Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego
Don Juan czyli miłość życia
Tworzący tytuł tej książki znany wic „Na wieki wieków amant” tak przywarł do znakomitego aktora, że prawie każdy, ktokolwiek coś o nim pisze, cytuje go niezawodnie. Tadeusz Pluciński (rocznik 1926) stworzył w polskim aktorstwie unikalny typ amanta, acz amanta nie w polskim typie. Jest to bowiem amant nieromantyczny, nieobarczony aurą wieloznaczności, bez kompleksów, amant bez dystansu do własnych upodobań, bez poczucia winy, amant, który bierze „te rzeczy” naturalnie, który „lubi to, co robi. Pluciński stworzył polską wersję „łacińskiego kochanka” („latin lover”), przystojnego intensywną męskością, istnego macho, czasem trochę, acz bez przesady, cynicznego, ale i podskórnie szczerze lirycznego W amanctwie Plucińskiego był też zawsze rys charakterystyczny, co wynikało i z typu urody (ognisty brunet o kwadratowej szczęce) i z wyczuwalnej, delikatnej nuty lekkiego podkpiwania sobie z własnego wizerunku. Tak było np. w słynnej „Hydrozagadce” Andrzeja Kondratiuka, w scenie rozmowy z panną Jolą (Ewa Szykulska) o „zdejmowaniu kapelusza w celu uprawiania miłości francuskiej”. Miał też i pan Tadeusz coś francuskiego, ale i coś wiedeńskiego w stylu gry, co nie dziwi, jako że po matce ma w sobie także krew austriacką. Specjalizował się głównie w lżejszej muzie, w komedii, w wodewilu, związany przez lata z warszawskim Teatrem Syrena, wiele grał także w filmach, choć role na ogół drugoplanowe, nie tylko komediowo-amanckie, ale także dramatyczne jak choćby w „Westerplatte” Stanisława Różewicza czy finezyjnie półdramatyczne jak w „Pamiętniku pani Hanki” Stanisława Lenartowicza. Nie reprezentował aktorstwa psychologicznego, bebechowatego, typowo wcieleniowego. Nie było w nim nic z metody Stanisławskiego. Grał z dystansem, raczej opowiadał o postaci niż się w nią wcielał i był w tym wymiarze aktorem – by tak rzec – brechtowskim. Nomen omen, bo chyba najgłośniejszą i dziś należącą do najlepszych kart historii polskiego teatru rolą Tadeusza Plucińskiego był Macheath czyli Mackie Majchra w inscenizacji „Opery za trzy grosze”
Brechta w 1958 roku w Teatrze Współczesnym w reżyserii Konrada Swinarskiego i w doborowej obsadzie z Kaliną Jędrusik czy Tadeuszem Łomnickim.
Magdalena Adaszewska podjęła się przyjemnej i interesującej roli rozmówczyni Tadeusza Plucińskiego, bo rozmówca to czarujący, narrator chętny, artysta ciekawy, a przy tym człowiek o bardzo bogatym doświadczeniu, sięgającym międzywojennego dzieciństwa w Łodzi oraz dość dramatycznych przeżyć z okresu okupacji (m.in. brutalne pobicie przez Niemców). Pluciński barwnie opowiada o swoich największych pasjach i miłościach czyli o aktorstwie, zwierzętach i kobietach a może raczej kobietach i zwierzętach, zwłaszcza psach. I dla jednych i dla drugich ma ogrom serca, choć rzecz jasna stosunki z tymi pierwszymi, czyli kobietami były z różnych powodów bardziej skomplikowane. Rozdział poświęcony kobietom, romansom i małżeństwom aktora jest zresztą bardzo rozbudowany i wbrew panującej w ostatnich latach modzie na demistyfikację rozmaitych legend i opinii oraz na wycofywanie się z niegdysiejszych przewag, Tadeusz Pluciński potwierdza swoją opinię Casanovy czy Don Juana jaka go przez lata otaczała, także w liczbowym aspekcie swego uwodzicielstwa. Nie brak tu scen barwnych z czytelniczego punktu widzenia, jakby rodem z tzw. teatru bulwarowego, gdy bohater książki salwuje się skokiem z balkonu w panicznej ucieczce przed strzelającym z rewolweru zazdrosnym mężem kochanki. Pluciński opowiada też o swoich męskich przyjaźniach, przede wszystkim z wybitnym, przedwcześnie zmarłym aktorem Stanisławem Jasiukiewiczem, kreśląc przy okazji jego piękny, wzruszający portret. Co prawda jak na mój gust, czytelnika zainteresowanego przede wszystkim wymiarem teatralno-filmowym, nieco zbyt mało jest w tej rozmowie wątków stricte artystycznych, ale tę wędrówkę po życiu Tadeusza Plucińskiego czyta się znakomicie i z pożytkiem. Gorąco rekomenduję.
„Na wieki wieków amant. Tadeusz Pluciński w rozmowie z Magdaleną Adaszewską”, Wyd. Prószyński i S-ka, Warszawa 2014, str. 269, ISBN 978-83-7961-076-1
—
Przygody człowieka pełnego
Prawdopodobnie od czasu wydania „Stulecia chirurgów” Jurgena Thorwalda datuje się szczególnie wzmożone zainteresowanie czytelników pisarstwem poświęconym medycynie, opisującym działania lekarzy jako fascynujący, dramatyczny spektakl. Także popularność seriali telewizyjnych takich jak kilkadziesiąt lat temu „Dr Kildare” czy niedawno, „Doktor House” pokazała, że proces leczenia ludzi, ratowania im zdrowia i życia może być nie mniej fascynujący niż mordowanie ich. W literaturze osnutej wokół wątków medycznych można znaleźć takie perły jak przedwojenna powieść Michała Choromańskiego „Zazdrość i medycyna” czy „Orestes i wieloryb” niemieckiej pisarki Hedwig Rhode.
Tematyka ta właśnie znów pojawiła się w centrum uwagi za sprawą filmu Łukasza Palkowskiego „Bogowie”, fabularnej biografii wybitnego kardiochirurga, profesora Zbigniewa Religi.
Znakomitym uzupełnieniem do obejrzenia tego filmu – film przecież nie może pokazać bardzo wielu zjawisk, nie może wielu rzeczy dopowiedzieć – może być lektura świetnej książki Dariusza Kortko i Judyty Watoły, „Religa. Biografia najsłynniejszego polskiego chirurga”. Klarownym, potoczystym, jasnym językiem, bez sentymentalizmów, bez przerostu autorskich interpretacji i ocen, o które w obrębie tego tematu nietrudno, w wartkim tempie, autorzy ukazują życie Religi. To życie człowieka, którego nazywano czasem świeckim świętym (choć był ateistą i miał świecki pogrzeb), ale który świętym nie był, bo jego życie nie polegało na rezygnacji lub na dobrowolnym męczeństwie, ani na ucieczce od świata, lecz na osiąganiu pełni życia i pracy przede wszystkim dla dobra pacjentów. Czytając wartką i rzeczową narrację duetu autorów poznajemy los człowieka nie tylko bardzo wybitnego, o ile nie wielkiego, ale też barwnego jako postać, z jego dynamiką, pasją, z tym wszechobecnym, namiętnym i obfitym paleniem papierosów, „jak smok”, które, biorąc pod uwagę, że był lekarzem od chorób serca, budziło zgrozę w niektórych obserwatorach. Człowieka o potężnym życiu duchowym i emocjonalnym, namiętnego mężczyznę, dynamicznego menedżera i czułego melomana, który – bywało, sam widziałem w filharmonii na Jasnej – ronił łzy na koncertach. Dodatkowym walorem książki jest ciekawy, nieszablonowy dobór ikonografii, którą stanowią głównie fotografie, ale także gadżetowe ciekawostki, jak reprodukcja asygnaty na „Wartburga”, popularnego w PRL auta osobowego produkowanego w Eisenach, w Niemieckiej Republice Demokratycznej, socjalistycznym państwie niemieckich robotników i chłopów, jak je określano w języku propagandy.
Wyśmienita lektura, którą gorąco rekomenduję, nie mówiąc już o tym, że na ostatniej stronie okładki rekomenduje ją także aktor Tomasz Kot, znakomity twórca roli Religi we wspomnianych „Bogach”.
Dariusz Kortko, Judyta Watoła – „Religa. Biografia najsłynniejszego polskiego kardiochirurga”, Biblioteka gazety Wyborczej, Warszawa 2014, str. 320, ISBN 978-83-268-1354-2
—
Kryminał po włosku
Włochy (choć osobiście wolę używać określenia Italia, bo jest ładniejsze i bardziej poetyckie niż osobliwe polskie „Włochy”, pochodzące od „Wołochów”), choć to kraj w którym narodziła się mafia, nie był, przynajmniej w odbiorze zewnętrznym, krajem gatunku, jakim jest klasyczna powieść kryminalna. Przypuszczam, że w Italii powieści kryminalnych powstaje sporo, jak w każdym kraju, ale ojczyzną kryminału przez długie lata była Anglia i USA, kraje Arthura Conan Doyle, Agaty Christie, Raymonda Chandlera czy Dashiela Hammetta oraz – de facto – Francja dzięki cyklowi Belga Georgesa Simenona o komisarzu Maigret. (Polska powieść kryminalna, ożywiona ostatnio jako gatunek dzięki Markowi Krajewskiemu czy Zygmuntowi Miłoszewskiemu, to temat na osobne rozważania). Co prawda konwencję powieści kryminalnej stosował w swojej prozie wybitny pisarz włoski Leonardo Sciascia (n.p. „Dzień puszczyka”, „Każdemu co mu się należy (od mafii)”, „Todo modo”, „Skrytobójcy”, „Kontekst” czy „Zniknięcie Majorany”), ale jemu była ona potrzebna jedynie jako forma estetyczna, gatunkowa, jako opakowanie do zamysłów wysoce artystycznych. Od czasu jednak, gdy na firmamencie prozy kryminalnej pojawił się urodzony w 1925 roku Andrea Camilleri, Italia weszła do pierwszego do szeregu tych autorów powieści kryminalnych, którzy potrafili wedrzeć się do wyobraźni i upodobań szerokich kręgów czytelniczych i co najważniejsze, stworzyć lubianą postać stróża prawa. Legendarny Sherlock Holmes Conan Doyle’a, Chandlerowski Marlowe czy Hercule Poirot Agaty Christie, to figury, które weszły do literackiej i filmowej popkultury. Nie wiem, czy komisarz Salvo Montalbano sięga aż na tę półkę, ale na pewno udał się Camilleremu. Szary, zwyczajny, nic z Jamesa Bonda, starszawy już, nie wolny od strachu, pocący się, czasem wymiotujący, lubiący zjeść, czasami robiący wrażenie nierozgarniętego (na pozór, jak porucznik Colombo), nazbyt lubiący winko i nie wolny od feblików erotycznych. Daje to Camilleremu asumpt do zabawnych scenek, które współtworzą zmęczony wdzięk Montalbano. Z omawianego tu „Pola garncarza” przytaczam scenę, w której komisarz dowiaduje się od kolegi, że denat „połknął mostek” czyli sztuczną szczękę: „Montalbano wybałuszył oczy. – Jaki mostek? – Golden Gate. – Co Pan mówi? – Montalbano, wino uderzyło panu do głowy?”. To tylko jedna z takich smacznych kwestii, których tu sporo, ale nie będę ich dalej przytaczał, żeby nie odbierać przyjemności czytelnikom. Kolejnym walorem kryminałów Camillerego jest smakowicie szkicowane tło, jakim jest współczesna Italia. Nie są to sążniste opisy, ale rzucane jakby mimochodem luźne, lakoniczne dygresje, o włoskiej gospodarce schodzącej na psy, o śmieciach wyrzucanych przez morze, które kiedyś wyrzucało algi i muszle. W ogóle, Italia, jako kraj-synonim turystycznego piękna, jawi się u Camillerego jako miejsce nie wolne także od brzydoty. Tu i ówdzie pojawiają się okruchy z literatury, choćby cytat z Brechta czy wzmianka o Ulissesie, a także motyw autotematyczny, gdy ktoś w powieści czyta kryminał Camillerego. Przed „Polem garncarza” wydawnictwo Noir sur Blanc wydało już szereg pozycji z kryminalnego cyklu pisarza, m.in. „Pomarańczki komisarza Montalbano”, „Zapach nocy”, „Papierowy księżyc”, „Sierpniowy żar”, „Skrzydła sfinksa”, „Ślady na pisaku”. Czytelników Camillerego nie muszę zachęcać, a tym, którzy go jeszcze nie posmakowali, a lubią dobry, inteligentny kryminał, gorąco rekomenduję. Ja posmakowałem i bardzo jestem usatysfakcjonowany.
Andrea Camilleri – Pole garncarza”, Wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2014, przekł. Monika Woźniak, str. 271, ISBN 978-83-7392-486-4
—
Żadna tam szmira
Charles Bukowski (1920-1994) należy do czołowych beatników czyli przedstawicieli tzw. Beat Generation, awangardowego ruchu kulturowego w duchu idei anarchistycznegoindywidualizmu, nonkonformizmu i swobody twórczej, który powstał w latach 50-tych USA. Nazwa ruchu pochodzi od angielskiego słowa “beat”. Jako przymiotnik słowo to jest związane ze “zmęczeniem” i “przegraniem” ale ma też konotacje muzyczne, zawarte w słynnej powieści Jacka Kerouaca „W drodze”. Ruch był fundamentem rewolucji hippisowskiej lat 60-tych. Jego protoplastamibyli XIX-wieczni poeci William Blake, Walt Whitman oraz Arthur Rimbaud. Na poezję pokolenia silnie oddziaływała również twórczość Dylana Thomasa. Klasyczny beatnik tworzył wizerunek buntownika, charakteryzującego się niechlujnym ubiorem i wrogością wobec konsumpcyjnego społeczeństwa, zainteresowanego filozofią, zwłaszcza buddyjską, dążącego do prawd objawionych poprzez używanie narkotyków i alkoholu. W tradycji przyjęło się, że trzy sztandarowe dzieła literackie ruchu Beat Generaton to „W drodze”Jacka Kerouaca, „Skowyt”Allena Ginsberga i „Nagi lunch”Williama S. Burroughsa. Duży wpływ na zdefiniowanie i ukształtowanie ruchu miała książka Aldousa Huxleya „Drzwi percepcji”.Beatnicy odrzucali styl życia amerykańskiego społeczeństwa konsumpcyjnego lat 50. Wyróżniali się niechlujnym ubiorem, co było kontestacją “burżuazyjnej elegancji”. Sensu życia poszukiwali w podróżach („W drodze”), zażywaniu narkotyków („Ćpun” Williama S. Burroughsa), rozmowach o filozofii, zwłaszcza Wschodu oraz w specyficznych odłamach gatunkowychu. Sami siebie określali jako „uciekinierów wewnątrz amerykańskiej kultury”. Występowali przeciw przyjętemu wzorowi życia i normom obyczajowym („Lot nad kukułczym gniazdem”Kena Keseya). Ich artystyczne i literackie dzieła-manifesty można uważać za zapowiedź ruchu hippisowskiego w latach 60. Z ducha beatników zrodziła się tez muzyka Jima Morissona i Boba Dylana.
Ten może nieco przydługi wstęp encyklopedyczny, na pewno niepotrzebny wytrawnym czytelnikom prozy Bukowskiego, wydał mi się przydatny dla tych, którzy po raz pierwszy sięgną po prozę Bukowskiego i zagubią się w jej brutalności i wulgaryzmach.
Głównym bohaterem „Szmiry”, tak autoironicznie zatytułowanej powieści Bukowskiego, jest prywatny detektyw Nick Belane, zanurzony w świecie degeneratów, przestępców, alkoholików i nierządu. Do tej warstwy by tak rzec naturalistycznej dochodzi „odjechana”, wieloznaczna, przewijająca się niczym nadrealistyczna nić, fantasmagoria z „poszukiwaniem” pisarza Ferdynanda Celine, poszukiwaniem Czerwonego Wróbla i z postacią Pani Śmierć.
Gęsta, brutalna, pełna wulgaryzmów i wulgarności proza Bukowskiego nie jest już dziś zjawiskiem szokującym obyczajowo. Następcy beatników twórczo rozwinęli w literaturze świat wszelakiej brutalności i obsceniczności. Toteż buntowniczy wydźwięk tej prozy trąci dziś myszką i z tego punktu widzenia przeszła już ona do historii literatury. Zostaje natomiast moc gęstego stylu Bukowskiego, jego dynamizm, soczystość i bogactwo języka, sarkazm, finezyjna ironia oraz kapitalnie zarysowane postacie, czego przybliżenie zawdzięczamy oczywiście wyśmienitemu przekładowi Tomasza Mirkowicza. Lektura Bukowskiego po 20 latach od jego śmierci przekonuje mnie, że mimo wygaśnięcia, dezaktualizacji kulturowego kontekstu jego prozy, jako literatura wytrzymuje ona ciągle próbę czasu.
Charles Bukowski – “Szmira”, Wyd. Noir Sur Blanc, Warszawa 2014, przekł. Tomasz Mirkowicz, str. 188, ISBN 978-83-7392-489-5