Janusz Termer – Marka Płoszczyńskiego „wiersze fizyczne” i inne

0
281

Janusz Termer

 

 

                                  

Marka Płoszczyńskiego „wiersze fizyczne” i inne

 

 

     Co to są „wiersze”, to wiemy (mniej więcej), ale cóż to takiego „wiersze fizyczne”?  Wszak to drugie, zupełnie niewinne z pozoru słówko (przysłówek) – „fizyczne”, którym się nota bene tak często i chętnie posługujemy, należy przecież do najbardziej wieloznacznych słów naszej codziennej mowy (a i niecodziennej także). Każdy słownik języka polskiego podaje kilkadziesiąt co najmniej jego znaczeń i przykładów użycia. Od „pracy fizycznej” czy „kultury fizycznej” i „fizycznej możliwości”, aż po „fizykę teoretyczną” (starającą się z ogólnych praw lub założeń wyprowadzić wszystkie znane fakty doświadczalne).

 

     O „wierszach fizycznych” słowniki milczą. I dlatego zdani jesteśmy tutaj, jako czytelnicy Wierszy fizycznych wyłącznie  na siebie. I dlatego też odpowiedź na to naiwnie proste pytanie nie może być ani prosta, ani łatwa. A na dodatek musi być naznaczona nieuchronnym subiektywizmem podejmujących tę czytelniczą próbę; swoistą interpretacyjną przygodę z zawartymi tutaj wierszami. Bo przecież „fizyczność”  naszego świata, ba, tego wszystkiego, co nas otacza, łącznie z Kosmosem, całokształtu naszego „bycia w świecie”, jest tyleż oczywista, co i niepojęta; pełna zaskakujących zagadek, odkryć, poznawczych manowców, paradoksów niespodziewanych… I wielkich kolejnych pytań stąd się wyłaniających bez końca, przez kolejne pokolenia stawianych na nowo. Pytań poznawczej natury: czysto praktycznych, ale i teoretycznych zarazem – o naturę i istotę czasu, przestrzeni, naszego w tym wszystkim miejsca. Czasami też pytań o miejsce, rolę i znaczenie twórczości artystycznej, w szczególności zaś poezji, jako odmiennego od innych sposobów widzenia i poznawania rzeczywistości. Odwołującego się do poetycko-intuicyjnego („zaumnego” wedle Wielimira Chlebnikowa) odczuwania i rozumienia świata. A właściwe dlaczegoż by i nie? Przeczytajmy pod tym kątem niektóre wiersze (nie tylko zresztą te „fizyczne”) z nowego zbioru Marka Płoszczyńskiego, jak ten pt. Przestrzeń 1:

 

O tym, że przestrzeń

Rozdziela rzeczy

Wiemy od zawsze.

Że je wypełnia

Ma swój czas i kształt – 

Wiemy  od niespełna wieku.

Że rośnie i nie jest pusta –

Wiemy od dwudziestu lat.

Nie wiemy jednak

Co w sobie kryje

I ile ma warstw.

 

    Tak, wiadomo, że dobrze byłoby gdyby czytelnik tego i wielu innych tekstów z tomu Wiersze fizyczne znał na przykład pisma jońskich filozofów przyrody,dzieje myśli Platona, Arystotelesa, Kanta czy Einsteina, słyszał o cząstkach  elementarnych, teorii kwantowej P, koncepcji Wielkiego Wybuchu czy najnowszych odkryciach i badaniach współczesnych fizyków („boska cząsteczka”). Ale są to jednak wiersze (mimo, że „fizyczne”), a nie rozprawka naukowa, by był to warunek konieczny dla ich zrozumienia i odczytywania. Choć  istotnie – przynajmniej dla większości tekstów tego zbiorku –  wiedza tego typu jest ważnym elementem ich głównych odwołań, a i zarazem treści. Przecież są one wprost obecne tutaj i wybijane przez autora mocno i wyraźnie na plan pierwszy (jak i we wcześniejszych jego poetyckich zbiorkach). Myślę o owych specyficznych poetyckich zabiegach intelektualnych i odwołaniach, nazwijmy je ad usum niniejszego tekstu, „ciągotami teoriopoznawczymi”,  dość, trzeba przyznać, rzadko obecnymi w poezji polskiej. Lecz poeta wcale nie chce się stroić w piórka jakiegoś profesjonalnego naukowca-fizyka czy  filozofa-teoretyka poznania. Zwłaszcza takiego, co to pragnie w ten sposób dotrzeć do „natury wszystkiego”. 

Dla Marka Płoszczyńskiego są to jednak przede wszystkim środki wyrazu, a nie punkt dojścia. Sam poeta ma tutaj pełną tego świadomość. Nie tylko doskonale o tym wie, ale i co pokazuje wprost, nie bez znamiennej dla jego poetyckiej frazy – cechy lekko ironicznego dystansu, choć nie pozbawionego nutki żalu z powodu pewnych poetycko-poznawczych niemożliwości pojawiających się zawsze przed  nawet „niestrudzonym Pegazem”. Jak widać to choćby w wierszu Fala:

 

Może i jesteś

Własnym światłem

I cieniem.

Przemierzasz przestrzeń

Która cię więzi

Nie brakiem miejsca

Lecz kształtem.

Czym jesteś jednak

Między jednym oddechem

A drugim, gdy twa funkcja

Przechodzi przez zero?

Pędem, kwantem, fraktalem?

 

Kto by cię dosiadł

Niestrudzony Pegazie

Zyskałby nieśmiertelność.

     Pytania o naturę rzeczywistości są bowiem w tych wierszach (zarówno w tych „fizycznych” jak i tych „normalnych”, czyli czysto lirycznych, np. Do Orfeusza, Morze czy  Miłość) w gruncie rzeczy pytaniami o naturę i istotę ludzkiej egzystencji w świecie poddanym obiektywnym, twardym, a nawet  wręcz nieludzko „okrutnym” prawom, odartym z naiwnych i sentymentalnych złudzeń pseudopoetyckiego piękonoduchostwa. Poddanym nieprzekraczalnym prawom natury „fizykalnej” właśnie. Są to dla tego poety pytania i problemy ważne, bo pojawiające się w jego wierszach nie po raz pierwszy. Konflikt między „naturą” (fizycznością), a „kulturą” (wytwory kultury symbolicznej) – tak widoczny i dominujący w tomie Marka Płoszczyńskiego Obraz tła z 2005 roku – pojawia się teraz w bardziej jeszcze wyostrzonej i spotęgowanej postaci. Czy naprawdę na nic ta cała nasza, budowana od pokoleń wiedza o naturze – wobec tej swoistej paradoksalności i problematyczności ludzkiego istnienia? Skoro od praw przyrody uciec nic i nikt nie zdoła, a wszystko i tak się kończy jak się kończy zawsze i wszędzie? Nie pomoże tu nawet żaden heroiczny Syzyfowo-Camusowy trud? Ale przecież człowiek nie może zaprzestać jego podejmowania – jak metaforycznie powiadał autor w jednym z wierszy tamtego zbioru – bez dokonywania gwałtu na prawie ciążenia…  Humanistyczny wysiłek podejmowany jednak uparcie i nieustannie, jest naszą ludzką powinnością, mimo – jak mówi ze swoiście ironicznym przekąsem w wierszu Zasada antropiczna – wysokiej ceny za to płaconej: Tyle zachodu o tak niewiele / Ach, jeszcze pozostaje / Nadzieja w przypadku / Ewolucja wszechświatów / Światy równoległe.

  

     Bo na koniec – i to rzecz ciekawa i zaskakująca – Marek Płoszczyński, lekarz z zawodu, wiarygodny świadek tej fizykalno-naturalnej strony ludzkiego życia i świata, wcale nie jawił się nam już wówczas – i teraz też nie – jako głęboki pesymista, wyraziciel i wyznawca skrajnej odmiany materialistycznego determinizmu, filozofii beznadziei istnienia. Ile przede wszystkim jako ktoś, kto “mimo wszystko”, mimo pełnej świadomości wpisanych immanentnie w ludzkie życie  wielkich przeciwności i ograniczeń egzystencjalnych, nadal potrafi zdobyć się na wyrażone wprost słowa wielkiego racjonalnego “pocieszenia” i laickiej metafizycznej nadziei.

  

    I choć Marek Płoszczyński, jako poeta, wcale nie stara się „między wierszami” skrywać specjalnie tego, że ta nadzieja to jednak dość dwuznaczna pociecha egzystencjalna, to przecież sam wytrwale jej nadal poszukuje. I – co ważniejsze – jakże często znajduje. Gdzie? Przede wszystkim – co pozornie tylko paradoksalne – właśnie w samej owej otaczającej nas “naturalnej” i „fizycznej” stronie rzeczywistości, mimo iż ona nie da się nigdy do końca „zrozumieć”. O czym najdobitniej świadczy jeden z najciekawszych i charakterystycznych wierszy niniejszego tomu pt. Rozmowa:

 

            A pan w co wierzy? –

             Spytała mnie pewna pani

             Po stosownych zwierzeniach.

             – Ja? W przypadek –

             Rzekłem, nie bez satysfakcji.

             – W inteligentny przypadek? –

             Spytała z nadzieją w głosie.

             – To mimo wszystko

             Wciąż tylko przypadek –

            Odparłem bezlitośnie.

             Nie mogłem jej przecież mówić

             O falach prawdopodobieństwa

             I funkcji falowej wszechświata

            W które też wierzę

         I też nie rozumiem.                                                                                                                           

 

J.T.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko