Piotr Wojciechowski
WÓJT Z SZAFLAR I HARMONISTA
(wersja obszerniejsza)
Ulica Jeziorna na Sadybie zaczyna się w okolicach mostu na Jeziorku Czerniakowskim, biegnie po brzegu starorzecza, kończy się Placem Rembowskiego. Żadnego placu tam nie ma, po jednej stronie parę niskich domów, po drugiej korty tenisowe i kawiarenka urządzona w starym autobusie. Od tygodnia trwają roboty przy największej, dwupiętrowej kamienicy na tym placu – będzie odnowiona fasada – ostatni ślad powstańczych walk z 1944 roku. Zniknie więc tynk podziurawiony pociskami broni strzeleckiej, zniknie załatana rozbiórkową cegłą parumetrowa wyrwa po uderzeniu armatniego pocisku.
Pomyślałem sobie, że szkoda. Sadyba straci pamiątkę czasu wojny potrzebną naszemu myśleniu w czasach pokoju. A potem przyszła refleksja – niech łatają, to już nie ma znaczenia. Słowa „czas pokoju” i „czas wojny” nie są już użyteczne naszym myślom. bo przyszedł taki czas, że coraz bliżej nas trwa wojna hybrydowa, kłączowata, bezkształtna. Taka odmiana czasu, której autor wypiera się autorstwa. Krwawy bratobójczy spektakl, w którym najemnicy, przebierańcy, uzbrojeni po zęby cywile walczą przeciw niemal bezbronnym żołnierzom państwa niepewnego swoich granic. Nie było wojny, ale ogłasza się zawieszenie broni. Zawieszona broń dalej jednak pluje ogniem i śmiercią. Trzy dni temu na Zamku Królewskim tłumaczył nam doktor Gehrard Gnauck, historyk i politolog, dlaczego
Niemcy nie będą chciały przeciwstawić się Rosji w tej wojnie, w której Ukraina płaci krwią i pożogą za ustępstwa Europy.
Polityka posługuje tu się chwytami z dramaturgii kina grozy. To są proste chwyty. Ktoś słyszy – spokojnie, jesteś wśród przyjaciół, idź, odpocznij – i strzela mu się w plecy. Komuś mówią – jesteś u siebie, możesz robić co chcesz, wychodzić, wracać kiedy chcesz. On robi krok i w drzwiach mieszkania zagradza mu drogę uzbrojony strażnik. Tak jak w filmie „Dziecko Rosmary” Polańskiego – bohaterka, gra ją Mia Farrow, po słynnej scenie w budce telefonicznej sądzi, że znalazła lekarza, któremu można zaufać, że uciekła. I sympatyczny młody medyk oddaje ją w ręce prześladowcom.
Jak zamurowani strachem w ginie grozy – w życiu społecznym i politycznym dziś czujemy się pozbawieni głosu. Słowa, którymi próbujemy opisać sytuację, są bezradne wobec zamętu.
Lublin, rok 1944. Miałem sześć lat, kiedy nauczyłem się pierwszego słowa z zakresu nowej rzeczywistości politycznej. Kocioł. Słyszałem – u Pliszczyńskich jest kocioł. Był kocioł u Szymanków, wpadła Gosia. To znaczyło, że teraz nie ma łapanek jak za Niemców, że teraz robi się kocioł. Przychodzi do mieszkania NKWD albo UB, zatrzymują gospodarzy i czekają kto przyjdzie. Łapią listonosza, babę z mięsem, sąsiadkę, co wpadła pożyczyć cukru, łapią znajomych, kuzynów. Łapią parę dni, tydzień. Potem wywożą wszystkich, kogoś puszczą, innych zatrzymają.
Myślę teraz o tym, co ks. Józef Tischner pisał w „Filozofii dramatu” o antynomii domu i kryjówki. Najście niszczy kategorię antropologiczną domu. Ani dom ani kryjówka. Pojęcie domu zamienionego w pułapkę nie mieści się w tej klasyfikacji. A mógł Tischner pamiętać, że bywały kotły.
Kłamstwa polityki i manipulujących mediów, kłamstwa promocyjne i reklamowe, ideologiczne wykrzywianie takich słów jak „ojciec”, „matka”, „partner” czy „rodzina” czy „demokracja”, to wszystko sprawia, że czujemy się na powierzchni naszych leksykonów jak na kruchym lodzie. Przyjdzie kto i powie, że tożsamość to nowoczesna forma amnezji. I co mu zrobisz?
Ja wiem, co w takim wypadku czynić, ale przecież moja rada jest niepoważna. I nie nowoczesna z pewnością. Bodajże w roku 1961 późnym latem, powstała w namiotach przy schronisku nad Morskim Okiem Podhalańska Akademia Wiedzy. Parę miesięcy wcześniej, w jadalni schroniska na Hali Gąsienicowej Podhalańska Akademia Wiedzy została postawiona w stan upadłości. Od tego czasu w dość hermetycznych środowiskach taterników, narciarzy i zakopianistów posługiwano się w żartach, niekiedy dość poważnych, nazwą tej instytucji. O jej wartości przekonali się wszyscy dopiero w stanie wojennym – okazało się, że nie przydzielono Akademii komisarza wojskowego, nie zawieszono jej działania, a wszystko zawieszano na lewo i na prawo. Dziś w zamęcie oszukanych słów i wystawionych do wiatru znaczeń Podhalańska Akademia Wiedzy, czy raczej masa jej upadłości, okazuje się przestrzenią wytchnienia. Nie dla wszystkich wszelako.
Ale miło jest pomyśleć o tych gremiach, o łańcuchach i sieciach nieformalnych międzyludzkich związków, w których utrzymuje się ducha równowagi między refleksją serio a ironicznym żartem, między profesjonalizmem wysokiej próby a wiarą w wymianę głębszej mądrości między najbardziej odległymi specjalizacjami. Gdzieś tam w najdawniejszych głębiach pozostała pamięć od deszczach odgradzających góry od ludzi i o fundamentalnym znudzeniu schroniskowym brydżem. Tajemnice przyciągania wysokogórskiego, tajemnice przypadkowych spotkań i tajemnice rozmowy istotnej pozostają tajemnicami.
Jako przykład przywołam dwa teksty pochodzące od przyjaciół z Podhalańskiej Akademii Wiedzy. Pierwszy dotarł do mnie przez pocztę internetową. Napisał go były grotołaz, a obecnie profesor Politechniki Wrocławskiej Roman Galar. Dziesięć stron gęstego komputerowego wydruku, tytuł „Rozsądek gapia” – opowieść od współczesnej degeneracji takich pojęć jak „racjonalizm”, „rozsądek”, ”inteligencja”. Chcę szerzej zająć się drugim tekstem, więc, aby narobić słuchaczom smaku na tę rozprawę, a także aby wyjaśnić, co zagradza nam drogę ku ratunkowi przed zamętem, parę zdań z rozdziału „Świat gapia” :
„W ostatnich dekadach postępuje inwazja spektaklu na czas wolny człowieka. Gapienie się na coraz bardziej atrakcyjne i łatwiej dostępne produkcje multimedialne wypełnia lukę między pracą zarobkową a koniecznościami fizjologicznymi, Kurczy się czas przeznaczony na osobiste aktywności człowieka: rozwój osobowości, życie rodzinne i działalność wspólnotową. Trudniej znaleźć czas na majsterkowanie, czynną partycypację w kulturze i realizację porywów twórczych. […] Wyreżyserowane niby życie zniechęca do życia prawdziwego. Akcja jest intensywniejsza niż w rzeczywistości, pozbawiona dłużyzn i nużących nawrotów. Logika jest bardziej wyrazista, wolna od chaosu towarzyszącego codzienności. Nic dziwnego, że dysfunkcjonalne rodziny garną się do telewizorów i zamiast zrobić coś z własnym życiem gapią się na udawane przez aktorów rodziny „funkcjonalne”.
Drugi tekst ma formę klasycznej książki, ma nawet numer ISBN. Tę książkę dostałem w Białym Potoku na Podhalu, na spotkaniu towarzyskim, które mogłoby być posiedzeniem Podhalańskiej Akademii Wiedzy, gdyby taka istniała. Staszek Ślimak, wójt Szaflar, gościł Jaśka Antoła, gazdę z Bańskiej Dolnej, a jednocześnie jednego z góralskich filozofów opisanych przez Tischnera. Pierwszy był współwydawcą tomu, (razem z rodziną autora) drugi autorem włączonej w tom laudacji. Ja byłem na przyczepkę, ale książkę dostałem. Na okładce czytam „Wojciech Kamiński – Wspomnienia”. Kim był ów Kamiński ? Gazdowskim synem z Szaflar, który był tu wójtem od roku 1927 do 1945, a do tego od 1927 roku do późnej starości działaczem podhalańskiej spółdzielczości mleczarskiej. Zanurzenie się w prozę jego wspomnień wyrywa czytelnika z zamętu skłamanych pojęć, wykręconych słów. Opisał szczegółowo swoje wojowanie podczas pierwszej wojny światowej. Dociera do nas głos sprzed stu lat – obraz wojny widzianej oczami prostego żołnierza pełniącego wyjątkową służbę – W 1914 wojak Kamiński należy do służb medycznych Krakowskiej 12 dywizji piechoty w armii austriackiej, prowadzi konny wóz ratunkowy – wozi rannych z pola bitwy do polowych szpitali. Widzi świat od strony śmierci, bólu, męki ludzi zostawionych na polu bitwy, od strony zniszczeń, głodu, poniewierki. Jest solidarny z Austriakami, Czechami i Słoweńcami, żołnierzami ze swojej „kolumny” – ale gdy tylko gdzieś usłyszy podhalańską gwarę, czy góralską nutę – pędzi. Oto notatka z 22 września 1914 roku: „Stoimy dalej w tym samym miejscu. Deszcz pada nieustannie i bardzo nam dokucza. W dali słychać ciężkie strzały. Koło południa ujrzałem na drodze kilku przechodzących górali. Pobiegłem w ich kierunku i znalazłem cały obóz. Spotkałem tu swoich szaflarzanów, między nimi Staszka Gałdyna. Bardzośmy się wszyscy ucieszyli, żeśmy się tak spotkali.” To głęboko poruszające, jak wśród morderczych walk, pożarów, zniszczeń, głodu i zmęczenia ten woźnica od skrwawionej furmanki ciągle liczy – czy daleko od Podhala, ciągle przepytuje – gdzie tu nasi, chłopcy od gór.
Budzi zdziwienie i zachwyt, jak do żołnierza na pierwszej linii, w ostrzeliwanych okopach nagle dociera ojciec i młodziutka żona. Przez przyfrontowy chaos, przez pożogę szli pieszo dziesiątki kilometrów, zbyt biedni, aby mu przynieść cokolwiek – ot, chcieli się zobaczyć. A potem młodszy osiemnastoletni brat, właśnie powołany do wojska, przedziera się, naraża na zatrzymanie przez żandarmerię, bo chce parę słów zamienić z bratem. Kamiński to ktoś prawdziwy – w swojej prawości, rodzinności, plemienności.
On był na wskroś rodzinny, w 1914 roku ożenił się z szesnastoletnią sierotą z Białego Dunajca, Ludwiką – i zaraz go wzięli na front. Był też na wskroś plemienny – prawie sto lat temu, 10 sierpnia 1915 roku zapisał: „Późno wieczór dojechaliśmy nad Złotą Lipę. Tu na zagonach porosłych kukurydzą rozłożono szpital i punkt opatrunkowy i zaopatrywano rannych. Nadeszły też nasze wozy z ciężko rannymi, których nieustannie zwożono i opatrywano. Między innymi poznałem krajana z Maniów. Miał prawą rękę rozszarpaną kulą dum-dum. Podtrzymywałem go przy operacji. Zemdlał mi na rękach. Ułożyłem go obok swego wozu na łożu z zielonej kukurydzy, pokrzepiałem go czym mógł, a kiedy przyszły wozy po rannych, ulokowałem go do wyjazdu.”
Napisałem, że Kamiński plemienny. Bo był zakorzeniony w plemię – w Podhale, w zakopiańszczyznę, góralskość, swoją rodzinę, kmotrów z Maniowych, Gronkowa, Bańskiej, Zębu, z Białego Dunajca.
Jak się nie bać tej rodzinności, tej plemienności? Czy nie niesie ona zagrożenia egoizmem grupek, ksenofobią, wrogością w stosunku do obcego? Jedno powiem – nie ma tego w pisaniu szaflarskiego wójta Wojciecha Kamińskiego.
Myślę jak nieskończenie daleko „wspólnocie mieszkaniowej” dwunastopiętrowego wielkomiejskiego bloku do sąsiedzkiej wspólnoty góralskiej wsi złączonej stuleciami wspólnego gospodarowania, siecią kuzynów i chrzestnych, plotką bab, posiadami gazdów, uczestnictwem w odpustach, redykach, procesjach, naradach nad sprawami spółdzielni mleczarskiej, chodników i wodociągów.
Wojciech Kamiński był zakorzeniony w rodzinę i wiarę. To go wyniosło wysoko – choć skończył ledwie cztery klasy wiejskiej szkoły. Pamiętniki przedstawiają go jako człowieka nadzwyczajnego – bystrego, twardego, sprawiedliwego i pobożnego. Pisze o wojnie rzeczowo, zwięźle, ale wcale nie obojętnie. Ta część wspomnień zamyka się datą odzyskania niepodległości 11 listopada 1918 roku. Druga część zapisu dotyczy drugiej wojny światowej, napisał ją już nie młody żołnierz, ale człowiek dorosły, odpowiedzialny, zmuszony do najtrudniejszych decyzji i nieustannego ryzyka. Wojciech Kamiński został wójtem gminy Szaflary w 1927 roku i był nim aż do aresztowania w 1945 roku. Niemcy zmusili go do pełnienia obowiązków wójta, mimo że wymawiał się nieznajomością języka niemieckiego. Musiał prowadzić skomplikowaną politykę chroniąc wieś przed represjami, rekwizycjami, wywózkami, nadmiernym obciążeniem obowiązkową dostawą kontygentów – a wszystko to w warunkach obecności grup partyzanckich, panoszącego się ruchu zdrajców z „Gorallenvolku”, bandytyzmu bezkarnych volksdeutschów i zwyczajnego głodu. Wejście wojsk sowieckich, i budowanej przez nich nowej komunistycznej władzy przyniosło nowe cierpienia, straty i zagrożenia. Wszystko to zostało przez Kamińskiego opisane uczciwie i spokojnie, bez akcentowania swojej osoby czy zasług. Okazał się dobrym dyplomatą, miał sporo szczęścia, wsparcie ze strony rodziny i większości wsi – przeżył Niemców, uciekł Ruskim, wymotał się z więzienia UB, wyłgał się ”Ogniowi”, wrócił do pracy w swoim gospodarstwie i do pracy społecznej – do budowy spółdzielczości mleczarskiej.
Czytam jak więziony w więzieniu UB w Nowym Targu wójt Kamiński przeżywa swój los jako spotkanie w celi ze swoimi – z Szaflar, Gronkowa, Maruszyny. „Po przywitaniu się z całym towarzystwem, zacząłem się rozglądać, gdzie się mogę ulokować. Wstał wtedy były komendant milicji z Białki i odstąpił mi jedyne łóżko, mówiąc, że wójtowi szaflarskiemu jako najstarszemu w celi należy się najlepsze miejsce.
Kiedy już wigilijne gwiazdy zaświeciły na niebie, otrzymaliśmy herbatę i każdy, o ile miał jakie zapasy, wyciągał i dzieliliśmy się nimi jak najbardziej zgodna rodzina.
Kamiński jest najdalszy od postaw kombatanckich, martyrologii. Notuje po kronikarsku, że spotyka w więzieniu wójtów z Maruszyny i Chabówki. Kiedy widzi przez kraty jak na podwórzu więziennym młody funkcjonariusz znęca się nad siedemdziesięciopięcioletnim wójtem z Maruszyny Piotrem Staszlem i sołtysem z Leśnicy Jędrzejem Stefaniakiem, kwituje to zdaniem „Przykro mi się zrobiło, że dla starszych i zasłużonych ludzi nie było najmniejszego szacunku.” A potem notuje: „Innym razem przeszedł po celach jeden z dozorców z pytaniem, czy tu nie siedzi jaki harmonista. Nikt się nie zgłaszał. Wieczorem w biurze przesłuchań odezwała się harmonia, której towarzyszył ludzki głos, ale to nie był śpiew. Po kilku chwilach uświadomiliśmy sobie, że to jest przesłuchanie jakiegoś partyzanta”.
Ludzki głos z nowotarskiego więzienia roku 1946. Ludzki głos – ludzki krzyk przesłuchiwanego partyzanta dobiega do mnie przez tą spokojną relację. Myślę, że takie właśnie teksty ocalają się znaczenie słów. Może właśnie wtedy, gdy zdaje się mi, że one nie są bronione w przestrzeni narodu, kultury narodowej, w piśmiennictwie naszym, widzę je ocalone w relacji plemiennej, rodzinnej.