Marek Sołtysik
Odszedł Eugeniusz Tukan-Wolski
24 października 2014 zmarł w Krakowie wybitny malarz Eugeniusz Tukan-Wolski. Żył 86 lat. Tworzył zawsze, dopiero w ostatnich dwu tygodniach życia nie malował. Był jako twórca samotny, nie narzucał się, przecież znał siłę swojego talentu. Miał wielbicieli na świecie, z podróży po Ameryce wrócił przedwcześnie, w obawie przed zagłaskaniem. Urodzony w Pińsku, ukończył krakowską ASP i z szacunkiem dla tradycji stworzył własną wizję portretu, głównie kobiecego, martwej natury, mistrzowskiej z rybami, fantastycznych pejzaży i „Mobili”, z których był znany. Twórca, którego dzieła trafiły do Centrum Dokumentacji im. Jana Pawła II w Rzymie i do zbiorów Muzeum Narodowego w Krakowie, miał w ostatnich latach stałą ekspozycję w Galerii Raven przy ul. Brzozowej 7 na krakowskim Kazimierzu – i tam ściana obrazów Eugeniusza Tukana-Wolskiego czeka na spojrzenia miłośników sztuki.
Mieszkając w Krakowie po sąsiedzku, skromnie, lecz w najszykowniejszej dzielnicy, spotykaliśmy się najczęściej na placu targowym przy ul. Lea u wylotu Nowowiejskiej
– Ja maluję codziennie, tak, ale gdzie ja jestem? Skończyła się już epoka, w której istniała sztuka!
W pracowni osiemdziesięcioletniego Tukana –Wolskiego oglądałem obrazy z najnowszego cyklu Portrety koni.
Byłem wstrząśnięty. Nie wiedziałem, że to będzie tak dobre. Trochę wcześniej widziałem jeszcze nie całkiem wyschnięty obraz Tukana – gorąco czerwoną kopulastą budowlę na aksamitnym tle, błąkającym się w szmaragdowych tonach, czyli Łaźnię cara Mikołaja; myślałem, że to już apogeum uzyskane z pomocą farb i notorycznych nocnych przemyśleń, a tu masz ci!
– Widać – mówię – że klacz.
– Klacz. Tak. Miała być klacz. Skąd pan wie, że klacz? To portret: łeb, głowa… trochę szyi.
– Spojrzenie; wyraz.
– Pan się zna na koniach?
– Tu nie chodzi o konie, tylko o płeć.
No tak, kilka miesięcy wcześniej w galerii „Raven” Zofii Kruk na krakowskim Kazimierzu napomykał przecież o tym pomyśle; zagadywał, wreszcie wyciągnął z tekturowej teczuszki konkretne już, barwne szkice obrazów – i usiedliśmy przy lupie zaopatrzonej w reflektor: każda z kilkudziesięciu kompozycji jest bowiem wielkość znaczka pocztowego…
To idzie młodość! Która z kolei? Tyle twórczego wigoru w czasach, kiedy ludzie przestali kupować nie tylko jego płótna…
Po raz pierwszy zobaczyłem obrazy Tukana pół wieku temu – w samym środku Krakowa. Wyróżniały się one w roju płócien o tematyce podwawelskiej, a o charakterze pamiątkowym, wystawionych w jednym z kramów Sukiennic, wydzielonym dla sztuki wyższej.
„Tukany” były bezkompromisowe, malowane zupełnie inaczej niż realistyczne, bardziej lub mniej zgrabne krajowidoki pędzla artystów malujących z myślą o szybkiej sprzedaży… ale (powtórzmy, podkreślmy) tam były!
Miały chropowatą fakturę. Uwaga malarza zwrócona z pozoru głównie na formę. Eugeniusz Tukan-Wolski, pomijał lub wartkim zwodem pędzla tylko zaznaczał szczególiki zabytkowej architektury przedstawionej na swych niewielkich płótnach. A jednak utrwalał charakter murów i ogólny koloryt miasta. Bez przymilania się. Co jednak ciekawe – do kramów w Sukiennicach zaglądali wcale nie ci turyści, którzy kontemplowali dzieła Piotra Michałowskiego, „Szał” Podkowińskiego, portrety Boznańskiej, Stimmungi Aleksandra Gierymskiego piętro wyżej w Galerii Malarstwa Polskiego XIX wieku Wcale nie byli koneserami ci, którzy – pozytywnie zdumieni – przystawali na widok pejzaży Tukana. Nie kryły zdziwienia panie za ladą: ludzie chyba nie liczą się z groszem, skoro kupują te trudne w odbiorze malowidła, mając do wyboru śliczne słoneczne pejzaże z błyszczącymi, świeżo malowanymi hełmami wież! Uwierzyły dopiero wtedy, kiedy powiesiły sobie obrazy Tukana, każda u siebie w domu – na próbę. „Nie do wiary, to jednak prawda, z tymi obrazami człowiek czuje się lepiej!”. Odtąd na niedziele obrazy artysty wędrowały do domów prywatnych. Nie ma co! Dobra siła magiczna!
Ale wtedy jeszcze nie wypadało głośno mówić o terapeutycznej mocy sztuki.
Po raz drugi, po dłuższej przerwie, zobaczyłem przepięknego „Tukana” w latach 80. XX wieku w jasnej witrynie salonu wystawowego spółdzielni artystów „Plastyka” przy placu Szczepańskim, Miejsce wówczas ekspozycyjnie świetne, przylegające do salonów Orbisu, z widokiem na Stary Teatr i na Pałac Sztuki. Tukan-Wolski miał tam przez kilka lat stałą ekspozycję. Co nowego namalował – to szło na specjalną sztalugę z jego powiększonym podpisem. Do oglądania, choćby przez szybę w ciągu dnia i w czasie nocnych powrotów… To było po paśmie sukcesów artysty: cztery wystawy w Stanach Zjednoczonych przyniosły mu rozgłos i dzięki temu, że dużo dzieł wtedy sprzedał – umożliwiły jakiś czas życia bez trosk materialnych. (Do tej pory, unikający skupisk, zawsze na uboczu gier środowiskowych, malował wprawdzie spokojnie, ale źle sypiał; czy do końca miesiąca wystarczy na chleb, kiedy jutro się zapłaci za czynsz?).
Obrazy w witrynie „Plastyki” robiły ogromne wrażenie. Pośród ogólnej życiowej szarości nowe pejzaże Tukana, przesycone słońcem, choć umowne, przyciągały i pozwalały na chwilę wierzyć, że na Ziemi istnieją takie miejsca, gdzie ludzie nigdy nie umierają.
Zyskał fanów, których nie odstraszały wysokie ceny… Ale to już należy do przeszłości.
Urodzony 7 grudnia 1928 w Pińsku, nad rybną Prypecią, spędził tam – w II Rzeczypospolitej – kilka pierwszych lat życia Wychowywał się poza miastem (strawionym wielkim pożarem), z dala od zgiełku, pośród rozległego pejzażu i czystego powietrza. W wysokich pokojach było jeszcze bezpiecznie. Dzieciństwo… Tego, co widział – księżyca odbijającego się w wodach zatoki, kutrów rybackich, wypoczywających w pełnym słońcu po dobrym połowie i nieczynnych, szturchanych podmuchami w czas sztormu – nikt mu nie odbierze. I księżyc, lunatyczny, ożywiający najwartościowsze kobiety, jest na jego obrazach. I one; twarze, ramiona, nagie piersi kobiet. Nie, nie modelek – partnerek bez wątpienia, partnerek. A także twardych – mimo gładkiej skóry – przeciwniczek, rywalek w walce.
W latach pięćdziesiątych państwo Wolscy przeżyli okres nędzy; byli małżeństwem studenckim. U rodziny, która na Śląsku znalazła coś w rodzaju przystani, mogła się na szczęście wychowywać ich córeczka, a oni, w Krakowie, cóż: – Zjadaliśmy resztki po posiłkach głównych najemców…
Tak, potem było lepiej, wiele lat po dyplomie w pracowni Tadusza Łakomskiego wreszcie mieszkanie w bloku z widokiem na kopiec Kościuszki, kilkanaście wystaw indywidualnych, w Warszawie, w Łodzi, w Stanach Zjednoczonych, udział w wystawach zbiorowych w Polsce i za granica, m.in. w Norymberdze i w Kilonii. I przede wszystkim – ta sympatia grona amatorów talentu Tukana. (Sympatia pozostała, pieniądze się rozeszły). Malarz, uodporniony na kaprysy fortuny, nie dał się złapać na lep mód i tendencji. Wsłuchany w siebie, tworzył cykle, tak jak pisarz tworzy kolejne książki: każda niby inna, a jednak z wyraźnym gmerkiem. Po Słońcach i Księżycach – Mobile: cykl obrazów przedstawiających półfantastyczne pojazdy, kolejki wąskotorowe, żaglowce skomplikowane w spiętrzeniu płócien wzdymanych potężnym wiatrem…
I te Portrety koni.
Dobry malarz najlepiej dojrzewa w otoczeniu dzieł mistrzów. Tukan jeździł na Zachód i za Ocean jako autor obrazów. „O moją wystawę niechże dba marszand” – myślał trochę z pozoru naiwnie i słynnych muzeach pozwalał sobie na luksus obcowania z płótnami, które od dziecka znał z reprodukcji: Vermeera, Velazqueza, Rembrandta. Z nimi przez cały dzień: od otwarcia do zamknięcia galerii. Co tam własna wystawa! Najpierw zachwyt, a potem – punkt po punkcie analizował dzieła wielkich… i przekonał się naocznie, że idzie właściwą drogą: w obrazach mistrzów nie ma śladu efekciarskich sztuczek. Jest, jak u niego, sztuka w najczystszej postaci.
MAREK SOŁTYSIK
Namalował Eugeniusz Tukan – Wolski