Lech Brywczyński – Drzewo

0
211

Lech Brywczyński


Drzewo

 

Marian MakarskiByło dumne i wyniosłe, majestatyczne. Miało potężny, strzelisty pień, którego wierzchołek dumnie wskazywał drogę ku niebu oraz rozłożystą koronę, pełną gałęzi, na której liściastym ołtarzu rozgościły się ptasie gniazda. Miało długie, solidne korzenie, czerpiące siłę z odwiecznego źródła prastarej mocy; choć ukryte pod ziemią, ich potęgę łatwo można było odgadnąć, gdy widziało się ciężar, jaki musiały utrzymać.

Ciemnozielony parasol drzewa przynosił cienisty chłód w upalne dni i chronił przed deszczem w dni słotne, rozbrzmiewając wieczorami melodyjnym śpiewem ptaków, brzmiącym niczym głos kapłanów, zwołujących wiernych na modlitwę.

Było ozdobą dzielnicy, jej widocznym z daleka symbolem, dzięki któremu każdy z okolicznych mieszkańców mógł już po jednym spojrzeniu określić swoje położenie i poczuć się naprawdę u siebie.

 

Paweł nie znosił tego drzewa od lat; z upływem czasu jego niechęć przerodziła się jednak w antypatię, by nie powiedzieć w nienawiść. Może dlatego, że musiał codziennie na to drzewo patrzeć, jako że rosło niedaleko jego domu: przy ulicy, zaledwie kilka metrów od płotu, oddzielającego pawłową posesję od chodnika.

Miał z tym drzewem mnóstwo problemów. Długie korzenie podstępnie przedzierały się od spodu do jego ogródka, więc pełno ich było w glebie, dlatego przekopanie grządek stanowiło dla Pawła nie lada problem; natrętny śpiew ptaków zakłócał ciszę, przeszkadzając w dzień i nie pozwalając zasnąć w nocy; liściasta korona przesłaniała latem słońce, zwłaszcza wtedy, gdy Paweł chciał się opalać, a jesienią zasypywała suchymi liśćmi ogródek, chodnik i ulicę…

Kiedy tak wyliczał przyczyny swojej niechęci do prześladującego go liściastego potwora, musiał sam przed sobą przyznać, że powody te miały charakter wtórny, że były tylko racjonalnym uzasadnieniem dla stale rosnącej wrogości, którą wobec drzewa niezależnie od nich odczuwał.

 

W końcu postanowił wykończyć nienawistne drzewo, uśmiercić je. Oczywiście nie mógł tego uczynić w sposób jawny, choćby rąbiąc siekierą pień. Wówczas nie tylko wszedłby w konflikt z prawem, ale i spotkałby się z wrogością okolicznych mieszkańców, żywiących wobec drzewa jak najbardziej pozytywne uczucia. Dlatego postanowił działać skrycie i szkodzić drzewu w taki sposób, by nie było to widoczne dla otoczenia. Zaczął więc dbać o swój ogródek z pedantyczną wręcz starannością: każdy centymetr gruntu został przekopany, liczne korzenie wrogiego drzewa poprzecinane i wykarczowane.

Wyrównywał glebę, wytyczał grządki, nawoził… Praca w ogródku wypełniała mu każdą wolną chwilę, od wczesnej wiosny do późnej jesieni.

Sąsiad komentował to z uznaniem:

 – Brawo! Zazdroszczę panu pracowitości, ja bym tak nie potrafił! Ale za to ma pan naprawdę piękny ogródek. Grządki jak z obrazka, gratuluję!

 

Zima upłynęła Pawłowi na oczekiwaniu: chciał zobaczyć efekty swoich starań. Zastanawiał się, czy na wiosnę drzewo się odrodzi, czy znów wypuści młode, zielone liście. Niestety, wypuściło. Paweł z uwagą lustrował wzrokiem koronę drzewa, szukając jakichkolwiek oznak słabszego rozwoju czy podsychania, ale niewiele znalazł. Tu jakiś przedwcześnie żółknący liść, tam odstający kawałek kory… To zbyt mało, żeby mogło cokolwiek znaczyć.

„W tym roku musi się udać!” – zawziął się Paweł i ze zdwojoną energią przystąpił do walki.

Uznał, że dotychczasowe metody działania nie były wystarczające, dlatego postanowił dodatkowo nasączać końcówki przeciętych korzeni silnie trującymi substancjami; trucizny te odszukał i zamówił przez internet. Miał nadzieję, że toksyczne substancje dotrą od korzeni aż do pnia drzewa i z czasem je uśmiercą. Obawiając się, że trucizna przeniknie z gleby do warzyw, całkowicie zrezygnował z ich uprawy. Kiedy któryś ze znajomych dziwił się temu, zazwyczaj odpowiadał, że najbardziej kocha kwiaty, a warzywa może przecież kupić na targowisku. Co do kwiatów, to barwa ich płatków stała się w niektórych przypadkach dość dziwna, ale Paweł przyjął za pewnik, że nie stało się tak w wyniku ubocznego działania zaaplikowanych przez niego trucizn.

 

Następnej wiosny Paweł mógł już podziwiać pierwsze efekty swojej tytanicznej pracy: korona drzewa była rzadsza niż w latach poprzednich, a składające się na nią liście nie miały już barwy ciemnozielonej, lecz bladozieloną lub żółtawą.

„Wszystko jest na dobrej drodze!” – ucieszył się Paweł. Poczuł zapach zwycięstwa, jego fizyczną niemal bliskość. Zareagował jak bokser, któremu wreszcie udało się trafić nieuchwytnego dotąd przeciwnika i teraz atakuje z tym większą zaciekłością, by go znokautować. Z entuzjazmem przystąpił do pracy, nie szczędząc czasu ani wysiłku, byle tylko osiągnąć cel. Jego starania zostały docenione przez jedno z lokalnych stowarzyszeń, od którego otrzymał dyplom za najbardziej zadbany ogródek w dzielnicy. Niewiele go to obchodziło: czekał na wiosnę przyszłego roku, na prawdziwą nagrodę, jaką miała być dla niego śmierć drzewa.

 

Minęła zima, świat przyrody zaczął się budzić do życia, rosnące wokół drzewa pokryły się liśćmi. Wszystkie oprócz tego jednego, najważniejszego.

„Uschło! Jest już martwe! Nareszcie!” – pomyślał uradowany Paweł. Długo stał w ogródku, przyglądając się z satysfakcją suchym konarom drzewa, a potem poszedł do domu, by otworzyć butelkę szampana, od kilku lat czekającą w barku na tę okazję. Rozsiadł się wygodnie w fotelu. Dopiero tutaj, gdzie nikt go nie widział, mógł się otwarcie cieszyć z tego, co się stało.

Przez kilka następnych dni był bardzo dumny ze swojego zwycięstwa, przecież tyle wysiłku włożył w to, żeby uśmiercić drzewo. Po tygodniu stało mu się to w gruncie rzeczy obojętne, później zaś pojawiło się zakłopotanie, a widok stojącego za płotem suchego kikuta zaczął go irytować. Martwy, drewniany olbrzym był na tle pyszniących się zielenią okolicznych drzew dysonansem, był niemym oskarżeniem.

„To tak jakby mordercy wstawiono do celi trumnę jego ofiary” – pomyślał Paweł, ale potem za wszelką cenę starał się odpędzić od siebie to porównanie.

 

Nie miał już żadnej motywacji, by zajmować się ogrodem: grządki nie zostały skopane ani wypielone, zarastały chwastami. Znajomi byli tym zaskoczeni, pytali często:

 – Co się stało, sąsiedzie? Miałeś najpiękniejszy ogródek w okolicy, a teraz…

 – Zdrowie już nie to. Dysk mi się w kręgosłupie przesunął, lekarz  zabronił fizycznego wysiłku. Niech teraz młodzi się starają – tłumaczył w takich razach Paweł, ale nie miał pewności, że wszyscy mu wierzyli.

 

Coraz częściej się nudził. Miał nagle sporo wolnego czasu, z którym nie wiedział, co począć. Przez kilka tygodni szukał dla siebie jakiejś pasji, której mógłby się oddać, jakiegoś hobby. Zbieranie znaczków? Nic ciekawego. Gry komputerowe? To dobre dla dzieci. Brydż? Gra się we czwórkę, a on woli spędzać czas wolny w samotności. W końcu postanowił oddać się bez reszty swoim zawodowym obowiązkom.

„Trudno zostać pracoholikiem, kiedy jest się urzędnikiem państwowym. Ale spróbuję, może z czasem odnajdę w tej pracy coś interesującego” – obiecywał sobie Paweł.

 

Pewnej burzowej nocy obudził go straszliwy huk. Dom zadrżał w posadach, z okien wypadły szyby, żyrandol runął na podłogę, z półek i szafek wysypała się zawartość.

„Co się dzieje? To na pewno drzewo! Runęło na mój dom!” – pomyślał Paweł i rzucił się ku wyjściu. Gwałtownym ruchem otworzył drzwi i wybiegł do ogródka. Tam stanął jak wryty, widząc strzaskany dach swojego domu. Rzeczywiście: pień drzewa niczym ogromny miecz przeciął dach budynku na pół, dzieła zniszczenia dopełniły drapieżne szpony gałęzi, które wbiły się w dach na kształt pazurów ogromnej bestii.

Już po kilkunastu minutach przyjechali strażacy, wezwani telefonicznie przez sąsiadów. Szybko wzięli się do roboty, odcinając leżące na budynku konary i zrzucając je kolejno na ziemię. Paweł, nie zważając na padający deszcz, stał nadal na swoim miejscu i przyglądał się pracy strażaków w otępieniu, pozornie bez emocji. Na razie nie myślał o stratach, jakie poniósł, zastanawiał się nawet czy nie są one mniej ważne od śmierci drzewa, do której się przecież przyczynił. Poczuł się jak barbarzyńca, który dopuścił się niewybaczalnej profanacji i został za to ukarany.

 

Dowódca strażackiej ekipy popatrzył na niego ze współczuciem, podszedł  i podał mu rękę.

 – Współczuję panu, takie zniszczenia! Nawet jeżeli konstrukcja budynku nie została naruszona, to dach jest i tak do wymiany. Ma pan pecha, za trzy dni mieliśmy tu przyjechać i ściąć to drzewo. Że też przewróciło się akurat na pański dom, przecież tyle tu miejsca wokół…


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko