Zdzisław Antolski
Miniatury
Droga króla Łokietka
Idę parowem, dawną drogą, głębokim i krętym.
Kiedyś król Łokietek jechał tędy z orszakiem rycerzy.
Na ścianach wąwozu, wśród krzewów i traw, rosną poziomki.
Kruche i słodkie, jak sprzed tysiąca lat.
We mnie rośnie zachwyt: nic się nie zmieniło!
Król pszczół
Ojciec był królem pszczół.
W niedzielę chyłkiem wracał z kościoła, wstępował w sad.
Odprawiał wśród uli swoje nabożeństwo.
Mruczał pod nosem tajemnicze modlitwy,
nad ramkami, kapiącymi złotym miodem.
W jednej ręce trzymał kadzidło, w drugiej miotełkę.
Pszczoły atakowały mnie, intruza.
Uciekałem ze skrzydlatym napastnikiem
w mokrych od potu włosach
Pokój wieczny
Dzieciństwo pod zaspą pierzyny z książką Szklarskiego pod poduszką.
Za oknem szumiał sad i pszczoły Ojca wracały z pól.
Cały świat w jednym pokoju miał trwać wiecznie.
I trwa we mnie ten pokój wieczny, z oknem na południe.
Wstydliwość
W sadzie stoi biały szkielet dinozaura. Rusztowanie na nową stodołę.
pod drewnianymi żebrami czujemy się jak w arce Noego
przed potopem. nagie wilgotne drewno lśni w słońcu bielą
jak ciało. Nasze dłonie dotykają się nieśmiało.
Dróg esy floresy
Szosa pod drzewami prowadzi na Chroberz, potem Nieprowice,
w Niegosławicach ostry zakręt do Złotej, a potem już Pełczyska.
Matecznik mojego pisania. Droga przez wieś w esy floresy.
Pod starą szkołę i kościół. Chrystus frasobliwy siedzi na słupie,
jak stary przyjaciel z dzieciństwa.
Po górach skaczemy, wyrobiskach kamiennych,
wśród wrzosów i osetnic, z buńczukiem skowronka nad głową.
Pochodem świerszczy na Zawinnicę, moją ziemię świętą.
Maj 2008
PUSTA SZKOŁA
Kiedy upał pulsował w skroniach, w klasach panował kamienny, ożywczy chłód.
Na parapetach leżały martwe muchy, paprotki i pelargonie wyglądały przez okno,
na ogródek, w którym schylały główki bratki, lwie paszcze i nieśmiertelniki.
Gąbka przy tablicy wyschła, jak stara nauczycielka, ze śladami pudru.
Na ścianie wisiała wielka mapa Europy. Patrzyłem na maleńką Polskę
przycupniętą u boku olbrzymiego, czerwonego Związku Radzieckiego.
Z portretu na ścianie uśmiechał się dobrotliwie Władysław Gomułka.
Obok pożółkła gazetka szkolna z wyrysowaną ręcznie tuszem trasą Wyścigu Pokoju:
Berlin – Warszawa – Praga. Niżej fotografie polskich kolarzy.
Odklejone białe tekturowe gołębie, symbol wyścigu, smętnie zwisały dziobkami do podłogi.
Chodziłem między rzędami pustych ławek.
Widziałem widma twarzy, słyszałem echo nieobecnych.
Ja, mrówka
Mały chłopiec, godzinami lubiłem obserwować mrówki, ich nieustanną krzątaninę przy kopcu. Upajała mnie boska władza. Byłem samozwańczym panem ich życia i śmierci. Mogłem uczynić, bez większego wysiłku, potop, trzęsienie ziemi albo pożar.
Powoli wciągała mnie ich monotonna praca. Przynosiłem martwe owady na pożywienie, odpędzałem niegrzeczne dzieci, aby nie burzyły naszego miasta. A raz położyłem w pobliżu kostkę cukru, która musiała być dla nich manną z nieba.
Stawałem się powoli członkiem plemienia. Odezwała się mrówka we mnie.