Elżbieta Isakiewicz – Łaciata

0
255

Elżbieta Isakiewicz



Łaciata

 

Zbigniew StecMieszkaliśmy w poniemieckiej kamienicy, na parterze, w dwóch małych pokojach ze wspólną kuchnią i ubikacją na korytarzu.

W oknach były krzyże. Dziś zobaczysz takie jedynie w walących się ruderach na przedmieściach aglomeracji. Nowoczesne okna są dwuskrzydłowe, lufciki uchyla się elegancko, jednym pociągnięciem za plastikowy uchwyt.

Okna ukrzyżowane ubierano w białe firanki i ciężkie zasłony. Na parapetach stawiano ceramiczne donice z aloesem. Z ich miąższu kobiety sporządzały gorzką, brunatną ciecz, która miała wspomóc odporność nieustannie chorujących dzieci.

Poza ubieraniem i hodowlą kaktusa okna służyły wysiadywaniu. Nie jest to co prawda precyzyjne określenie, gdyż nie siedziało się przy nich, tylko stało z tyłkiem wystawionym do wewnątrz, w pozycji pochylonej, z łokciami opartymi o parapet. Żeby łokcie nie bolały, podkładało się poduszkę. Tak się przysposobiwszy, śledziło się cudze życie – jednakowo nieciekawe, sterane. Czasem ulicą wyłożoną kocimi łbami z klekotem przeturlał się samochód. Jeden czy drugi smarkacz przemknął na drewnianej hulajnodze. Po betonowych podwórzach obijały się piskliwe głosy grających w klasy dziewczynek. Pijaczek Łajza z posiniaczoną gębą zataczał się na rowerze. Niekiedy od strony morza przywiewało galaretowaty, śliski zapach alg i wydawało się, że powleka wszystko i ściśle, niczym panierka mielony kotlet.

W ciepłe miesiące ukrzyżowane okna otwierano na cały dzień, by uleciał przez nie odór stęchlizny. Ale nie ulatywał.

Pewnego wrześniowego dnia, wracając ze szkoły, dostrzegłam w naszym oknie kota. W umaszczeniu podobnego do cielaka, w łaty. Zwrócony ku mieszkaniu siedział na poduszce, na której matka, wysiadując, podpierała łokcie.

Po ulicach i podwórzach krążyło tyle kotów, że nikt ich nie zauważał. Należały do pierwszych oswojonych widoków, jak trzepak i wróble. Buszowały po śmietnikach, piwnicach, zakradały się do pobliskich rybackich bud po płotki i śledzie. Nie wiedziałam, lubię je czy nie – stosunek do tła zależy od stopnia, w jakim jest widoczne. Tego, jak wspomniałam, nic nie wyróżniało, tło stapiało się z powietrzem.

Kiedy weszłam do środka, kot zeskoczył na podłogę. W tamtych czasach w poniemieckich kamienicach, opuszczonych przez mieszczańskie pospólstwo i przez rodzimą pochłopską biedotę zasiedlanych, podłogę stanowiła warstwa papy, którą pokrywały płyty pilśniowe. I – jakby zawitał tu posprzątać – łaciaty runął między te płyty, przypłaszczony pogmerał w szczelinach, pazurami podrapał i naraz, ukazawszy się z szarą myszą, przyjął pozycję spocznij.

– Mamo, kot złapał mysz – zawołam do matki, która zmywała garnki we wspólnym zlewie na korytarzu. Była tam zimna woda, ciepłą grzało się na fajerce  węglowego pieca na końcu korytarza.

– Jaki kot? – głos matki, zniecierpliwiony, jak zawsze, gdy miała dużo roboty, przypominał wysilony, chrapliwy dźwięk wydawany przez mechanizm wiszącego w pokoju poniemieckiego zegara na moment przed odbimbaniem kolejnej godziny. Wszystkie matki w okolicy miały podobne głosy. Tylko kiedy przeklinały, głosy te przybierały mocne, sprężyste tony, niczym ulewne potoki gnające do rozlewiska.

– Kot, który przyszedł.

Mysz – to było jego wkupne. Prezentacja własnej użyteczności: darmozjadem nie będę. W jakim celu dokonana, stało się jasne, kiedy matka przyjrzała się łaciatemu krótko a wnikliwie. – To kotka – orzekła. – Ciężarna. – Tym razem w jej głosie zabrzmiało  coś nowego, więcej niż irytacja. Dopiero po latach pojęłam, co. Był to gatunek pogardy, bezlitosnej i opryskliwej, jaką zdolne są okazywać samice człowieka wobec innych samic, które – zrządzeniem samczej chuci i własnego cyklu rozrodczego – znalazły się w podobnym, niechcianym położeniu. Można powiedzieć, że w zabłąkanej kotce, trochę jak w krzywym zwierciadle, matka dostrzegła odbicie własnego losu, a także losu okolicznych kobiet, i to wzbudziło w niej odrazę.

– Miejsca szuka na poród – stwierdziła chłodno. Wytarła zaczerwienione dłonie o fartuch na okrągłym brzuchu, pod którego powłoką tłukło się już serce mojej siostry.

Zapytałam, czy mogę dać kotce mleka.

– Zawracanie głowy – burknęła. – Przyzwyczai się i narobi kłopotu. – Potem wróciła na korytarz.

Łaciata wgapiała się we mnie jednym okiem obwiedzionym czarną otoką, a drugim białą. I ten kontrast wzmagał intensywność jej spojrzenia.

W cynowym wiadrze, zanurzona w zimnej wodzie (nie mieliśmy lodówki), stała  butelka z mlekiem. Nalałam na spodek. Poruszałam się na palcach, jakby mogło to uchronić mnie przed karą. Traf chciał, że z piętra schodziła sąsiadka i zagadały się z matką.

Przyglądałam się chłepczącemu kotu i ogarniała mnie trudna do opisania szczęśliwość. W swym krótkim życiu nie doświadczyłam jeszcze tak silnej współzależności między dokonanym czynem a jego następstwem. Doniosłość mej decyzji porażała, bo dotyczyła innego stworzenia. Sprawiała, że na obrzeżach widoku zwierzęcia opróżniającego naczynie zaczęła tkać się nić jakiegoś intymnego konszachtu – zaczyn więzi. W dodatku łaciata, najadłszy się, wyraziła swą wdzięczność łaszeniem się do moich nóg i rąk. Dotąd nikt mi za nic nie dziękował, zresztą nie wiedziałam, czy kiedykolwiek uczyniłam coś na to zasługującego. W poniemieckich kamienicach tego kwartału ulic słownik lokatorów nie zawierał  słów dziękuję, proszę, przepraszam, jak też szeregu innych, które nie były niezbędne do przetrwania. Życie brało się tu jak grudę ziemi, gołymi palcami, dosłownie. A w dosłownym życiu słowa podlegają redukcji – użyteczne minimum wyznacza ich zasób. Więc widać dlatego, że kotka mi podziękowała, poczułam się wyróżniona.

Ku memu zdumieniu matka w ogóle nie zareagowała, jakby przedłużająca się obecność kotki umknęła jej uwadze. Zajęła się praniem. Nie było pralki – prała ręcznie, pocierając bieliznę o tarkę, w balii.

Wrócił ojciec. Śmierdział tytoniem i wódką. Pijak Łajza zwykle wystawał na przystanku autobusowym, na którym wysiadali robotnicy z fabryki narzędzi hydraulicznych, i szukał kompanów do wypitki. I ojciec czasem, zwłaszcza po wypłacie, szedł z nim. – Ty cholero, bydlaku ty! – warknęła matka. Takie wyrazy i ich liczne odmiany mieściły się w słowniku mieszkanek kwartału poniemieckich kamienic, bo służyły przetrwaniu. Jak chłop pensję przepije, nie będzie co do garnka włożyć – podpowiadał im instynkt.

– Cichaj, kobieto – wymamrotał ojciec i wyciągnął się na wersalce. Wkrótce chrapał.

Zostałam z łaciatą sam na sam. W odizolowaniu. Jakby w szklanej kuli albo raczej wewnątrz mydlanego bąbla, bo przecież w każdej chwili mógł go przekłuć gniewny krzyk matki.

Szybciej niż zazwyczaj wślizgnęłam się pod kołdrę, a ze mną łaciata. Miękkość jej futra łaskotała mi nos. Wstrzymywałam oddech i nie ruszałam się, żeby jej nie spłoszyć – ale ona ułożyła się spokojnie w zakolu mego ramienia, jakby czyniła to od zawsze. Nie spałam. Nie mogłam uwierzyć, że to dzieje się naprawdę. Ciepło rozpełzało się wzdłuż i wszerz mego ciała delikatnymi prądami, które zdawały się kreślić geografię żył i mięśni. Było to zupełnie inne ciepło niż z przytulenia Piegowatej, wysłużonej szmacianej lalki, prezentu od chrzestnego. Namalowane oczy tej lalki nigdy się nie zamykały, jej włosy ukręcone ze sznurka nie wabiły dotyku, a słupowate kończyny nie zginały się – czuło się, że to całość niewymienna, nieżywa.

Mrucząc, kotka lizała moją rękę i brodę. Nie przypuszczałam, że koty mają szorstkie języki, drobinami żwirku niby posypane. Aleś ty dziwna, pomyślałam.

– Stary, wynocha, łóżko ścielę – z drugiego pokoju dobiegł głos matki. Wiedziałam, że gwałtownie potrząsa ramieniem ojca, by sprowadzić go do pozycji stojącej i rozłożyć wersalkę. Ojciec beknął, sprężyny wersalki rozdarły się dźwiękiem przerdzewiałego noża, któremu zadają ciosy uderzenia twardej blachy. Znałam te odgłosy od czasów prenatalnych, poczęłam się w ich uścisku przed siedmioma laty jednej z tych zimowych, przepastnie długich ciemności wpatrzonych w swe bliźniacze odbicia, przechowujących dzieje identycznych spłodzeń. Zimowe ciemności sprzyjają reprodukcji.

Łaciata mościła się we wnęce mej pachy, wyraźnie szykując się do snu. Do kwartału poniemieckich kamienic bezsenność nie zapuszczała się. Tu sypiało się do imentu bezpamiętnym snem pijaków, robotników fabryk i ich żon praczek. Bezsenność żerowała na filozofach, artystach, próżniakach, kochankach pierwszych uniesień i ostatnich zdrad – wizjonerach, planistach. Mieszkańcy tej dzielnicy wizji nie mieli, bo wizje są tylko tam, gdzie rodzą się złudzenia – te luksusowe nici przędzące przyszłość. Tu niepodzielnie panowała teraźniejszość w wydaniu z dnia na dzień,  zawsze w skłonie ku przeszłości, bo dzień ów następny taki sam był jak poprzedni.

W dziurce od klucza przymkniętych drzwi do drugiego pokoju zapadła ciemność. Chrapanie ojca przeobraziło się w rzężąco – świszczący charkot. Łaciata, umościwszy się, oddychała głęboko i spokojnie. Pomyślałam, że jeśli zasnę, to ona zniknie. Wszystko przepadnie. Wyparują w nocne tonie jej dwubarwne oczy, miękkość, którą czułam pod palcami i ten dziwny, przyjemnie uroczysty stan powagi, jaki spowodowało jej bezceremonialne oddanie się pod mą opiekę. Nie wolno ci zamknąć oczu, nie wolno zamknąć oczu, powtarzałam sobie w kółko.

Byłam żołnierzem na warcie w głębi lasu, ze strażniczej budki zakamuflowanej w rozłożystej koronie drzewa nasłuchującym podejrzanych dźwięków. Byłam kapitanem na mostku, z lunetą w dłoniach, który pośrodku oceanu chroni swój okręt przed żarłocznym naporem wszechobecnych przestworzy. Byłam kwoką zagarniającą pod skrzydła rój piskląt. (Obraz zapamiętany z wyjazdu na wieś, do babki). Byłam skorupą ślimaka wypełnioną wnętrzem. Byłam zawiadowcą stacji kolejowej, od którego zależy los przejeżdżającego pociągu. Byłam obłokiem w skwarne południe obejmującym cieniem złaknione chłodu ciało. Byłam wspomnieniem jakiejś pierwotnej krainy, której śpiewne poszumy, pluski i szmery szczelnie otulają przed lękiem.

Moja władza przekraczała metraż tego dwupokojowego mieszkania w poniemieckiej kamienicy, obejmowała całą dzielnicę, miasto, a nawet nieogarniony obszar poza nim. Rzec można, byłam po trosze bogiem sypiącym złoty pył na siną ziemię. Tylko nie zasnąć, a tak pozostanie – przekonywałam siebie samą i raz byłam tym wszystkim oddzielnie, a kiedy indziej wszystkim tym naraz. Mieszały, ucierały, plątały się me role w gigantycznym kołowrocie, w garncu obrotowym, a ja z łaciatą u ramienia doglądałam tych konfiguracji z łagodną ciekawością zarządcy mienia. Raptem głos jakiś zawibrował w głębi i wydobywał się powoli z niewidzialnego dna to oddalającymi się, to przybliżającymi uderzeniami. Głos nieobcy przecież, znajomym zniecierpliwieniem podszyty, przedzierał się przez obszary mego panowania i krok po kroku przejmował dominację nad trofeami, które pozyskałam, nie śpiąc: nad stacjami kolejowymi, budkami wartowniczymi, kwoczymi skrzydłami, nad oceanicznym bezkresem i otchłaniami przestworzy.

       – Obudź się! Najpierw tamtego zwlec z wyra nie można, a teraz tej! – głos osiadł na moim ramieniu, tym samym, na którym ułożyła się kotka, i potrząsał nim, szarpał. Tamten i ta. Co to za jedni?

       Firanki ukrzyżowanego okna zanosiły się zakurzonym światłem – we wnętrzach poniemieckich kamienic tego kwartału ulic przez wszystkie pory roku utrzymywał się mrok, z sezonami zmieniając natężenie. Opornie, stopniowo wyłaniała się z niego rzeczywistość, w której „tamtym” był ojciec, a „tą” byłam ja, zaś szarpiącym głosem matka.

       Usiadłam na łóżku. Odchyliłam kołdrę. Na prześcieradle i poduszce, w jej wciąż nie odkształconym wgłębieniu, pozostały ślady kociej sierści. A więc łaciata nie była przywidzeniem, a skoro jej nie wymyśliłam, to musiała gdzieś tu się schować. Wyskoczyłam z łóżka. Na bosaka. Zajadle przetrzepywałam pościel, zajrzałam nawet do środka poszew, zerwałam prześcieradło. – Gdzie ona jest?! Gdzie kotka?! – krzyczałam.

– Do szkoły się spóźnisz – zestrofował głos. Szczęk naczyń. Matka nalewała do talerza zacierkę – gotowane mleko z kluskami, powleczone już kożuchem, którego widok nieodmiennie przyprawiał mnie o mdłości. Matki nie wzruszała moja nienawiść do zacierki. – Jedz, bo nic innego nie dostaniesz – mawiała.

– Gdzie jest kotka? – Wciąż byłam bosa i trzęsłam się od piwnicznego chłodu, który bez trudu pokonywał papę i płyty pilśniowe.

– A, robotę mi tylko przez nią zadałaś – żachnęła się, jakby odpędzała muchę. – Cały pokój obsrała. Plama na plamie. A mówiłam: wygnać, bo kłopot będzie.

Zacierka parowała. Kożuch gęstniał. Nogi bez mojej zgody wykonywały jakieś ekwilibrystyczne figury. Zęby szczękały. – Gdzie ona jest, gdzie jest? – pytałam w kółko. Matka, odwrócona plecami, siekała kapustę na obiad na poniemieckim taborecie.

– Aleś ty głupia – jej głos jakby wspinał się na szczeble drabiny, jeszcze dłuższej niż ta, z którą chodzili kominiarze. – Przepędziłam cholerę. Jeszcze by mi tu zdechła.

Potem kazała mi jeść zacierkę. Kiedy wychodziłam do szkoły, ponownie dobiegł mnie jej głos: – Naokoło pełno kociej padliny. Ludzie gadają, że koci tyfus się panoszy. – Nie wiem, do mnie mówiła, czy do siebie.

Ulica była niemal pusta – po bruku turlała się furgonetka. Nie ma już tego bruku, w poniemieckich kamienicach dawno wymieniono okna, a z parapetów zniknęły kaktusy. A ja wciąż idę tamtą ulicą do szkoły. Idę rankiem przykutym do proroczej myśli, że już nic nigdy nie będzie tak bardzo moje, jak łaciata kotka przez jedną noc dzieląca ze mną poduszkę. Idę  ulicą, a pijak Łajza zatacza się na rowerze.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko