Zdzisław Antolski – Miniatury

0
97

Zdzisław Antolski



Miniatury 


Franciszek Starowieyski


OBRAZ

 

Wysoki biały kościół stał na wzgórzu, poniżej rozciągała się dolina, którą przecinała kręta rzeka, Nida. Na wypukłości złociło się słońce. Wśród zieleni stali rodzice. Piersi chłopca przepełniała dziwna rozkosz. Ten kolorowy obraz oprawiam w czarne ramy słów.

 

 

GŁAZ OSTANIEC

 

Stoi za wsią sam, jak odyniec. Wiatr go szarpie, wysusza na kwarc. Nic go nie zdziwi. Widział lodowiec i morze, przechodzili pod nim Tatarzy, potem Szwedzi i Rosjanie, Niemcy strzelali do partyzantów. Spotykali się młodzi ludzie, rozstawali, we mchu się kochali.

Mijają pory roku. On milczy niezmiennie. Tylko w ten sposób trafi chłopu do przekonania.

 

 

CHWILA 

 

Babcia w drucianych okularach wyszywa kosmos, zaczarowany w okrągłej serwecie. Dziadek podkręca sumiaste wąsy na wzór Komendanta Piłsudskiego z portretu na ścianie. Stawia pasjansa i politykuje. Dziewczyna ma cerę śnieżną. Jest podobna do owoców śnieguliczki: jędrna a przecież krucha. Cisza jak przed podniesieniem w kościele, tylko trzask polan w piecu. Czas umiera. Gwizd lokomotywy w mroźnym powietrzu.

 

 

ŁOKIETKOWA DROGA 

 

Idę parowem, dawną drogą, głębokim i krętym. Kiedyś król Łokietek jechał tędy z orszakiem. Na ścianach wąwozu rosną poziomki. Kruche i słodkie, jak te sprzed tysiąca lat. We mnie rośnie zachwyt: – Nic się nie zmieniło!

 

 

ZAPACH STRACHU 

 

Bawiliśmy się w śmieciach, jakie wojna po sobie pozostawiła. Wkładaliśmy palce w przestrzeliny w zardzewiałych hełmach. Widzieliśmy jamy w ziemi, w których ludzie, jak krety, szukali schronienia. Do Oświęcimia jeździliśmy na szkolne wycieczki. Ale wieczorami czuliśmy zapach strachu naszych rodziców. 

 

 

MUNDUR 

 

U naszej sąsiadki było schludnie i cicho. Na drzwiach wisiał mundur z rzędem orderów, ciągle szczotkowany. Przez kratki krochmalonych firanek widać było kapliczkę, na rozstajnych drogach. Zupełnie jak z obrazu Gierymskiego czy Szermentowskiego. Radio mrugało zielonym okiem. Słuchaliśmy W Jezioranach. Przez otwarte okno pachniały bzy. Mundur prężył się na baczność i salutował na pożegnanie. 

 

 

PROUST W SADZIE 

Leżałem na kocu wśród wysokich traw, huczały bąki, furczały ptasie skrzydła. Czytałem W stronę Swanna, nasza wieś przypominała mi Combray z książki Prousta. Ojciec w kuchni szykował obiad. Gruchały gołębie nad gankiem. Zapomniałem o książce i znalazłem ją rok później, w trawie. Zbutwiałą, ze sklejonymi kartkami i rozmazanymi literami. 

 

 

PÓŁNOCNY POKÓJ 

 

Mama patrzyła niewidzącym wzrokiem przez okno, na drogę do kościoła i na bielejące w oddali, między drzewami, cmentarne krzyże. Czytała książkę, a może tylko udawała? Tom wierszy oprawiony w wiśniową skórę trzymała na kolanach. Pies Karuś spał z pyskiem ułożonym na jej stopach. W pokoju pachniało walerianą i fiołkami. 

 

 

ODWAGA 

 

Wujek Ludwik przyjeżdżał furmanką zaprzężoną w dwa siwki. Kochał swoje konie. Zawsze przywoził mi zabawki, traktor albo plastykowych żołnierzyków. Służył w wojsku przed wojną, obsługiwał cekaem. Podczas okupacji był w partyzantce, w Batalionach Chłopskich. Po wojnie rozbijał więzienie UB. Wieczorem włączał radio pionier, na cały regulator. Otwierał okno i rozlewał się po łąkach turkot Wolnej Europy. Wujek chciał mi pokazać, że nikogo się nie boi. Ale ja jeszcze tego nie rozumiałem. 

 

 

ŚWIATY RÓWNOLEGŁE

 

Brałem klucz od szkolnej biblioteki, wchodziłem w inny świat, chłopców z Placu Broni, płynąłem na Wyspę Skarbów, byłem porwany za młodu. Wychodziłem po kilku godzinach z rozpaloną głową. Patrzyłem na świat równoległy. Błądziłem po cmentarzu, zaglądałem do katakumb w kapliczce dziedziców Olszowskich ze Złotej. W najstarszej części młode drzewka i krzewy zarastały groby. Deszcze i wiatr zatarły napisy żłobione w kamieniu. Plamy słońca, jak świetliste motyle, siadały na czarnych nagrobkach.

 

 

UKRYTY W KUKURYDZY

 

Hejnał z wieży mariackiej sączył się przez otwarte okno, docierał do ogródka warzywnego, gdzie siedziałem ukryty w kukurydzy. Obdzierałem kolby z zielonych kapturów, pod którymi kryły się długie blond włosy. Mama podawała na stół złoty rosół, który parzył w język. Ojciec siedział w białym podkoszulku. Niebo otwarte nad nami, jak przepaść.

 

 

STADION PODWÓRKO

 

Drzwi do kurnika udawały piłkarską bramkę, kiedy na podwórku rozgrywałem wielkie mecze, zamieniony w Eusebio, albo we Włodzimierza Lubańskiego. Po każdym celnym strzale rozlegał się oburzony furkot skrzydeł i wrzaski kur, które przerażone biegały po boisku. Krzew berberysu był widownią, a na trybunach gałęzi zasiadało stado kibiców, gwiżdżących wróbli.

 

POŻĄDANIE NA STRYCHU

 

Listonosz z garbem skórzanej torby, rozsiewał zapach gazetowej farby drukarskiej. W kolorowych magazynach pięknym aktorkom rozmazywał się makijaż od upału. Na zakurzonym strychu oddawałem się grzesznym praktykom z najpiękniejszą: Marilyn albo Brigitte. Wyciekał ze mnie mlecz pożądania. W każdym kącie płonące kocie ślepia diabłów.

 

 

WIECZOREM

 

Dziadek zasiadał pod jabłonią, podparty laską, jak Piłsudski szablą. Obok leżała gazeta, „Gość Niedzielny”. Zachodziło słońce. Dziadek chował okulary do wytartego futerału. Zamykał dzień, jak gazetę.

 

 

SZCZĘŚCIE

 

Mama szydełkuje misternie pajęczynę serwetki przy ciepłym piecu. Na jej kolanach mruczy kłębek koci. Ojciec pochylony nad „Popiołami” Żeromskiego znów zdobywa Saragossę. Siedzę pod stołem z armią papierowych żołnierzy, którzy bronią naszego domu. Stół jest rodzinną świątynią, wspartą na czterech koślawych kolumnach. W szufladzie skarbiec rodzinnych fotografii. Za oknem hula zamieć. Zasypało świat. Ojciec wypatruje gwiazdy.

W kącie, w srebrnej sukience, z połyskującym anielskim włosem, skrzy się leśna boginka – choinka. Zielony zapach przyprawia o zawrót głowy. Czekamy w milczeniu na coś niezwykłego w ten zimowy wieczór.

Jest tak dobrze i bezpiecznie, że zaczynam płakać.

 

 

DUCHY

 

Ojciec, wiejski nauczyciel, ciągle z nosem w książkach, aż wywołał duchy biblioteczne. Patrzymy, a w sadzie pod gruszą leży sobie Adam Mickiewicz w burce, pod piecem w kuchni grzeje kości Słowacki, a na ganku maluje Wyspiański. Ojciec z wieszczami gada, każe sobie coś tłumaczyć. Podtyka im zeszyty przed oczy bezceremonialnie.

Ludzie ze wsi kiwali smutno głowami: – Coś się naszemu nauczycielowi od tych książek pomieszało w rozumie. 

 

 

PUSTA SZKOŁA 

 

Kiedy upał pulsował w skroniach, w klasach panował kamienny, ożywczy chłód. Na parapetach leżały martwe muchy, paprotki i pelargonie wyglądały przez okno, na ogródek, w którym schylały główki bratki, lwie paszcze i nieśmiertelniki. Gąbka przy tablicy wyschła, jak stara nauczycielka, ze śladami pudru. Na ścianie wisiała wielka mapa Europy. Patrzyłem na maleńką Polskę przycupniętą u boku olbrzymiego, czerwonego Związku Radzieckiego. Z portretu na ścianie uśmiechał się dobrotliwie Władysław Gomułka. Obok pożółkła gazetka szkolna z wyrysowaną ręcznie tuszem trasą Wyścigu Pokoju:  Berlin – Warszawa – Praga. Niżej fotografie polskich kolarzy. Odklejone białe tekturowe gołębie, symbol wyścigu, smętnie zwisały dziobkami do podłogi. Chodziłem między rzędami pustych ławek. Widziałem widma twarzy, słyszałem echo nieobecnych. 

 

 

PIELĘGNACJA 

 

Widzę mamę, wiejską nauczycielkę, zawsze z paczką zeszytów uczniowskich, przewiązanych niebieską wstążką. Co wieczór pochylona nad nierównymi grządkami liter. Czerwonym ołówkiem plewiła chwasty w polszczyźnie. Swoją dorosłą dłonią prowadziła niewprawną do pióra rączkę chłopskiego dziecka.

I zaczynała się inna orka – kaligrafia.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko