Krzysztof Lubczyński rozmawia z Janem Matyjaszkiewiczem

0
395

Krzysztof Lubczyński rozmawia z Janem Matyjaszkiewiczem


Jest Pan już sześćdziesiąt lat na scenie, jako że zadebiutował Pan w październiku 1953 roku…

– Tak można powiedzieć, choć na scenie pojawiam się już bardzo, bardzo rzadko. Gwoli dokładności muszę jednak dodać, że pierwszych osiem ról, od 1953 do końca 1956 roku, grałem jako adept, bądź miały one status ról dyplomowych, których część znalazła się na deskach Teatru Młodej Warszawy. Prawdziwym moim debiutem był Stary Wiarus w „Warszawiance” Wyspiańskiego….

28-letni aktor jako Stary Wiarus?

– Tak mnie zobaczył reżyser Janusz Strachocki, jeden z moich pedagogów ze szkoły teatralnej. Ja zresztą zawsze byłem trochę stary-młody, albo młody-stary. Nie miałem z zawodzie takiego klasycznego okresu młodzieńczego, ról młodzieńców, a zaraz po Starym Wiarusie zagrałem mądrego Ulissesa, też nie kojarzonego z tego powodu z młodością. Nigdy też nie grałem herosów, tzw. ludzi silnych, ale zawsze niepewnych siebie, pełnych kompleksów i wahań. A propos  roli Wiarusa. W Teatrze Klasycznym – dzisiejsze Studio – siedziało się od szóstej rano i grało po trzy, cztery spektakle dziennie. Na widowni przeważała młodzież od sześciu do dwunastu lat. Wtedy w ogóle znacznie więcej i znacznie częściej się pracowało w teatrze.

Za swój teatr uważa Pan przede wszystkim Ateneum?

– Tak, bo byłem w nim najdłużej, najpierw dziewięć lat, 1960-1969, a od roku 1991 do emerytury. Za pierwszym razem odszedłem z powodu ultimatum postawionego dyrektorowi Januszowi Warmińskiemu przez Jana Świderskiego. Na Powiśle wróciłem po dwunastu latach, za namową Warmińskiego i Aleksandry Śląskiej, niby na „stare śmieci’, ale musiałem od nowa pracować na swoją pozycję, bo tam już królowali Marian Kociniak i Jurek Kamas. Przedstawiałem się nieznanym mi pracownikom teatru. Spogląda na mnie spogląda i pyta: „A z jakiego pan działu?”. Teatralny parkingowy zwraca się do mnie: „Panie, dokąd? Ja tu mam miejsca tylko dla aktorów”. Czterdzieści lat na scenie, dwa lata z powrotem w „moim” teatrze, a do niektórych to w ogóle nie dociera. Chaplinowska sprawa i dramat aktora. Bo po co my gramy? Żeby nas znali. W międzyczasie, w ciągu tych dwunastu lat, przeżyłem piękną przygodę z STS i Teatrem Rozmaitości. Jednak za moją koronną rolę, najbardziej dla mnie z różnych powodów pamiętną uważam rolę w Teatrze na Woli w spektaklu reżyserowanym przez Romana Polańskiego w burzliwym roku 1981. Był to „Amadeusz” , rzecz o Mozarcie, w którym Polański grał rolę tytułową, Tadeusz Łomnicki Falieriego, a ja cesarza Austrii Jozefa II.

Wieść głosi, że w czasie oklasków po premierze Roman Polański ukląkł przed Panem i pocałował Pana w rękę…

– Tak było i był to charakterystyczny dla Polańskiego dwuznaczny gest, który mógł oznaczać i przyklęknięcie kompozytora przed cesarzem i uznanie dla mojej gry. A może i jedno i drugie. W każdym razie poszło w świat, że byłem jedynym aktorem, którego Polański pocałował w rękę. Niech to zostanie na zawsze czarującą zagadką. Pamiętam, że Łomnicki był bardzo o ten pocałunek zazdrosny, bo wcześniej walczył ze mną o brawa publiczności. To był czas końcówki Łomnickiego w tym teatrze, któremu dyrektorował, wszedł w konflikt z „Solidarnością”, z radą artystyczną. Ja byłem mężem zaufania „S”, więc na mnie między innymi spadło odium, że przyczyniłem się do jego wykopania. Nie do końca sprawiedliwie. Na pewno Łomnicki był wielkim aktorem.

Zagrał Pan grubo ponad sto ról teatralnych. Czy któreś szczególnie wryły się Panu w pamięć poza debiutanckimi i rolą w „Amadeuszu”?

– Okresu pierwszego „Ateneum” pamiętam udział, w roli lorda Stanleya w słynnym „Ryszardzie III” Szekspira w reżyserii Jacka Woszczerowicza i z nim w roli tytułowej, Gubernatora w „Murzynach” Geneta w reżyserii Hubnera czy Monceau w „Incydencie w Vichy” Millera w reżyserii Warmińskiego, Polpocha w „Męczeństwie i śmierć i Jean Paula Marata” Weissa w reżyserii Konrada Swinarskiego. W okresie pracy w Teatrze Polskim u Dejmka do syta nagrałem się ról klasycznych, Reżysera w „Wyzwoleniu” Wyspiańskiego”, Annasza w „Grze o Narodzeniu i Męce”, Papkina, a po latach Rejenta w „Zemście” oraz Szambelana w „panu Jowialskim” Fredry, Dziennikarza w „Weselu”, Apolliona w „Romulusie Wielkim” Durrenmatta, Stomila w „Tangu” Mrożka to wszystko w reżyserii Dejmka, a także Radosta w „Ślubach panieńskich” i Rotmistrza w „Damach i huzarach” za  Łapickiego i w jego reżyserii, Skazańca w „Czapie” Janusza Krasińskiego. Malvolia w „Wieczorze Trzech Króli” w reżyserii Jerzego Rakowieckiego, Abłoputa w „Onych” Witkacego w reżyserii Jana Englerta. Z drugiego „Ateneum” chętnie wspominam zwłaszcza Szambelana w „Iwonie, księżniczce burgunda” Gombrowicza czy Sieriebraiakowa w „Wujaszku Wani” Czechowa.

A z okresu teatru Rozmaitości?

– Choćby potrójną rolę w „Żabach” Arystofanesa w reżyserii Giovanniego Pampiglione.

Zagrał Pan bardzo niewiele ról filmowych. Praktycznie można te epizody wyliczyć na palcach: „Wielka, większa, największa” A. Sokołowksiej z 1962, „Ubranie prawie nowe” W. Haupego z 1963 i „Giuseppe w Warszawie” St.Lenartowicza z 1964 r. Do jeden film telewizyjny „Pożarowisko” R. Bera z 1967 roku i dwie role serialowe, w „Wielkiej miłości Balzaca” i „Bożej podszewce”. Dlaczego tak niewiele?

– Zawsze czułem dyskomfort z gry w filmie. Przysyłają taksówkę, doklejają wąsy, podrzucają kwestie, a w ogóle nie wiadomo, o co chodzi. Mówię swój tekst przed kamerą, a przy niej stoi kolega, który własne kwestie czyta. Taki system jest dla mnie zaprzeczeniem aktorstwa. Aktorstwo nie polega na wymianie słów, lecz na tym, że widzę oko człowieka. Oko wyraża wnętrze, intencje. Intonujemy nieprawdopodobne zdarzenia, które ze słowem mogą nie mieć nic wspólnego. Słowo jest tylko drogą pozwalającą aktorom dojść do finału. Jestem aktorem par excellence teatralnym.

Jednak w Teatrze Telewizji grał Pan sporo…

– Bo to była jednak inna forma niż film. Była. Kiedy telewizja pracowała na zasadach teatru, to znaczy rejestracje poprzedzało do dwudziestu intensywnych prób – od analizy tekstu po generalną – to człowiek wiedział, kogo gra. I później to przedstawienie można było rejestrować scenami, fragmentami. Niestety w Teatrze TV zwyciężył chałturowy film. W Teatrze Telewizji najbardziej cenię sobie rolę Kubusia w „Kubusie Fataliście i jego Panu” Diderota w reż. J. Gruzy z Gustawem Holoubkiem w duecie w 1963 roku, a także rolę księdza Coignarda w „Gospodzie pod Królowa Gęsią Nóżką” France’a w reż. St. Wohla.

Jest Pan aktorem o kryształowej dykcji, ale Pana emisję głosu niektórzy uważają za staroświecką, nazbyt wyszukaną, nawet manieryczną…

– Bo dziś panuje kult niechlujstwa i tak zwanego potocznego mówienia na scenie i w filmie. Ja jestem już za stary, żeby brać się na takie plewy, Pozostanę wierny swojemu szacunkowi dla piękna wymowy. Nawet kosztem zyskania miana człowieka niedzisiejszego.

Jestem po lekturze maszynopisu Pana nie wydanych jak dotąd pamiętników. Nic specjalnie nie zapowiadało Pana wyboru, ani klimat dzieciństwa, ani środowisko rodzinne

– Tak, ojciec pracował na dość ważnym stanowisku w firmie piwowarskiej „Haberbusch i Schiele”. Moje życie w dzieciństwa, to typowe życie dziecka z warstwy solidnego, przeciętnie sytuowanego warszawskiego drobnomieszczaństwa, a może średniomieszczaństwa. Z tradycjami. Byłem spowinowacony z Mieczysławem Foggiem. Tak przebiegło pierwsze dziesięć lat mojego życia, okres 1929-1939. Przed wojną było dostatnio, choć nie przesadnie bogato. Potem wojna i okres powojenny i wszystkie wynikające z tego konsekwencje w poziomie i sposobie życia. To, że zostałem aktorem zawdzięczam mojemu przyjacielowi z gimnazjum i liceum im. Batorego. On zdał na wydział elektryczny  Politechniki Warszawskiej, a został skrzypkiem i dyrygentem, a także dyrektorem Orkiestry Polskiego radia i telewizji po Stefanie Rachoniu. ja studiowałem architekturę, a zostałem aktorem. Dlatego, że Pruszak w trybie żartu zaaranżował moje spotkanie z rektorem PWST przy Miodowej, wielkim aktorem  Aleksandrem Zelwerowiczem. Konsekwencją tego spotkania było moje pójście do szkoły aktorskiej  i poświęcenie się temu zawodowi. Jednak już jakieś inklinacje do grania pojawiły się u mnie w dzieciństwie. W podwarszawskiej Wesołej, gdzie mój ojciec prowadził przedstawicielstwo wspomnianej firmy piwowarskiej zagrałem w tamtejszym dziecięcym teatrzyku smoka wawelskiego, w jasełkach szkolnych bywałem królem, występowałem też na harcerskich ogniskach.

Kto poza Zelwerowiczem był dla Pana ważnym pedagogiem w szkole?

– Przede wszystkim profesor Irena, popularnie Rena Tomaszewska. Na moim roku ze znanych później aktorów byli też między innymi Anna Ciepielewska, Aleksandra Dmochowska, Wanda Majerówna, Jan Kobuszewski, Zbigniew Zapasiewicz.

Podobno ma Pan wielką pasję – astrologię….

– Tak, w ogóle interesuję się zagadnieniami, którymi nie zajmuje się oficjalna nauka, ale to temat na osobną, długą rozmowę. Interesuje się mechanizmem działania ludzkiego ciała i tajemnicą opóźniania starzenia. Znam nawet pewne techniki, które temu służą. Jak Pan widzi, mimo 84 lat jestem w bardzo dobrej formie psychofizycznej.

Pana nieopublikowane wspomnienia, to w sporym stopniu ciekawy obraz przedwojennej Warszawy. Jest Panu bliskie to miasto?

– Bardzo. Pochodzę z rodziny warszawskiej od pokoleń. Kocham to miasto.

Dziękuję za rozmowę.

Jan Matyjaszkiewicz – ur. 28 września 1929 w Warszawie. W 1956 ukończył Wydział Aktorski Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej w Warszawie. Aktor scen warszawskich: Teatru Młodej Warszawy (1956–1958), Teatru Ateneum (1960–1969), STS-u (1969–1971), Teatru Rozmaitości (1971–1977), Teatru na Woli (1977–1981) oraz Teatru Polskiego (1981–1991). Od 1991 ponownie występuje na deskach Teatru Ateneum im. Stefana Jaracza. W 2003 został wyróżniony “Feliksem Warszawskim” w kategorii: “Najlepsza pierwszoplanowa rola męska”, za rolę Saturnina Mazurkiewicza, mecenasa z Radomia w przedstawieniu „Żołnierz Królowej Madagaskaru” w Teatrze Syrena w Warszawie. W 2004 laureat Złotego Mikrofonu – nagrodą za pracę w Polskim Radiu. Stworzył wiele kreacji w Teatrze Polskiego Radia i przez wiele lat występował w słuchowisku „W Jezioranach” jako Heniek Wilczewski. W 2009 otrzymał  Złoty Medal Zasłużony Kulturze „Gloria Artis”.



Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko