Z lotu Marka Jastrzębia – Wieczór autorski

0
101

Z lotu Marka Jastrzębia



Wieczór autorski



jastrzab-marekPozwólcie moi mili, że kolejne sprawozdanie z tragedii zacznę od słów niecenzuralnych. Ale też pozwólcie, że wypowiem je po cichu. Zrezygnuję z głośnego przeklinania, bo jako człek ze wszech miar taktowny i w zasadzie obryty w dobrym wychowaniu, potrafię zamknąć dziób we właściwym momencie.


Po niniejszym wyjaśnieniu przystępuję do właściwej relacji. Otóż ponieważ dostałem propozycję odbycia wieczoru autorskiego w mieście Londyn, opanowało mnie dawno nie doświadczane wzruszenie. W telefonicznej rozmowie poinformowano mnie, że tego a tego dnia zorganizowano na moją cześć imprezę pod tym tytułem i wszyscy moi fani będą się czuć zaszczyceni, zachwyceni, ucieszeni etc. mogąc mnie gościć u siebie.


Zdarzyło mi się to pierwszy raz w życiu: chciano mnie widzieć i słuchać nie byle gdzie, tylko ZA GRANICĄ, w środku rozrywkowego ZAGŁĘBIA! Natomiast w rodzimym kraju, gdzie biło mi literackie serce, dla którego byłem gotów na wszelkie poświęcenia, nikt nie doceniał moich wysiłków, przeciwnie, gdy tylko cokolwiek napisałem, zaraz pojawiała się horda fałszywych apologetów i dawaj mi wykazywać, żem kiep, grafoman, pomyłka, sztuczna konstrukcja!


Poniżano mnie, obrażano, sekowano gdzie się da, nie zrażałem się tym jednak i nadal robiłem swoje, a jak wyrzucano mnie oknem, to właziłem przez komin. I tak sobie istniałem, znany i nieznany jednocześnie.


Zrażony kursującymi o mnie famami, założyłem bloga i wklepywałem mu w bebech różne quodlibety, a dla uniknięcia wrednych komentarzy, wyłączyłem je. To mi dawało swobodę w nieskrępowanym wyrażaniu myśli, daleko idący komfort pisania bez ograniczeń i polodowcowych norm.


Aż nastał czas, kiedy wchodziło mi na teksty dosyć sporo wizytatorów i po liczniku zorientowałem się, że mnie masowo czytają. Zachęcony niespodziewanym uznaniem postanowiłem zebrać je w jakąś nieabsurdalną całość i tak zgromadzone przesłałem do wydawnictwa chlubiącego się poważną renomą. W liście do wzmiankowanej oficyny poprosiłem o ocenę mojego produktu, ale choć z pokorą debiutanta czekałem ładnych parę miesięcy, żaden kutas nie odpowiedział. Dopiero gdy zacząłem korespondować z angielskimi polonusami, zaczął się ruch w interesie, poczęto moje teksty publikować, a to po emigracyjnych gazetkach, a to po forach polecano, promowano, dopieszczano mnie komplementami.


I z tych właśnie powodów, kiedy zadzwonili do mnie stamtąd, mile cmoknięty w ego powiedziałem, że owszem, pojadę, wygłoszę i uświetnię. Wszak kultura, to moja żywioła i nic, co jej dotyczy, bynajmniej mi nie zwisa, dodałem dla podkreślenia, żem luzak i na bon motach się znam.


Tu zwierzę się (w histerycznym zaufaniu), że ostatnimi czasy bywam nieprzyzwoicie rzadko poza domem i trzeba mnie końmi z niego wyciągać; nawykłem do wygody i nic na to nie poradzę. No ale sytuacja wyjątkowa, więc nie ma to tamto: czego nie robi się dla idei!


Toteż ubrawszy się w najnowszej generacji tużurek, natarłem włosy maselnicą i wziąwszy pod pachę kilka egzemplarzy swojej książki, poczłapałem na lotnisko przeznaczone do ekonomicznego transportu zgredów. Z okropnym furkotem nadłamanych skrzydeł, nieomal z prędkością zgaszonego światła pomknąłem do biletowych kas i zakupiwszy go wsiadłem do podniebnej bryczki, czyli do luku bagażowego i jako wypełniacz kufra pewnego dzianego biznesmena dojechałem do Londynu. A tam to już droga prosta jak w pysk strzelił; zgodnie z procedurą wsiadłem na kark barczystego taksówkarza i kazałem się zanieść pod wskazany adres.


W trakcie kolebania się na jego grzbiecie latały mi po głowie różne złote myśli, cytaty i zgrabne aforyzmy, własne i cudze, którymi postanowiłem uraczyć entuzjastów mojej twórczości na gorące przywitanie.


Jużem się widział, jak po jednej z moich wypowiedzi zrywa się burza oklasków, a ja stoję pośród aplauzów, wiwatów i nawoływań o bis, jak nieznany, a zaskakująco liczny tłum moich wielbicieli wyciąga ręce po moje książki i koneserzy sztuki proszą mnie o autograf, a po chwili, gdy emocje opadną, jak dyskutujemy, wymieniamy się poglądami, szczerymi analizami, syntetyzujemy, dywagujemy i atmosfera robi się swojska, bo nagle zrozumieliśmy, że łączy nas jakaś metafizyka, magia, konsensus lub symbioza dusz… Lecz wszystkie te moje antycypacje urwały się nagle i przeistoczyły w prozaiczny sen wariata, bo gdy nareszcie dotarłem na miejsce i uprzejmy taksówkarz postawił mnie na ziemi, nikt nie przywitał mnie z otwartymi ramiony. Chleba i soli też nie dostrzegłem, a po sali, w której miałem zabłysnąć, hulała cisza i ze wszystkich jej kątów ziało nieopisaną pustką.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko