lub pięćset lat. Bez względu na to, czy rano wstanie pan lewą, czy prawą nogą. Z przyczyn oczywistych wiedza ta jest niedostępna dla żadnego człowieka z wewnątrz, ani z zewnątrz rezerwatu. Nie tylko dlatego, że żaden człowiek nie byłby zdolny pojąć takiej złożoności, ale przede wszystkim dlatego, że mógłby próbować wpływać na przyszłość, co jedynie komplikowałoby obliczenia. System został zaprogramowany tylko w jednym celu: ma za zadanie utrzymać nasz gatunek w genetycznej równowadze i zachować podstawowe umiejętności przetrwania. Scenariusz jest prosty: globalna epidemia zabije osiemdziesiąt procent populacji miast. Z kolei osiemdziesiąt procent ocalałych umrze z głodu lub w wyniku walk o resztki. Pozostali przyjdą do was lub podobnych rezerwatów, żeby na nowo nauczyć się jak żyć. Ci, którzy regularnie opłacali ubezpieczenie, będą mieli także dach nad głową. Czy wszystko do tej pory było dla pana zrozumiałe?

            Urzędnik, nie czekając na odpowiedź, położył na kolanach teczkę i zaczął przeglądać jakieś dokumenty.

            – Tak, wszystko rozumiem, choć nie mogę zgodzić się ze stwierdzeniem, że człowiek może nie mieć wolnego wyboru – mówiąc to, Paulo rozprostowywał spocone dłonie. – Człowiek zawsze ma wybór.

            – To trudno zaakceptować, ja pana doskonale rozumiem. Czy pan jest religijny? – urzędnik zapytał z żywym zainteresowaniem.

            – Co pan przez to rozumie? Jakie to ma znaczenie?

            – Czy wierzy pan w Boga?

            – Tak.

            – Więc niech pan pomyśli, że Bóg tak chciał – odparł urzędnik. W jego oczach odbijał się blask zachodzącego słońca. Na chwilę zamilkł, sięgając wzrokiem dużo dalej, niż wzgórza odcinające się ciemną wstęgą od nieba.

            – Może pan już otworzyć szybę. Proszę spróbować tego powietrza.

            Paulo nacisnął guzik na uchwycie drzwi i szyba opuściła się do samej krawędzi.

            – Pięknie, prawda? – urzędnik znów wydawał się bardzo podekscytowany.

            – Tak, pięknie – wybraniec wychylił głowę. Ogłuszył go wiatr. Powietrze było rześkie i czyste. Znikająca nad horyzontem kula światła pokrywała bezkresne pola złotawym blaskiem. Ostatni raz widział otwartą przestrzeń jako pięciolatek, uciekając z ogarniętego powstaniem Rio.

            – Proszę się przygotować. Przed nami granica. Jesteśmy w S~ao Pedro do Turvo.

 

 

            Granica była w rzeczywistości masywną fortyfikacją, a mury zabezpieczające granicę osłaniała zautomatyzowana obrona maszynowa, ogrodzenie pod wysokim napięciem i strefy zaminowane po obu jej stronach. Nie widać było końca. Zabawne, że najbardziej wartościową rzeczą w środku była pusta przestrzeń.

            Limuzyna zatrzymała się tuż przed dziesięciometrową, czarną bramą. Po kilku minutach z miniaturowych drzwi wyszedł oficer Zjednoczonego Południa. Podszedł powoli do samochodu i gestem kazał im wysiąść z samochodu. Paulo wraz z urzędnikiem stanęli naprzeciw niego, czekając na dalsze instrukcje. Ziemia była sucha, piasek i drobne kamienie trzeszczały pod butami powodując, że cisza stawała się coraz bardziej niezręczna. Wojskowy spoglądał na ekran asystenta, po czym przyglądał się uważnie Paulowi, i zaraz znów zerkał na ekran. Napięcie rosło. W końcu urzędnik zapytał:

            – Panie oficerze, czy coś się stało?

            – Tak. Pan Sortudo jest co prawda uderzająco podobny do samego siebie, przynajmniej na podstawie dokumentów, które nam dostarczono, ale jego stempel biochemiczny nie zgadza się ze wzorem. Tak czy inaczej, proszę za mną, wyjaśnimy to w środku.

 

            Biuro przepustek było jasno oświetlone. Ściany pokazywały niewielkie obrazy z kamer rozsianych po rezerwacie. Podłoga sali operacyjnej wyświetlała z kolei jego mapę. Kolorowe kropki reprezentowały prawdopodobnie mieszkańców. Poruszały się niespiesznie, leniwie. Kilka punktów w jednym miejscu było zapewne rodziną zasiadającą do kolacji. Kilkadziesiąt innych, w równych rzędach, mogłoby być uczestnikami wieczornej mszy. Z każdej kropki wychodziła zawiła, zielona linia, która znikała tuż za nią. Tor. Lub przeznaczenie, w zależności od punktu widzenia.

            – Mogę o coś zapytać? – Paulo zwrócił się do siedzącego naprzeciwko urzędnika.

             – Oczywiście, słucham?

            – Mówił pan, że wiedza na temat przyszłości jest niedostępna dla ludzi. Tymczasem te linie sugerują co innego.

            – Pan jest nieprawdopodobnie spostrzegawczy, senhor Paulo! Doprawdy, niezwykłe. Tak, ma pan oczywiście rację. Przewidywane zachowanie mieszkańców jest dostępne dla wojska z przyczyn bezpieczeństwa, ale wyłącznie w perspektywie najbliższych dwudziestu czterech godzin. Reguła jest następująca: jak kreska zmienia kolor na czerwony, to znaczy, że coś wymknęło się spod kontroli. Ale nigdy to się jeszcze nie zdarzyło. Jak kropka robi się żółta, to ktoś umarł. A teraz wróćmy do celu naszej podróży tutaj.

            Urzędnik położył na stole niebieską kopertę i przesunął w kierunku Paula.

            – Proszę otworzyć i przeczytać. W środku są informacje na temat pana nowej rodziny, domu, zasad panujących w wiosce i kilka innych, niezbędnych informacji. Proszę, śmiało – urzędnik usadowił się wygodnie w fotelu i podparł głowę dłonią, jak gdyby ze znudzenia. Paulo otworzył kopertę i wyjął z niej pojedynczą kartkę.

            – Spodziewałem się czegoś… Dłuższego – zwrócił się do urzędnika, powoli skanując tekst.

            – Panie Paulo, to tylko świat na zewnątrz jest taki skomplikowany! Na wsi życie jest proste! – urzędnik uśmiechnął się i wyraźnie rozbawiony potrząsnął głową. – Proszę mnie źle nie zrozumieć, to może być szokujące porównanie, ale należy spojrzeć na to z innej perspektywy. Człowiek to zwierzę. Już dawno odkryto, że źle traktowane, zestresowane krowy produkują mleko słabszej jakości. Podobnie z ludźmi. W rezerwacie ma być jak na zielonej łące, rozumie pan. Krowy mają się uśmiechać i pasać się bez przeszkód. To jak, ma pan jakieś pytania?

            – Tak, tutaj jest napisane, że moja małżonka ma dziewięćdziesiąt dwa lata – Paulo odwrócił kartkę i trzymając za jej górną krawędź pokazał urzędnikowi.

            – Ach, faktycznie. Nie trafiła się panu młoda żona.

            – Tylko jak ja mam spłodzić dzieci z ponad dziewięćdziesięcioletnią kobietą?

            – Ależ senhor Sortudo, przecież nikt panu nie każe! I po co taki kłopot w życiu, co pan…

            – To czy chcę mieć dzieci, to chyba nie jest pańska sprawa, prawda?! – Paulo wstał gwałtownie, uderzając dłońmi w stół.

            – Senhor Sortudo, proszę się nie unosić, se acalme, por favor! Sente-se… Rozumiem pana frustrację, ale taki los. Nic nie można już w tej kwestii zrobić. Proszę docenić nową sytuację, nowe otoczenie, przestrzeń, przyrodę. To ma ogromną wartość. A małżonka, przykra prawidłowość, ale kiedyś pana opuści. I wtedy zostanie panu przydzielona nowa. Proszę pomyśleć o przyszłości. Czy naprawdę chciałby pan teraz wrócić do zatłoczonego świata?

 

            Paulo usiadł, na kilka sekund zamilkł patrząc na leżącą na ziemi kartkę, po czym podniósł głowę i chłodnym głosem odpowiedział:

            – Proszę mi wskazać na mapie mój nowy dom.

 

* * *

 

            Wioska była zbudowana na planie koła, na wzór osad zakładanych w Amazonii przez prekolumbijskie plemiona. Pozbawiony roślinności plac otaczały pokryte strzechą wysokie domy zwane oca, kształtem przypominające odwrócone łodzie. Przed jedną z nich, oparty o miękką ścianę budynku, siedział Paulo. Obserwował krzątaninę pozostałych osadników, którzy zajęci codziennymi sprawami zupełnie nie zwracali na niego uwagi. Nikt też nie wydawał się mieć mu za złe jego bezczynności. Był jakby tłem wydarzeń dla naturalnego cyklu życia, któremu przyświecał – dla niego wciąż niezrozumiały – cel. Całkowicie pozbawiony umiejętności manualnych, myśliwskich, a już tym bardziej przywódczych, większość czasu spędzał próbując zrozumieć swoją nową rolę. Pod koniec dnia wracał do chaty, pomagając w wypiekaniu chleba lub innych zajęciach, przydzielanych zazwyczaj kobietom. Chociaż nawet tam nie będąc specjalnie przydatnym, lubił obracać się w ich towarzystwie, przyglądając się kształtom rysującym się pod powiewnym materiałem sukienek. Wieczorami, kiedy mieszkańcy jego domu przygotowywali się do snu, z kieszeni pod hamakiem wyciągał lusterko, którym dyskretnie podglądał rozbierające się kobiety i kopulujące pary. Nocne ucieczki w busz tłumaczył następnego dnia uciążliwą biegunką, na co w trosce o jego zdrowie Nicoleta podawała mu rozcieńczony sok z sangue de drag~ao. Doprowadziło go to ostatecznie do przewlekłego zaparcia, co tylko dołożyło się do jego tęsknoty za S~ao Paulo.

 

            Nicoleta, chociaż była już prawie stuletnią kobietą, wciąż tryskała energią. Wiecznie uśmiechnięta i czasem męcząco aktywna, była jednocześnie nieformalną przywódczynią osady. To ona organizowała pracę wspólnoty i właścicielom domów przydzielała zadania, które ci później przekazywali swoim domownikom. Kiedy poznali się pięć lat temu, Paulo był zaskoczony siłą jej charakteru i na swój sposób był z niej dumny, chociaż w głębi duszy liczył na rychłe przywitanie nowej towarzyszki. Teraz, kiedy przyszło mu żyć nie tylko w upokorzeniu własnymi żądzami, ale też w cieniu swojej żony, zaczęło w nim kiełkować niepokojące uczucie. Mieszanka frustracji i złości prowadziła go często na skraj osady, nad tamę, gdzie przesiadywał w samotności obserwując ryby próbujące wydostać się z przybrzeżnych pułapek.

 

            Pewnego dnia, kiedy siedział ukryty w wysokiej trawie, po drugiej stronie rzeki zauważył spacerującą brzegiem młodą parę. Na chwilę zatrzymali się na jego wysokości, dziewczyna zerknęła przez ramię swojego partnera, i uśmiechając się pociągnęła go za rękę na ziemię. Paulo cofnął się w głąb traw, wytężając wzrok. Leżeli tam, tuląc się, szczęśliwi. Mężczyzna zsunął ramiączko sukienki, obnażając jędrną pierś kobiety. Paulo, nie mogąc tego znieść, zerwał się nagle i pobiegł w stronę chaty. Było południe i wszyscy mieszkańcy byli zebrani na wspólnym posiłku pod dachem na środku placu. Kiedy wpadł do ciemnego pomieszczenia, w środku zastał tylko Nicoletę.

 

               * * *

 

            Na mapie w sali operacyjnej większość punktów była skupiona w centrum wioski. Z wyjątkiem dwóch, które w oddalonej o kilkaset metrów chacie tańczyły w jakiś przedziwny sposób, przeplatając się zielonymi liniami, tak jak dzieci kiedy bawią się w berka. W pewnym momencie jedna z tych kropek zamarła, żółknąc, a druga oddaliła się od niej na kilka metrów. Kiedy pozostali domownicy wrócili z almoço, Paulo też już nie żył, powieszony na jednej z belek wysoko pod sklepieniem chaty.

 

            * * *

 

            – Senhor Salvador, jak daleko mamy do granicy? – mężczyzna na tylnym siedzeniu limuzyny wydawał się bardzo zniecierpliwiony.

            – Podróż jest naprawdę krótka, przy dzisiejszych możliwościach… – mówiąc to nie odrywał wzroku od pasażera. Przyglądał się jego oczom, dłoniom i budowie ciała. Jego bezceremonialne gapienie się przerwało kolejne pytanie:

            – Dlaczego pan tak mi się przygląda?

            – Ach, przepraszam, zamyśliłem się… – urzędnik odwrócił się szybko w stronę okna i znowu zamilkł.

            – Czy ja pana komuś przypominam? – zapytał z zainteresowaniem przesiedleniec. Senhor Sortudo, wciąż patrząc na horyzont, na chwilę otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, wydał z siebie niezrozumiały charkot, po czym po chwili zastanowienia odwrócił się i nie patrząc mu w oczy odpowiedział:

                        Panie Paulo, kilka lat temu poznałem kogoś do pana bardzo podobnego. Nawet tak samo się nazywacie. To bardzo uderzający zbieg okoliczności, biorąc pod uwagę jak rzadko odbywa się losowanie. Po prostu zastanowiło mnie to. Ale kto by umiał to wszystko zrozumieć, wie pan, człowiek swej drogi jest nieświadomy.

 

     

      Debiutanckie opowiadanie Roberta Pogorzelskiego pod ironicznym tytułem Uroki życia na wsi zasługuje na uwagę jako udana, moim zdaniem, próba nawiązywania do idei wielkich literackich tradycji światowej i polskiej literatury  futurologicznej (Philip K. Dick, George Orwell, Stanisław Lem…). To znaczy odwoływania się do tej odmiany prozy science fiction, gdzie nie chodzi o fascynację nowymi odkryciami technologicznymi świata przyszłości, a o podjęcie kwestii konsekwencji i odpowiedzialności za zmiany, zwłaszcza te nieoczekiwanie niekorzystne i wręcz złe, jakie stąd płyną dla świata i człowieka. Były to ostatnimi czasy, czyli w XX wieku, na ogół wizje niewesołe, ponure i katastroficzne, zmuszające czytelnika do przewartościowywania swego dotychczasowego optymistycznego patrzenia na świat cywilizacyjnego postępu – tego poglądu płynącego z oświeceniowych i pozytywistycznych wizji mówiących o harmonijnym rozwoju, który jednak podlega nieustannej erozji i rozmaitej natury wynaturzeniom, a o który zawsze warto i trzeba walczyć… Także piórem. Czekam na kolejne teksty Roberta Pogorzelskiego.

Janusz Termer

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko