Jan Adam Borzęcki
Człowiek z rzecznej gliny
Zmarł Julian Kawalec. Dla mnie zwyczajnie Julek – dobry serdeczny człowiek, który jest dla mnie wzorem i który takim pozostanie. Miał 97 lat, więc mówią, że to normalne, bo przecież żył długo i że już pora… Ale do mnie argumenty te jakoś nie trafiają…
Emocja poniosła mnie i zapomniałem, że najpierw trzeba powiedzieć kim był Julian Kawalec. Tym bardziej, że odkąd pieniądz stał się fetyszem, wyznawcy ducha stali się niemal niewidzialni, a zapatrzona w inne wartości współczesność zapomina rzeczy z wczoraj, nie mówiąc o tych sprzed lat. A przecież będzie o pisarzu wybitnym bez którego trudno wyobrazić sobie literaturę ostatniego półwiecza XX wieku. O człowieku, który literacko nobilitował ziemię w widłach Wisły i Sanu, i który pozostał jej wierny do końca.
Julian Kawalec urodził się 11 października 1916 r. we Wrzawach – miejscu które tak zakodowało się w jego jaźni, że uczynił z niego literacką markę, osadzając je nie tylko w literaturze, lecz także wyobraźni czytelnika. I to na tyle mocno, że bywając w nieodległych Wrzawach spotkałem kilku pielgrzymujących do Kawalcowej mekki i patrzących nań Jego oczami. Jak to dobrze, że literatura trwa dłużej niż mody!
Na dorobek twórczy Juliana składa się kilkadziesiąt książek, a wśród nich sztandarowe powieści: „Ziemi przypisany”, „W słońcu”, „Przepłyniesz rzekę”, a także mój ulubiony „Tańczący jastrząb”. Był czas, kiedy twórczość Kawalca była mi szczególnie bliska, bowiem odnajdywałem w niej własne doświadczenia związane ze zmianą społecznego statusu, nie mogąc odnaleźć się w nieznanej mi rzeczywistości, w której wiara w srebrne świerki zastąpiła ufność w wierzby. W okresie kiedy starałem się wytrzeć zgrzebność języka, szorstkość gestu, nauki towarzyskiej dyplomacji i życiowej giętkości. I właśnie wtedy twórczość Kawalca pomogła mi przerwać ten chocholi taniec i docenić to, co prawem osmozy weszło we mnie w okresie kształtowania osobowości. Dzięki Kawalcowi i jemu podobnym pojąłem wówczas, że moja wiejska przeszłość daje mi przewagę pełniejszej znajomości świata. Moja rzeczywistość obejmowała bowiem dwa różne wymiary, których połączenie dawało możliwość stworzenia nowej świadomości.
Był czas, kiedy o Kawalcowym pisarstwie mówiono jak o fenomenie. Pisali o nim recenzenci, krytycy, jego książki tłumaczono na obce języki, a kilka stało się kanwą filmów. Były zaszczyty oficjalne (m.in. nagroda Ministra Kultury i Sztuki), ale najbardziej godne było uznanie czytelników, którzy w 1967 r. uznali go za najlepszego pisarza. Pisano o oryginalności stylu, zerwaniu z tradycją dawnej literatury społecznej, nazywano „polskim Faulknerem”, organizowano konferencje i sympozja o Jego pisarstwie, a publikacje na temat Jego twórczości z trudem mieściły się na bibliotecznej półce.
Ale ja prawdy o pisarstwie Kawalca uczyłem się we Wrzawach i okolicy – tej nostalgicznej krainie, która uczy pokory i wprowadza w nostalgiczny trans. W krainie, w której nawet dziś – przy wszystkich atrybutach nowoczesności – pozostało coś z niegdysiejszej statyki. W krainie odpornej na przeciągi Historii, w której czas odgrodził się fosą dwóch rzek i wciąż trwa. Pisał o niej: Ja jestem wychowany w dolinie Wisły i Sanu, na terenie płaskim. Ta dolina aż cierpi od braku wzniesień. Nie ma w niej nic skocznego. Ludziom tamtejszym ta dolina każe śpiewać melancholijnie, zawodząco. Stąd właśnie wywodzi się moja nuta.
Pamiętam rozmowę odbytą na początku lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku, kiedy to siedząc u zbiegu obu rzek tłumaczył mi tęsknotę do sandomierskich Gór Pieprzowych, które chociaż niziutkie, przecież wydawały mu się najwyższe w świecie. Ale one były za Wisłą i długo pozostawały w strefie marzeń: Ale wtedy zaczął się we mnie sentyment i przywiązanie do mojego krajobrazu. Tego płaskiego, odosobnionego i zacisznego dzięki Górom Pieprzowym. Mojego świata, który nie chce ze mnie wyjść…
I pozostała w nim nuta specyficznego liryzmu, ludowej romantyki, w której nieokreśloność dziwnie splata się z logiką przysłowiowej chłopskiej mądrości. We Wrzawach szukać więc należy mentalnej i stylistycznej oryginalności Kawalcowego pisarstwa. Tym bardziej, że z fizycznej odległości Wrzawy stawały się obsesja i ideą. A jeśli chodzi o nasze kontakty, to tak się jakoś składało, że zazwyczaj spotykaliśmy się w Sandomierzu lub we Wrzawach. Kiedyś odwiedziłem go w Krakowie, ale rozmowa jakoś się nam nie kleiła. Zauważył to i skwitował: Za dużo tu bruku i murów, oddających echo, które ogłusza. My potrzebujemy pod nogami czystej ziemi i chłonnego powietrza…
Juliana poznałem dzięki nieżyjącemu już, wspaniałemu poecie Tadeuszowi Nowakowi. Stało się to właśnie we Wrzawach, podczas Kawalcowego benefisu, którego nastrój skutecznie zaśmiecała ekipa telewizyjna. Pewnie gdzieś zachował się reportaż z tamtego wydarzenia, ale kto by dziś sięgał po takie starocie? W każdym razie to tam Tadeusz Nowak przedstawił mnie Julianowi. Byłem wtedy u progu mojej literackiej działalności, toteż poznanie takiej persony było nie lada przeżyciem. Ale Julian okazał się rozmówcą tak serdecznym i spolegliwym, że nawet przez chwilę nie czułem presji jego literackiej wielkości. A jednak wciąż pamiętam przerażenie jakie ogarnęło mnie na propozycję przejścia na ty! Nie mogłem sobie wyobrazić, abym ja, wychowany na Kawalcowej legendzie mógł się z nim tak spoufalić! Ale przyszło mi to łatwiej, niż się spodziewałem i chociaż pozostał dla mnie ludzkim i pisarskim autorytetem, już nigdy nie umiałem o nim myśleć jak o kimś górnym. A potem były kolejne spotkania w Sandomierzu, które utwierdziły mnie w wierze nie tylko jego pisarstwa, ale przede wszystkim osoby. Pamiętam krótki, celny komentarz , kiedy to idąc za trumną Wincentego Burka , w pewnej chwili Julian rzekł do mnie: Popatrz, co za przekora losu- ostatnia droga autora „Drogi przez wieś” wiedzie przez miasto. Trudno o bardziej odmienione drogi… A „Odmienione drogi” to tytuł tomu powojennych opowiadań Burka.
Kiedy poznałem jego pisarstwo, wydawało mi się, że nie jest w stanie niczym mnie zaskoczyć. Tymczasem w wieku niemal dziewięćdziesięciu lat nieoczekiwanie prozaik przekształcił się w poetę! I to jakiego poetę! I to nie żadnego tam dekadenta, ale popadającego w życiowy zachwyt optymistę! Poetę, który swe życiowe doświadczenie potrafi wykorzystać do budowania pozytywnego wizerunku życia. A jeśli nawet zazgrzyta coś w mechanizmie świata, to tylko jakaś nienaoliwiona mądrością ludzka śrubka. Ale może się jeszcze naoliwi?
W liście sprzed dwóch lat napisał: Mówią, że w życiu jest więcej złego, niż dobrego, ale nie wierz w to. Życie jest dobre, jeśli dobrze się o nim myśli i żyje wśród ludzi, dla których życzliwość jest słowem najważniejszym.
Dziękuję Julku, że mnie do nich zaliczyłeś…
Napominałeś też: Jeśli piszesz, rób to szczerze. Mów ludziom, co dla ciebie ważne i pomagaj im się zrozumieć. I przekonaj ich, że żyją we właściwym miejscu i czasie, nawet jeśli wydaje im się, że tak nie jest. Niech docenią swój mały WIELKI świat i swoich małych, WIELKICH sąsiadów. To największa powinność pisarza…
Ostatnie lata spędził jako rezydent ośrodka w Rabce. Odwiedziłem Go tam kilka lat temu i zdziwiła mnie jego psychiczna pogoda. Kiedy Mu to powiedziałem, odrzekł, że ludzi z rzecznej gliny wystawieni na słońce świata, twardnieją i stają się odporniejsi. Bo chociaż świat wciąż wymyśla coraz to nowe tworzywa, najszlachetniejsze pozostanie drewno i glina.
Kiedyś Tadeusz Nowak żartobliwie radził mi, abym idąc obok wierzby baczył, czy nie siedzi na niej Kawalec, który gotowy skoczyć na głowę. I chociaż dziś Juliana nie ma wśród żywych, przechodząc obok wierzb, jednak wciąż będę sprawdzał, czy Go tam nie ma.
I mam nadzieję, że przecież kiedyś Go tam spotkam…
Jan Adam Borzęcki