Peter Eszterhazy – Posłowie do powieści Szkoła na granicy

0
316

Peter Eszterhazy

 

 

POSŁOWIE do powieści Szkoła na granicy*

 

 

Gustave DoréKiedy mnie z pewną ostrożnością  poproszą czy abym nie napisał posłowie do „Szkoły”, nie będą wiedzieć, że w tej sprawie nie mam wyboru i że do tego stopnia jestem uzależniony – osobiście, a i w pisaniu –  od Ottlika  oraz jego twórczości, iż  bez namysłu muszę  się zgodzić. Być może z tego względu moje słowa  będą  bardziej osobiste niż to,  jak sobie wyobrażam  przyzwoite, poważne posłowie. Z miejsca też, z refleksu, przywołam na pomoc Ottlika i przeniosę tu jeden z  moich ulubionych wersetów z jego powieści, który  jest wręcz idealnym mottem, a jednocześnie  dobitnie ukazuje do jakiego stopnia człowiek skazany jest w dyktaturze do metaforycznego czytania, a także  w jakiej mierze jest bezradny, bo nie może zrobić ani tego co chce, ani tego czego nie chce, bo  w ogóle nic nie może zrobić.

 „Przeciwstawianie się jest bezcelowe. Atakowanie – złe, niemożliwe. Nie ma też obrony … Mam krzyczeć o pomoc? Teraz, w trakcie godziny niemieckiego? Być może zrobiłbym to, choć zawsze  byłem tchórzliwy, gdybym  widział w tym najmniejszą szansę na powodzenie. Ale  kogo mam wzywać? Kto pospieszy mi z pomocą ? Pozostali ? Medve, Zsoldos czy Schulze, Kovach, Garibaldi ? Pusty śmiech, niestety, mnie ogarnia. Należałoby uciec, schować. Chętnie opuściłbym nawet ten ziemski świat, ale zdawałem sobie sprawę, że to mrzonka. Tylko cud mógłby mi pomóc. Może gdyby coś nadzwyczajnego się  wydarzyło. Zostawała więc  jedyna możliwość, nawet nie drgnąć. Nic nie  robić … Bo i oni też nic nie zrobią, nie pomogą. Póki trwa lekcja niemieckiego. A podczas dziesięciominutowej przerwy też nie wiele można zdziałać. Dopiero  później, wieczorem.”

 

„Lepiej jeśli o pisarzu świat wie tylko z jego dzieł.” I jeszcze coś : „Moja kariera jest dziurawa, jak ementaler.” Geza Ottlik urodził się w Budapeszcie 9 maja 1912 roku. Dla  wyczulonego literacko zagranicznego ucha (!) powiedziałbym tak : młodszy od Sandora Marai (1900 ) i starszy od Imre Kertesza (1929 ). „Miałem półtora roku, kiedy umarł mój ojciec. Wychowywała mnie matka i babcia, miałem też nianię i otaczały mnie kochające ciocie. W dodatku rozpieszczała mnie starsza siostra (przyrodnia), o dwadzieścia lat starsza.” Rodzina należała do tzw. chrześcijańskiej średniej klasy, do awansujących, zamożnych obywateli ze szlacheckim rodowodem.

W 1923 roku Ottlik dostał się do szkoły Kadetów w Koszeg. Musil też chodził do podobnej szkoły. Koszeg  położone było na węgiersko – austriackiej granicy.

Po ukończeniu szkoły kadetów Geza Ottlik zapisał się na matematyczno – fizyczny wydział budapeszteńskiego uniwersytetu. W trakcie studiów zgodnie z węgierskimi tradycjami, podobnie  jak  Kosztolanyi czy Marai, współpracował z prasą. Napisane wtedy nowele można traktować jako wprawki do „Szkoły”. Kierował też rubryką brydżową w dzienniku „Magyar Hirlap”. Wydana później w Anglii jego książka o brydżu, jest tam uważana ponoć za podstawowe dzieło. W swojej ojczyźnie znany również jako pisarz – tak go tam, zagranicą określono.

Pierwszą wersję „Szkoły na granicy” ukończył  już w 1949 i według legendy dosłownie w ostatniej chwili wycofał z wydawnictwa swój rękopis. W ćwierć wieku później ówcześni młodzi pisarze (uwaga osobista ) z entuzjazmem dostrzegli w tym geście wzór: przede wszystkim liczy się  dzieło!

Od 1948 roku w coraz bardziej bezwzględnej dyktaturze nie mógł nic publikować i podobnie jak inni tzw. burżuazyjni (a więc uważani za wrogów – już nawet dla mnie to określenie jest dziś mało zrozumiałe, lecz wtedy oznaczało wroga ludu, był to wyrok itd. i niszczył całkowicie życiorysy, przekreślał egzystencję)  pisarz zajął się tłumaczeniem, głównie Anglików, Dickensa i przede wszystkim ukochanej Evelyn Waugh. Węgierska literatura nie wiele zawdzięcza dyktaturze, z wyjątkiem jednego, że nasi wybitni pisarze w tym okresie wnieśli do naszej kultury znaczące przekłady oraz literaturę  dziecięcą. Przymusowe milczenie skończyło się dla Ottlika w 1957 roku. Dopiero wtedy ukazały się jego opowiadania oraz mała powieść „Dachy o świcie”.

I wreszcie w 1959 roku „Szkoła na granicy”. Od tego momentu rosła  raczej już tylko legenda, a nie  twórczość. Wszyscy jednak zdawaliśmy sobie sprawę i było to dla nas najważniejsze, niech się dzieje co chce, ale tam w mieszkaniu na Budzie do późnej nocy pali się światło : Ottlik pracuje nad dalszym ciągiem „Szkoły”! Nieustannie rósł prestiż i sława tej powieści, choć dość długo Ottlik był tylko pisarzem dla pisarzy, którego milczenie znaczyło więcej niż kolejne książki innych.

 

Istniała lista nazwisk, niczym  linia ataku : Weoros – Pilinszky –  Ottlik – Meszoly – Mandy – Nemes Nagy-Szentkuthy, które  wymawialiśmy z taką atencją niczym bardziej zorientowani wyznawcy Goethego recytowali: Rahn –  Morlock – O. Walter – F. Walter – Schafer. (Pomińmy tu szczegóły dotyczące tych osób – niemniej gdyby ktoś nie wiedział kim oni byli, to przypomnę, iż to linia ataku reprezentacji Niemiec w finałowym meczu piłkarskich mistrzostw świata w 1954 roku, w meczu, przegranym przez uważanych za  absolutnego faworyta – Węgrów).

 

W latach siedemdziesiątych Ottlik stał się  klasykiem. Nie bez znaczenia było to, że  w tym czasie „Szkoła”  stała się podstawowym dziełem, dla startującej wtedy generacji prozaików. A nawet więcej – wzorem. Szło to w parze z odkryciem na nowo pisarstwa Kosztolanyiego i wyraźnie zarysowała się  literacka linia  Kosztolanyi – Marai – Ottlik.  Zachwycaliśmy się takim zdaniem z Ottlika : „Zniechęca mnie taki powieściopisarz, który pragnie czegokolwiek innego poza pisaniem powieści! ”.  Węgierska literatura  tradycyjnie ulegała służalczości. Ówcześni młodzi pisarze przy pomocy właśnie Ottlika usiłowali  się od tego w jakiś sposób uwolnić. W literaturze widzieć jedynie literaturę,  bez tego, iż oznaczałoby to jakieś uzależnienie. Ottlik w końcu mówił nie o historii, lecz o życiu –  przy czym nieustannie odczuwaliśmy zwyczajowy ciężar dziejów, presję. Tyle, że zmieniały się akcenty. My, z entuzjazmem łączyliśmy się z tym, co nowe.

 

Na   powieści  Ottlika wielokrotnie odciska  się historia wschodniej Europy. Pierwsza wersja powieści została napisana  w latach czterdziestych, pod niemiecką okupacją; czas  napisania oprawy, klamry  powieści – początku i końca, powstał w  latach 1957 – 58, a więc egzekucji Imre Nagya. W powieści ani słowa o  56 roku. Gabor Medve  umarł właśnie  „niedawno”, dowiadujemy się na samym początku powieści.   Węgierscy czytelnicy nie mieli jednak najmniejszych wątpliwości związanych z okolicznościami jego śmierci.

Kiedy czytaliśmy „ …Merenyi ze swoją grupą, bawiąc się mogli każdego usunąć, Tibora Totha czy Ottevenyiego, ich natomiast nikt nie śmiał ruszyć, choćbyśmy nie wiem jak spiskowali.  Coś jednak podważyło potęgę Merenyich i dopiero ostatnio stało się to widoczne. Tibor Toth choćby nie wiadomo jak się starał, nie był zdolny do cudów. Najwyżej mógł zadać nożem cios ostatniej łaski  chwiejącemu się  systemowi ”. Konkretnie wiedzieliśmy o co chodzi i do jakiego systemu to się odnosi, wyczytując z tego nadzieję i beznadzieję zarazem, w tym również i dziś zrozumiałe sposoby politycznego urządzania się po 1956 roku.

 

Sądzę, że znajdywaliśmy w tej powieści więcej symboli, niż w niej rzeczywiście było. Dezso Tandori nie bez przyczyny ostrzegł więc nas, że  ta powieść nie jest „kursemprostowaniakręgosłupa”.

 

Niemniej doskonale pamiętam, że gdy po maturze obowiązkowo wzięto nas do wojska, to  korzystaliśmy z tej powieści niczym z podręcznika. Jak zachowywać się  w tym nowym i okrutnie niebezpiecznym świecie? Że, na przykład, błędem jest zawsze się bać, ale również błędem jest nigdy się nie bać. Bo jakoś zawsze była mowa o lęku. Byłem bardzo młody, niedoświadczony i  niczym na lekcji, dzięki  pomocy tej powieści, nadrabiałem braki. Rzadko się zdarza, aby  powieść, literatura, działała w tak praktyczny sposób.

 

Później natomiast jakbym czytał w niej własną ars poetica, swoją twórczość. „Bywa, że ktoś w starszym wieku dlatego zostaje pisarzem, bo ma coś do powiedzenia. Ja nie miałem nic do powiedzenia poza swoją  egzystencją i porządkiem całości świata.” Mnie również pasjonowało to „poza”. I również nigdy nie miałem intelektualnych wyrzutów sumienia, nie marzyłem o dokonaniach: „Tworzenie jest działaniem. Powieść dziełem.”

 

Ottlik  ukazuje paraboliczną parabolę totalitarnych systemów – a właściwie mówi o łamiącym serce pięknie istnienia, o tym, że „życie jest jednak wspaniałą sprawą”. Jest przykładem realizacji tego, co  zwykliśmy mówić o roli wschodnio-europejskiej literatury, iż nieustannie mówi ona o wolności, systematycznie  zwraca nam uwagę na utratę wolności i wyzwala w nas patos pragnienia  nieograniczonej swobody. Niczym  jeden dzień w Dublinie, który jest samym w sobie dla siebie  światem, tak i Ottlik mówił nam również o drobiazgach, o ukradzionej gumce, o wrzeszczących podoficerach, a przez to o wszystkim. Uciec od tego nie sposób, bo nagle okazuje się, że nie jest się ani „wewnątrz”, ani „zewnątrz”: szkoła (ta na granicy ) jest totalna, jest całym światem i nic poza nią nie istnieje.

Idąc tropem Ottlika wiemy, że  „ spacerując sobie po ulicy  podnieca nas nieustannie odczuwane delikatne i tajemnicze uczucie szczęścia, że możemy sobie swobodnie przebierać w wielu możliwościach, może też to poczucie  wolności nie jest tu właściwym określeniem, gdyż chodzi o coś więcej: o bezwzględną swobodę, o absolutne uwolnienie się od ciężaru zobowiązań, o takie uczucie wolności, jakbyśmy władali całym światem. Ale do tego  nie wystarcza, żeby się z nami  liczono czy też w różnej formie uzależniano, trzymano w niewoli, bo rzecz przede wszystkim w tym, iż   do tego stanu ducha musimy zachować w czystości nienaruszone, najtajniejsze jego zakamarki …”

 

Przytoczę coś z mojego urodzinowego tekstu : „ Ottlik mówi  nam o czymś, czego my już dziś nie rozumiemy, i już nigdy nie poznamy, a brak tego jest tak potężny, że z małą przesadą wręcz skonać można.

Ale o czym my mówimy? Kto już spotkał Ottlika na ulicy, przyjrzał mu się lub co najmniej  widział jego zdjęcia, ten z miejsca domyśli się, że chodzi o marynarkę. O zwykłą tweedową marynarkę. O to, w jaki sposób on ją nosił i w ogóle w jaki sposób należy ją nosić.  Bo są  jeszcze takie sposoby noszenia. W noszeniu sportowego trykotu na przykład, Miklos Meszoly jest bezkonkurencyjny. Oczywiście pod mianem  trykotu należy rozumieć koszulkę w niebiesko – białe paski lub  całkiem spłowiałą, znoszoną, liliową. We Włoszech chodzą w takich koszulkach i jest to powszechnie akceptowane, póki te szmaty ostatecznie się nie  rozlecą. (Swoją drogą uwiarygodnienie tego, kto co nosił i w czym chodził w węgierskiej literaturze, godne jest uniwersyteckiej dysertacji… I tak na przykład komu było najlepiej w biustonoszu? Oczywiście  chyba nie Kacie Bethlen w XVIII wieku. A może jednak właśnie jej? Szybko też okazałoby się w jakim stopniu węgierskie życie duchowe nie przemyślało do końca czym jest w rzeczywistości biustonosz…)

Z jakąż bezchmurną, głupkowatą pewnością siebie, mój Boże, od gimnazjalnych lat nosiłem swoje marynarki w jodełkę! Zasadniczo oczywiście należy wiedzieć co i jak należy nosić. W końcu człowiek ma przecież ojca lub przyjaciela światowca.

OTÓŻ MARYNARKĘ TWEEDOWĄ , PROSZĘ UPRZEJMIE, NALEŻY NOSIĆ  ZNOSZONĄ.

No tak, ale w jaki sposób? Znoszoną tak, jak znoszony jest Ottlik, do tego trzeba w końcu czasu, kawałka czasu, który wyciągniemy spod tajemniczej  podszewki naszej marynarki niczym zapasowy guzik, który gdzieś się tam zaplątał. Setek lat do tego trzeba i wytrwałości. Otóż taka dziwnie kanciasta, koścista, bardzo, ale to bardzo trudna do opisania, dosłownie   nie-uch-wyt-li-wa postawa, jest po prostu   do takiej marynarki potrzebna.”

 

W 1982 roku po raz pierwszy w życiu wystąpiłem w węgierskiej telewizji. W tamtym czasie bardzo długo liczyłem się jako młody literat, a więc mało poważny, natomiast telewizja uważana była wtedy za wielce poważną. Okazją do mego występu stały się urodziny Ottlika, a właściwie prywatna  inicjatywa pewnego entuzjastycznie  usposobionego redaktora. Tak to już za Kadara bywało, że nic nie było na swoim miejscu, ale w tym bałaganie niekiedy coś się mogło zdarzyć. Nie było to samo przez się zrozumiałe, że obchodzimy urodziny wielkiego pisarza, ale jednak mimo wszystko doszło do tego. I dzięki temu bojowo patrząc w kamerę mogłem wykrzyczeć, jak bardzo oburzające jest to, że nie szanujemy dostatecznie autora najlepszej węgierskiej powieści –  Ottlika. (zaznaczywszy, uprzednio, że naturalnie  jest jeszcze wiele najlepszych powieści) I śmiech pusty, że nie doczekał się on jeszcze monografii! Zaznaczyłem również, że wypowiadający się  jest zdania, iż  mnóstwo rzeczy byłoby lepiej przemyśleć z Ottlikiem niż bez niego. Na przykład kwestię modernizmu. Ponieważ „Szkoła” z jednej strony jest szalenie modernistyczna, a z drugiej to całkowicie rozumna, realistyczna książka, ponieważ ma swój początek, ma swój koniec i oczywiście środek, ma normalne zdania, które zaczynają się dużą literą i kończą kropką. I nie jest napisana ta powieść jednym zdaniem, jak, powiedzmy innym się zdarza. (Akurat to stwierdzenie było autoironiczne, gdyż właśnie wtedy wyszła moja powieść pod tytułem „Wiszący” napisana w rytmie „Kalkwerku”). Wszystko to oznaczało, że przez modernizm należy znacznie więcej rozumieć. Powiedzmy, że sposób myślenia albo jeszcze lepiej radykalizm istnienia. I że na ten radykalizm zwraca uwagę książka Ottlika.

I jest jeszcze coś o czym mówi nam ta powieść, a właściwie  nawet nie powieść, lecz sam Ottlik przez swoje istnienie, że pisarstwo to takie zajęcie, którego nie wystarcza umieć, kochać, być radykalnym, mądrym, fachowym, lecz  przede wszystkim  należy być uczciwym.  I Ottlik  proponuje nam, poleca uczciwość. Bo wprawdzie w życiu bywa, że konieczne są ustępstwa, ugoda, ale i te ugody należy zawierać z godnością. Gdy jednak tej ugody nie sposób zawrzeć z godnością, to wtedy nie wolno jej zawierać! Mówi nam wyraźnie, że jest coś co można i jest też coś czego nie można.

I mówiłem też, że człowiek myśli o Ottliku, jak o pewnej gwarancji, że nie może się stać coś bardzo złego. Tak, jakby to on był tym dzielnym Indianinem, który ręczy za bezpieczeństwo Lady. Co oczywiście nie jest prawdą, tyle jedynie, że sami się tym zapewniamy, dopingujemy. Bo też co ten jeden jedyny Ottlik może nam zapewnić? Nic, a nic na świecie. Wszystko się przecież może zdarzyć, o czym skąd inąd dobrze wiemy. A jednak ważne jest wiedzieć, że Ottlik naprawdę istnieje. A potem jeszcze mówiłem o przepisywaniu.

 

Chyba najlepiej na świecie znam tę powieść, bo ją własnoręcznie przepisałem. Od tego czasu wiem więcej o węgierskim  języku, o szyku słów, o zdaniach, ponieważ wykształcony na Kosztolanyim Ottlik jest wielkim mistrzem tej sztuki. W taki sposób i ja się uczyłem na wykształconym przez Kosztolanyiego Ottliku. W taki wzruszająco piękny sposób, kiedy jeden drugiemu staje na ramieniu,  buduje się  literaturę – nie mamy zresztą innego wyboru, bo gdzie indziej, na czym i na kim, mielibyśmy stanąć?

A na marginesie, czyli króciutkie fachowe studium: ottlikowe zdania nie trzęsą się, nie drgają, są precyzyjne, składne, niczym wielka barka, czarny ptak, ledwo wyczuwalnie się kołysząc.

 

Od 12 października 1981 roku do 15 marca 1982, mniej więcej w 250 godzin, cieniutkim (0,2 cm ) flamastrem przepisałem powieść na karton rysunkowy o wymiarach 57 x 77 cm. W miarę, jak strona po stronie przepisywałem, karton stawał się coraz czarniejszy, zachowując wynikającą z nakładających się na siebie słów delikatność, pulsowanie, kruchość. Przepisałem powieść w piękny obraz. Nie zastanawiałem się dłużej nad tym co ten obraz znaczy, bo przeznaczyłem go na prezent urodzinowy, jako wyraz mego szacunku. W ogóle nie pomyślałem na przykład o tym, że przepisując tę książkę czynię ją nie do przeczytania, że przez ten swój cholerny szacunek czynię ją nieczytelną, unicestwiam, dekonstruuję, a więc mój gest szacunku przekształcam w rytualne  ojcobójstwo. Nie myślałem o tym wszystkim, kiedy wręczałem Ottlikowi obraz, który niby trochę się nim ucieszył, lecz równie dobrze nie cieszył, widocznie znacznie więcej wiedział o możliwościach interpretacji tego obrazu niż ja. Ale wspomogliśmy się wzajemnie matematyką, rozmawiając o  przenikaniu się obrazów i powieści, malarstwa i literatury, że teraz z powieści powstał obraz i tylko z tej powieści taki obraz mógł powstać. I odwrotnie z tego obrazu też można by napisać powieść, tyle tylko, że – i tu westchnęliśmy – jakaź byłaby jej funkcja … Wtedy powiedział, że przejdźmy z powrotem na pan, bo wszyscy, z którymi był na pan już poumierali, a dziś i tak wszyscy mówią sobie na ty. I rzeczywiście przeszliśmy na pan. Czy pan będzie miał za tydzień chwilę czasu dla mnie?  No to pójdziemy do knajpy. W porządku proszę pana,  starszy panie w marynarce. Nic z tego jednak nie wyszło, nie poszliśmy.

Kiedy zmarł, nie bez pewnej egoistyczni racji pomyślałem, że mój obraz teraz wróci do mnie. I rzeczywiście, codziennie patrzę w swoim mieszkaniu na  czerń Ottlika. Obraz czarny niczym kolor nadziei.

 

„Szkoła na granicy” jest wielką powieścią o przyjaźni.

Ottlik dużo wie o związku powagi – co dla mnie bardzo ważne – z brakiem powagi. Przypomnę piękną anegdotę, kiedy cieszący się wielkim szacunkiem redaktor tygodnika „Tukor” – Schopflin,  przyjął jedną z nowel Ottlika, ale potem mu ją oddał, mówiąc, że wprawdzie niezła, ale, niestety, jak na prowadzone przez niego pismo  zbyt frywolna. Potem jednak ją przyjął i wydrukował. – To jednak nie była zbyt frywolna? – zapytał młody Ottlik redaktora Schopflina.  – Nie  – odpowiedział redaktor.

Ottlik jednak w tym  ukąśliwym „nie”  wyczuł pewną wątpliwość i trzydzieści lat później, kiedy zebrał w jeden tom swoje opowiadania, wolał nie zamieścić w nim tej noweli. „Nie, nie jest frywolna. A szkoda. Byłoby dobrze, gdybyśmy mieli jednego naprawdę dobrego frywolnego pisarza. Ale ci frywolni pisarze wszyscy   są słabi, źli, a wszyscy dobrzy pisarze – zbyt poważni. Śmiertelnie poważni, zarozumiali, w głębi serca moraliści, jak ty! Jak widać, taki mały kraj może mieć tylko słabych względnie co najwyżej średniej klasy frywolnych pisarzy i nigdy nie zaistnieje u nas przynajmniej jeden prawdziwy, odważny, doskonały frywolny pisarz. Szkoda.” Tak, w swoich ambitnych zamiarach, właśnie takim frywolnym pisarzem chciałbym zostać; lekceważąc, że żyjemy tu, w tym rzeczywiście małym kraju i  rzeczywiście (tu kursywa) na skraju Europy, z dala, gdzie rzeczywiście trudniej mimo pełnej mobilizacji niczym się nie przejmować –   to naprawdę ważne – i spróbować zostać prawdziwym, śmiałym, znakomitym, frywolnym pisarzem. Wtedy dopiero mógłbym się pokusić o to, aby stanąć na ramieniu Ottlika.

 

Ottlik jest pisarzem tak zwanych drugich Węgier, tych intelektualnych Węgier. Jego możliwości pozostały przy tym porządku wartości, który reprezentuje „Szkoła”, a więc dzielnych Indian, którzy ręczyli za bezpieczeństwo swojej Lady (wymawiaj; ladi, bo tak mawiał  G.O.); ten świat się jednak skończył, tego świata już nie ma, tego świata zresztą  nie było za życia Ottlika, bo już wtedy byliśmy krajem nicości, ale Ottlik nie chciał i nie potrafił tej nicości spojrzeć w oczy. Z tego względu po napisaniu „Szkoły” nie był w stanie pójść dalej, z tego względu nie mogło się mu udać jej kontynuowanie, napisanie dalszego ciągu, co w pełni potwierdziło wydanie posthumus jego powieści pod tytułem „Buda”. Był przede wszystkim  wielkim pisarzem i kiedy opisał – tak to określmy – pewną totalitarna strukturę, to mówił o pełni życia, o tym, że „ istnienie to coś cudownego, powieściowego, nadzwyczajnego”. I tak, jak to mówi jego powieść  JEST PEŁNIĄ . „Nie wypowiedzialnym wręcz uczuciem jest to, że mimo wszystko cudownie jest, jak jest.”

————————————–

 Powieść Gezy Ottlika wydana ostatnio w serii „Nowy Kanon”  przez Grupę Wydawniczą Foksal, przekład Tadeusz Olszański.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko