Andrzej Walter
Chocholi taniec pod wulkanem
A może już pora na rachunek sumienia?
– A cóż to jest – Sumienie? – spytają Piłaci naszych czasów. Czyż nie zasłona dymna naturalnej ułomności? Czyż nie dowód słabości, skrywanego upadku, syndromu nieprzystosowania?
Podobno moje poglądy są prawicowe, aby nie rzec konserwatywne. Podobno ulegam ideologiom, propagandom i mentalności takiej, a nie innej opcji spojrzenia na rzeczywistość. Podobno, ponoć, w zasadzie … , a w tych słowach i określeniach kategoryzujących jakąś prawdę, ach, może tę odwiecznie poszukiwaną prawdę, nie może być takiej prawdy zbyt wiele…
Nie wiem. A moja niewiedza ma charakter ułomności sentymentalnej, nieuleczalnej, zdominowanej zakorzenieniem w tym, co przeminęło, w tym często, co ma się wydarzyć, a właściwie w rozdzielaniu włosa na czworo … Ja sam siebie nie uznaję za człowieka żadnej prawicy, lewicy, matrycy. Mój konserwatyzm jest bodaj mechanizmem obronnym. A ideologia rozmyślaniem nad losem – świata i swoim. Nad losem mijanego człowieka. Nad tym oddanym w dzierżawę zagubieniem w historii …
Ludzie lubią jednak rzeczy nazywać. Włożyć na jakąś półkę z opisem, określić w ramach punktu widzenia, zakwalifikować i przymknąć. Uwięzić je w przestrzeni zamkniętej – scharakteryzowanej i przez to mniej groźnej, oswojonej. Ludzie lubią nakleić etykietkę i zaznać spokoju. Spokoju od myślenia, które nieprzyzwyczajonym szkodzi, spokoju od kłopotliwych pytań, od dylematów, które mogłyby przez przypadek podważyć tę ich kategoryzację, opinię, ogląd i utarty szlak.
Ja wręcz namacalnie rozumiem takie postawy. Tłumaczę je racjonalnie i często nawet emocjonalnie, w zależności od dostrzeganej prawdy o innym człowieku, wraz z jego losem, jego krzywdą i jego, jakże zazwyczaj indywidualnym, doświadczeniem. Nawet ostry spór zawsze można przecież przemyśleć i zgłębić, czasem się nad nim zatrzymać, z niego wycofać – to jest ludzkie. Życie bowiem to odkrywanie – zarówno siebie, jak i bliźniego.
Czy przypadkiem taki sposób, na życie właśnie, wraz z realizacja swoistych zasad wyżej opisanych już sam w sobie nie jest tradycyjno – konserwatywno – prawicowy? Być może. To zależy co się przez to rozumie. Zależy jakich prawd się szuka. Czy chce się iść po świecie „po trupach”, czy może jednak … Gdzieś… (Zmierzać… czy wymierzać … odmierzać?)
Skąd te wszystkie refleksje?
Z rozmyślań nad życiem. Oto maturzysta 1988 wszedł w dziwny, nowy świat. Świat nowych reguł gry, nowych zasad, przestawienia wajchy, epokowej zmiany. Przyznajmy – zmiany cudownej, oczekiwanej, wypatrywanej i podkreślmy, tak ważnej, że aż żal, kiedy pomyślę ilu Polaków oddało za nią życie na przestrzeni lat 1945 – 1989 …
Zakażono nas Mickiewiczem, Słowackim, Krasińskim, Sienkiewiczem, Prusem, Gombrowiczem, Norwidem, Baczyńskim, Żeromskim i wielu innymi. Dozowano nam Miłosza, Herberta, Różewicza, Szymborską, Stachurę. Opowiadano o wielkich wojnach, o śmierci Boga, zgliszczach, popiołach i powiewach wolności. Naznaczono walcem historii, hipokryzją dogasających ideologii, lękiem przed nieznanym. I dziś pytamy – Panie Premierze, jak żyć?
Jak żyć w tym banale, plastikowym wszechświecie świata, zredukowanego do wymiany dóbr i pokrytej lukrem materii; jak żyć w zidiociałym braku pasji, intelektu, transcendencji, innych wymiarów, czy nawet najprostszych wątpliwości; jak żyć w dusznej szklarni hodowli ludzi przed telewizorami, ekranami, biznesami; jak żyć w gorączce karier, sukcesów, podcinania skrzydeł, złudzeniu szczęścia przykrywanego prostacką przyjemnością; jak żyć w krainie obrazu, w miejsce krainy słowa; co powiedzieć … co myśleć; jak … w ostateczności, po prostu – Przeżyć?
Jak ogarnąć te wszystkie pytania uznane dziś za: głupie, bezsensowne, nazbyt zagmatwane w kosmopolitycznej realności globalnego wymiaru? Jak się odnaleźć w tym jarmarku braku wszelakiej idei, wewnątrz kuli z pancernego szkła powierzchowności, w utylitarnej zagadce nowego jutra?
Oto maturzysta 88 – pyta się – w jakiej Polsce ja teraz żyję? Czy te ćwierć wieku … warte było grzechu? Czy te ćwierć wieku to także moja wina? Jeśli tak, to jaka? Gdzie przebiega ta cienka, biało-czerwona linia podziałów, zgubiona nić Ariadny labiryntu, na który nas skazano, bez naszej zgody, lecz za naszą akceptacją? Czy mogliśmy zrobić coś więcej? Czy może rozjechał nas kolejny, jakże inny, walec historii? Walec materii w miejsce walca ideologii, walec ciała w miejsce walca ducha, walec namiastki w miejsce prawdy? A cóż to jest Prawda?
Ot, tak, taka to prawicowość nam się właśnie skroiła. Pozszywana ze złudzeń i zacerowanych nadziei. Polepiona słowami, które stały się puste, które wypadły z duszy na bruk nowoczesności, za cenę ich redukcji do słów użytecznych i wyświechtanych pozorami postępu. Kto nas zrozumie? Piewcy tamtego porządku, czy czciciele tego?
Gwardia lewicowych marzycieli, czy zastępy wyrachowanych typów dwudziestego pierwszego wieku? Co jest po prawej, a co po lewej stronie? Czy jest jeszcze w ogóle jakaś strona prawa, bądź lewa? A może już nie ma żadnych stron, dylematów, wątpliwości, wiar, słów i dążeń? Może już wszystko skurczyło się do tabletki na sen, pastylki na śmiertelność i panaceum na złudzenia? Może jesteśmy z waty, a nie ze szkła? A może nasze szklany domy od samego początku były farsą?
Cała jaskrawość tego świata jest chyba dla nas poezją. Tylko kilku z nas w nią wierzy. Reszta zobaczyła w niej dziwkę oddaną w dobre ręce. Niech tam gdzieś sobie będzie. Niech się sprzedaje za parę stów. Alfonsi tego świata w swoich luksusowych żądzach pędzą na złamanie karku, wypoczywają aktywnie, a myślową bierność zakrywają fantomami spełnionych snów. Jest im dobrze. Cała jaskrawość się nie skończyła:
(…) nigdy nie wierzyłem w swoją śmierć i myślę, że chyba tak naprawdę i absolutnie nikt nie wierzy w swoją śmierć, a ci, którzy twierdzą, że wierzą, nie wiedzą po prostu, co mówią, nie, nie kłamią, tylko nie zdają sobie sprawy z tego, co mówią, nie obudzili w sobie śpiącego tam, w najgłębszej tajnej norze, zapomnianego genialnego dziecięcia, ale ono nawet śpiąc nie wierzy w zagładę.
Bo jak mogę przestać być, jeśli jestem. Jeśli był na przykład Józef Zelent – elektryk „wyrwany z gniazda jako orlę przez prąd” jak głosi jego cmentarny nagrobek, jeśli on był, to znaczy, że go nie ma? On jest. Był, jest i będzie.[…] Albo nieznany żołnierz. Albo inni bez rodzinnych marmurowych grobowców, bez krzyża prostego, bez pomników, sarkofagów, piramid, mauzoleów, wszyscy, wszyscy, którzy byli. Przestało bić im serce, ale oni są. Bo byli. Być się do nich stosuje. Zapomniał ten albo ci, którzy wymyślili czasy proste i złożone: praesens, imperfectum, perfectum, plusquamperfectum, futurum I, futurum II i inne czasy złożone, zapomnieli oni, którzy byli, więc są i będą, zapomnieli o jednym czasie, wieczystym, infinitus. Który odmienia się tak: ja być, ty być, on być, my być, wy być, oni być. Ciepłe nasze oddechy, którzy jeszcze jesteśmy, i zimne teraz oddechy wszystkich, którzy byli, mieszają się ze sobą, całują i płyną razem po utartych szlakach i magistralach, i wszystkich dzikich rubieżach czasu i przestrzeni. To jest wiatr, nurt żywota, Lili Pons”
***
I tu się bodaj zgubiliśmy. Śpiew duszy nas zabił. Na nie-śmierć. I nic nam już chyba nie powie ten nowy, „wspaniały” świat. Przemieli nas na swój obraz i podobieństwo. Tonąc, potrzymamy się jeszcze brzytwy słów, zakryjemy swój niedowład wpisania się w nowe czasy listkiem figowym poszukiwań, potańczymy jeszcze kilka Chwil na tym balu Wolanda. Małgorzata pozostanie nieuchwytna. Odpłynie w niebyt z innym partnerem – pięknym, zdrowym i bogatym. A my, bez serc, bez szkieletów, bez ocalenia, odejdziemy w niebyt Historii.
Tylko dlaczego wierzę, że może być jeszcze jednak inaczej?
I dlaczego ty, tak, właśnie ty, też w to wierzysz? Jacyś my, wy, wszyscy, i oni, i one, i pcha się ten wózek pod górę Tabor, i czeka na Godota, łuskając cierpliwie fasolę, a przed snem ujarzmia się napływające fale nieskończoności w małą, cichą i niepozorną skończoność …
To nasz chocholi taniec pod wulkanem. Misz-masz życia, w jednoznacznej deklaracji niepodległości. Wierzymy, czujemy, … piszemy. I niech tak pozostanie. Przecież to chodzi „o jego i moje” – o nasze Życie …
biedny poeta Stachura (Tadeusz Różewicz)
niedaleko brudnego koryta
rzeki Wisły
pasło się stado świń i wieprzy
pospołu z dziećmi Apollina
do tej stołówki
przywędrował z dalekiej krainy
Janko muzykant chłopiec opętany poezją
rzucał perły przed wieprze
śpiewał grał na złotym grzebieniu
aż usłyszał głosy
i oszalał
był jak motyl
w pajęczynie
rozmawiałem z nim
raz w życiu
w jakimś domu pracy twórczej
stanął w drzwiach
mojego pokoju
i poprosił o kartkę
papieru
powiedziałem że mam
tylko papier z makulatury
w kratkę
uśmiechnął się grzecznie
podziękował
odszedł
z trzema kartkami
czasem myślę że chodziło mu
o coś innego
że chodziło o jego i moje
o nasze życie
Andrzej Walter
***
Fragment powieści Edwarda Stachury – „Cała jaskrawość” z roku 1969.
Tadeusz Różewicz, wiersz z tomu Wyjście 2004