Marek Jastrząb – Lot nad kukułczym gniazdem

0
139

Marek Jastrząb


Lot nad kukułczym gniazdem



jastrzab-marek Najpierw zobaczyłem film i wywarł on na mnie ogromne wrażenie. Potem byłem w teatrze, na spektaklu w Teatrze Powszechnym z udziałem Wojciecha Pszoniaka w roli McMurphy’ego. A na ostatku przeczytałem książkę.


O ile film bardzo mi się podobał, to przedstawienie teatralne, mimo koncertowej gry aktorów i doskonałej reżyserii, już mniej. Ale po lekturze książki stwierdziłem, że ani film, ani teatr, nie umywają się do bogactwa pierwowzoru. Być może z powodu narratora tego dzieła, Metysa Bromdena, postaci ukazanej w filmie szczątkowo, a kluczowej dla książki.


Zwalisty Indianin, Wódz Bromden opowiada o „kombinacie”, miejscu w którym przebywa, miejscu przeznaczonym dla ludzi wątłego usposobienia. Mówi o zakompleksionych, skonstruowanych z plasteliny przeciętniakach usiłujących dostroić się do tak zwanej większości. Twierdzi, że jest jednym z nich. Nauczony, że aby przetrwać w świecie skonstruowanym przez drani, należy udawać innego, niż się jest, staje się dla pozostałych – nieszkodliwy; udaje głuchoniemego.


Z premedytacją, skutecznie i od lat wyprowadza w pole mieszkańców i personel. Chroni się za portierą niewidzialności; choć widzi wszystko i wszystko rozumie, to z nikim nie dzieli się posiadaną wiedzą. Nie dzieli się nią do czasu, gdy na oddziale zjawia się McMurphy. Wódz obdarza go zaufaniem, zdradza się, odsłania przed nim: zdziera dotychczasową maskę nieporadnego słabeusza i odnajduje się w sobie. Ale tylko McMurphemu pokazuje, kim jest naprawdę. Pozostałych boi się nadal, dalej jest wobec nich powściągliwy i lękliwy.


Rzecz dzieje się na oddziale zamkniętym szpitala psychiatrycznego. Do wnętrza tego piekła, do „domu odnowy psychicznej”, krokiem nonszalanckim i pogardliwym przybywa nowy pacjent, McMurphy. To człowiek nieprzeżarty obłudą, odporny na hipokryzję, sybaryta i szuler, z czym się zresztą nie kryje; nie daje się wepchnąć do psychoterapeutycznego towarzystwa wzajemnej adoracji.


W pierwszych rozdziałach tego utworu jest nieprzepisowo rezolutny, krzykliwie radosny i egoistycznie narowisty. A zwłaszcza (co personel pielęgniarski doprowadza do wściekłości) – zdrowszy psychicznie od tych, którzy go chcą kurować. Dlatego od pierwszej chwili pobytu w tym miejscu drażni ludzi przyzwyczajonych do regularnej, usystematyzowanej wegetacji. Ale nie tylko drażni, bo skupia na sobie uwagę, zaciekawia i burzy ich stereotypowe nawyki do życia pod kloszem. A jednocześnie intryguje swoją siłą niepokornego charakteru.


Z początku daje się zwieść landrynkowej atmosferze zakładu. Jest śmiały, tryska trzpiotowatym humorkiem, nieskrępowaną, złośliwą, wisielczą wesołością, swobodnym traktowaniem samego siebie. Obce mu są uczone wywody tutejszych pacjentów, krasomówcze tyrady mające wyjaśnić ich uniżone postępowanie, ich mętne wątpliwości i jękliwe refleksje. Dla niego są to przywary, charakterologiczne usterki prowadzące prosto w drapieżne objęcia tutejszych konowałów.


Ze wszystkiego i każdego żartuje, nikogo nie oszczędza; ostrze jego drwiny tnie z taką samą bezwzględnością tych, co sprawiają wrażenie normalnych, jak i tych, co nimi są tylko z nazwy, a że jest z niego facet, który z niejednego pudła chleb jadł, trafia do psychiatrycznego klasztoru dla mentalnych umrzyków, duchowych sztywniaków zanurzonych w rozgoryczonej medytacji o swoich niefartach, wadach, kompleksach i pobyt swój traktuje jak dalszy ciąg swojej przygody; zabawy z życiem. Trafia i od razu dowodzi swoim zachowaniem, że jest inny niż ci, z którymi go ulokowano.


Ale drwiny stosowane przez McMurpy`ego, to złudzenie, pozór, sztuczka, dymna zasłona i charakteryzacja; profilaktyczna ochrona przed atakami Siostry Ratched. A także przed monotonią tutejszych zabiegów polegających na łamaniu cudzych marzeń, na pacyfikowaniu pragnień odstających od tutejszych miar.


Za sobą ma mnóstwo wpadek, mrowie sądowych pomyłek i kryminalnych obertasów z paragrafem w tle, surowo więc traktuje swoją egzystencję. Pozbawiony jest złudzeń i wobec otaczającego świata nie ma naiwnych oczekiwań; ocenia go trzeźwo. Jego główną bronią jest życiowa mądrość; wierzy jej bez zastrzeżeń: dysponuje własnym doświadczeniem, prywatną skalą wartości.


Gdyby pokusić się o scharakteryzowanie go w kilku słowach, to trzeba by było powiedzieć, że jego główną cechą jest – nieustanne zdziwienie. Dziwi się, że pozostali pacjenci nie próbują protestować przeciw robieniu z nich durni. Że tak ochoczo starają się nie przeciwstawiać swoim prześladowcom. Dziwi go bzdurny regulamin tej psychiatrycznej latryny. A jeszcze bardziej się dziwi temu, że ci „niepokalani winowajcy”, siedzą tu – dobrowolnie. I to siedzą od wielu lat, choć w każdej chwili mogliby przestać narzekać na swój los, uciec stąd i wybrać się na przechadzkę po prawdziwym życiu.


Mogliby, lecz nie chcą. Nie chcą? Raczej nie mają dokąd uciec. Boją się życia, zmagań z jego problemami, nawet nie usiłują ich rozpoznać, bo tu, mimo wszystko, są nie zagrożeni, uwolnieni od paraliżującego ciężaru rzeczywistości, od ponoszenia odpowiedzialności za siebie, za rodzinę i potencjalne dzieci.


Zrazu prowadzi w pojedynkę swoją walkę o człowieczą godność i jest to walka samotna, nieomal groteskowa, skazana na niepowodzenie. Wydarzenia rozgrywają się w miejscu przeznaczonym naprawie ludzi społecznie uciążliwych. W miejscu przeprowadzania kapitalnego remontu obyczajowego rozbrykania i sprawiania, by zostali wyposażeni w kołtuńskie poglądy i uniżone kręgosłupy. Ponieważ tylko tacy są tolerowani przez społeczną maszynerię zwaną przez narratora tego dzieła – „systemem”, „układem”, „kombinatem”.

 

Władzę w nim sprawuje koszmarna i samowładna monarchini, siostra Mildred Ratched. Jest starą, pruderyjną, wojskową pielęgniarką przystosowaną do rygorystycznego przestrzegania regulaminu. Jako wcielenie koniunkturalizmu i wyrachowania, od wielu lat pełni funkcję „miłej osoby”. Na każdym kroku podkreśla, że ma usposobienie łagodne, a wnętrze – człowieka niekonfliktowego; kto jej nie zna, daje się nabrać na manifestowaną przez nią uprzejmość.


W istocie była osobą niszczącą w zarodku każdy przejaw indywidualizmu. Siostra Ratched, czarująca sekutnica o wdzięku irygatora, panowała w szpitalu od dawna, uwielbiała wpędzać ludzi w poczucie winy, w monstrualny wstyd. Była w tym perfidną rutyniarą, drętwą specjalistką od prowokowania awantur i sterowania nimi, fachowcem od wprowadzania zamętu, niepokoju, insynuacji, mówienia nie wprost. Pod jej kierownictwem pacjenci wzajemnie się kaleczyli, nawzajem frymarczyli swoją i cudzą psychiką; pod jej rządami tkwili w swoich wyrzutach sumienia.


Jej celem jest ograniczenie ludzkiej samodzielności, uzależnienie, podporządkowanie  ich od jej woli, skazanie ich na bezradność, zaszczepienie w nich obezwładniającej niemocy i dokuczliwego poczucia winy, przeciwstawienie się ich zorganizowanemu, etycznemu barbarzyństwu. Jej celem jest styranizowanie ich zgodą na marazm, stłamszenie ich przyzwoleniem na prostrację tłumaczoną przez strach, zwierzęcą obawę przed ryzykiem zwyczajnego istnienia.


Domaga się od nich furiackiego manifestowania skruchy i jęczących zwierzeń. Dlatego organizuje psychoterapeutyczne sabaty z marionetkowym udziałem lekarza prowadzącego oddział (lekarz, „mały człowieczek w binoklach”, szefował temu oddziałowi zaledwie symbolicznie, ponieważ na jego czele musiało figurować jakieś popychadło z naukowym tytułem, a ekspertem od kiereszowania chorymi pozostawała Naczelna Wywłoka, Wielka Siostra Mildred).


Siostra Mildred prowadzi oddział w sposób apodyktyczny i niepodzielny. Nielitościwa i bezwzględna, pewna swojej nieograniczonej potęgi, nakazuje pacjentom i podwładnym ścisłe przestrzeganie postanowień regulaminu. Ale trzęsie nie tylko chorymi i niższym personelem: skutecznie wpływa na decyzje lekarzy; od wszystkich wymaga dosłownego respektowania zwyczajów ustanowionych przez nią. Przepisy jednak były oderwane od konkretnych sytuacji. Przeważnie martwe i absurdalne: nie miały ułatwiać pacjentom życia, ale przeciwnie – komplikować.


Trudności związane z regulaminem są dla Siostry Ratched elementem gry, emocjonalnymi igraszkami z lokatorami tej siedziby, wynikiem rywalizacji z innymi ludźmi i nieokiełznanej chęci triumfalnego postawienia na swoim.


Mieszkańców traktuje niejednakowo. Jedni stanowią wdzięczne obiekty do strofowania, wytykania palcem i pouczania, zaś innych nie dostrzega: w niczym jej nie zagrażają. Niewidoczni i nieobecni duchem, wegetują na uboczu istotnych zdarzeń, pokątnie należą do warzywnego świata rześkich nieboszczyków.


Regulamin, groteskowe nakazy, zakazy i absurdalne wymogi, są ceną ich marnej wegetacji, kosztem ich schronienia przed złowrogim, otaczającym światem. Świat zewnętrzny jest im nieprzyjazny; wolą tkwić w swoich urojeniach i kompleksach, zabobonach i trwożliwych zapatrywaniach, aniżeli stawić mu czoła. Wolą istnieć pod kloszem, poddać się dyrektywom określonym przez „kombinat”, ulec im, nosić umowną etykietkę świra.


*


Rytm, język, układ zdań, stylistyczny rozmach i błyskotliwość, wszystko, co mnie zachęciło do przeczytania tego utworu, znalazłem w nim i stał się dla mnie ważny. Lecz to, co było w nim najistotniejsze, określiłbym jako „przesłanie”. A przesłaniem jest brak zgody na moralne stereotypy. Sprzeciw wobec nieautentycznych postaw ludzkiego postępowania. To starcie ze złem wystrojonym w oportunistyczne szaty dobra. Odwieczny bunt: pojedynek dobra z poczuciem wszechobecności zła. Bezkrwawy bój. Walka człowieczej przyzwoitości z resztkami odwagi. Nieustanne zmaganie się z etycznym systemem nakazów i zakazów. Z regułami poprawnego postępowania.


W bohaterach tej powieści drzemią zasady wyuczone w trakcie tresury społecznej. Lecz choć w uśpieniu, to żyją w nich nadal i jakkolwiek są ukryte w zakamarkach zaszczutych dusz, to niekiedy postaci te stawiają opór, buntują się wreszcie i chcą istnieć  samodzielnie.


Według autora, człowiek godzi się ze swoim losem, a jednocześnie sprzeciwia mu się; gdy los zaczyna mu dokuczać, gotów jest podjąć z nim walkę. I niekiedy zmienia ją w zwycięstwo skierowane przeciw reakcjom na przerażającą rzeczywistość. Tak jak dzieje się to w trakcie jednej ze znamiennych scen, w symbolicznym momencie zderzenia wątłych sił McMurpy`ego z olbrzymią konsolą, z próbą jej udźwignięcia, z próbą co prawda nieudaną, zakończoną fiaskiem i z góry skazaną na niepowodzenie, a jednak, wbrew tym oczywistościom – podjętą. Bo nie chodziło w niej o podniesienie  ciężaru przekraczającego fizyczne możliwości bohatera, lecz o podjęcie wyzwania, o to, że już samo istnienie niepotrzebnego ciężaru stanowiło dla niego obrazę, zniewagę, prowokowało do buntu i manifestowania protestu. Konsola to zaledwie beletrystyczna figura, uosobienie banalnej przeszkody w realizacji nadrzędnego celu, jakim było zapoczątkowanie oporu i buntu mieszkańców wobec rządów Wielkiej Siostry.  


I w tej oto dekoracji rozgrywa się dramat. Nie mam zamiaru streszczać powieści. Pragnę tylko zachęcić do jej lektury. Kto chce, niech sam sobie poszuka dalszego ciągu. Choćby po to, by wiedzieć, czego można oczekiwać od mistrzów pióra.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko