Piotr Wojciechowski
biesiady nowe
JEDENAŚCIE KILOMETRÓW NAD MOSTEM KAROLA
Leci się. Mówią, że na wysokości jedenastu tysięcy metrów nad Genuą, Winterthur, Pragą. Myślę o Pradze, o grajkach na moście Karola. Dwudziestoletnia blondynka siedząca po drugiej stronie przejścia między rzędami foteli, nieco przede mną, schyla się do torby i wyciąga płaski srebrzysty notebook. Włącza mu słuchawki w bok i już parę sekund później na ekranie ukazuje się ostry i świetlisty obraz samolotu. Myślę sobie, że samolot ten leci jedenaście kilometrów nad mostem Karola w Pradze. I mam rację, bo zaraz na ekranie notebooka blondynki pokazuje się wnętrze samolotu, w którym blondynka w trochę bardziej niebieskiej bluzce bez rękawów otwiera przed sobą komputerek, na którym pokazuje się samolot wysoko nad chmurami. Odczytuję w rogu ekranu angielskojęzyczny tytuł podglądanego serialu a w drugim rogu ekranu numer kanału hiszpańskiej telewizji, która właśnie emituje ten serial.A może emitowała kiedyś, a obraz leci z konserwy. Nie mam jednak czasu się zatrzymać na tych myślach, bo blondynka na ekranie u blondynki wewnątrz tamtego samolotu właśnie uruchomiła notebook i ogląda najpierw samolot a potem jego wnętrze. I tam oczywiście blondynka sięga do torby po podróżny komputerek, wpina weń parę słuchawek i domyślacie się, co ogląda. Śledzę to uważnie, a jednocześnie przypomina mi się opowieść o Hindusie, który odrzucał nie tylko heliocentryzm, ale i kulistość ziemi. Mógł sobie na to pozwolić w najbardziej eleganckich towarzystwach Barcelony, bo był podziwianym mistrzem jogi. Tylko pewien Chińczyk uczący Katalończyków tai-chi był bardziej towarzysko rozrywany. Hindus na pytania kosmologiczne odpowiadał, że płaska ziemia opiera się na ogromnym żółwiu, który z kolei opiera się na żółwiu stojącym na żółwiu. Pytano go dalej, aż odpowiadał – już nie pytajcie, przecież jasne – żółw na żółwiu i tak do samego końca.
Przejściem między rzędami foteli toczą się popychane przez stewardessy rydwany rynku. Ta wędrowna barachołka usiłuje wypompować od głodnych i spragnionych pasażerów jakieś euro; sprzedaje nie tylko picie i jedzenie, także zegarki, okulary przeciwsłoneczne i wszelkie luksusowe badziewie. Jedenaście kilometrów w górze musi być drogo. Rydwan rynku zasłania mi blondynkę i jej komputer, wierzę jednak, że wierne sytuacji wszystkie blondynki kaskadowego układu nabędą coś płacąc kartami i sprawnie wystukując numer pinu. Takie są reguły gry na wysokościach nad Europą i w bogatej bezpiecznej Europie, w której tyle mówi się o zagrożeniu, kryzysie i biedzie. Przez tydzień nie śledziłem wiadomości o Ukrainie, ale wiem, że gdy wyląduję, telewizja przyprawi mi kolację widokiem przerażonych kobiet z dziećmi i z tobołami – kryją się do piwnic, albo pakują do pociągów, aby uciec dalej od wojny. Na niebie kłęby smolistego dymu, młodzi ludzie z automatami ganiają się na tle tandetnej postsowieckiej architektury i wyboistych bezdroży. Tak, mam to w telewizji po powrocie. Tam kończy się bezpieczna i bogata Europa, kończą się złudzenia Fukuyamy, zaczyna Wschód, zaczyna historia. Katalonia chce się oderwać do Hiszpanii, jak Ukraina chciała być dalej od Rosji, ale Katalończycy nie urządzą Majdanu, a Madryt nie zbombarduje ich najcięższym kalibrem propagandowego kłamstwa, nie przyśle żadnych „zielonych ludzików”. Kryzys, który dławi Hiszpanię i Katalonię ma aksamitne rękawiczki i łagodny chwyt. Polska jest daleko od martwiącej się abdykacją Hiszpanii. Hiszpania pocieszy się fiestą koronacji Filipa IV, my będziemy mieli jeszcze przez dziesięciolecia tuż za Włodawą i Przemyślem sąsiedni kraj w konwulsjach groźnej choroby. Bo musi trwać i boleć próba rekonstrukcji narodu, stworzenie europejskich Ukraińców na tym polu krwi, jakie się szerzy po klęsce postsowieckiej fikcji rosyjsko-ukraińskiego braterstwa.
Czytam Jerzego Stempowskiego, który pochodził z Ukrainy, znał ją z przełomu XIX i XX wieku. Stare dzieje! Czy jednak nie pomaga to zrozumieć czasu dzisiejszego?
W szkicu „W dolinie Dniestru” czytam takie wspomnienie: „Stosunkowa płynność narodowości utrzymywała w potentatach administracji carskiej nadzieję, że przy pomocy pewnego nacisku uda się przerobić wszystkich na Rosjan. Nadzieje te były płonne.[…] Wielu zmieniało język ojczysty, ale żaden z tych języków nie ginął.[…] W czasach tych narodowość nie miała charakteru nieuniknionej fatalności rasowej, ale w znacznej mierze była dziełem wolnego wyboru. […] Za mego dzieciństwa dawne kresy ukraińskie były takim wielkim rozdrożem, z którego, oprócz wszystkich bocznych ścieżek, wychodziły cztery drogi: jedna prowadziła do Kijowa, druga do Krakowa, trzecia do Petersburga i czwarta wreszcie, która nie prowadziła jeszcze do Palestyny, ukazywała w końcu wielką księgę, łączącą w tajemniczy sposób niezmiernie zróżniczkowany świat Izraela.” Teraz też widzimy tam „wielkie rozdroże”. Interesy ciągną do Brukseli, religia do Konstantynopola, nawyk do Moskwy. Czy jednak możemy rozpoznać, kto na tym rozdrożu stoi?
Znajduję u Stempowskiego migawkowe wspomnienie o polskim ziemiaństwie spotykającym się na zakupach w Berdyczowie „na Machnowieckiej, przed samym sklepem Szafnagla”. Tamten Berdyczów, tamta Żytomierszczyzna – już nie istnieją. Nie ma już chasydów ani karmelitów w Berdyczowie, a jeśli kto jeszcze to miasto wspomni – to jako miejsce pochodzenia pianisty Vladimira Horowitza.
Jerzy Stempowski pisze; „W 1909 roku szukałem tam na próżno – jak mi się wydawało – obrazów przyszłości. Byłem w błędzie. W Berdyczowie widziałem kilka uderzających wzorów rzeczy przyszłych, ale nie umiałem ich jedynie odczytać.”
Stępowski pisze to patrząc z perspektywy pokonanych, upokorzonych Niemiec, strat ich skarbów kultury, dzieł sztuki zbombardowanych w Kolonii, Dreźnie, Monachium i Frankfurcie. Stawia sobie pytanie – czy patrząc wtedy, wiek cały temu, na butę oficerów carskich, pruskich, austriackich, na tłumy rekrutów poddawane wojskowej dyscyplinie mógł przewidzieć nadchodzący paroksyzm wojen i totalitaryzmów. Spotyka w przeludnionym cuchnącym schronie „kilku młodych chłopców w strzępach letnich mundurów” – niedobitków Wermachtu. Pisze o nich: „Chłopcy ci wydają się jeszcze biedniejsi od gorączkujących i niewidomych, obarczeni kalectwem hitlerowskiego wychowania i drapieżności, z których dziś została im tylko żrąca pustka wewnętrzna. Jak tu nie porównać tych przegranych z młodymi z prawego sektora i Brekutu, z najemnikami separatystów w Słowiańsku? Co im zostanie? Jerzy Stempowski spoglądając z perspektywy nędzarskich, spustoszonych Niemiec roku 1946 zadaje pytanie: „Czy zawiązki nowej moralności, zrodzonej w otchłannym życiu ruin i podziemi, znajdą jakieś szanse dalszego rozwoju? Pytanie kapitalnej wagi, kiedy uprzytamniamy sobie, w jakiej mierze los kontynentu zależał dotąd – a zapewne będzie zależał – od wewnętrznej ewolucji Niemiec.
Nam niełatwo jest dziś czytać przyszłość z obrazu proponowanego przez media, z obrazu skrzywionego przez powinności propagandowe wymuszane przez rozmaite siły. Z jednej strony imperialne kłamstwa produkowane przez informacyjne specnazy Rosji, z drugiej strony naiwna jak reklama wizja kraju, który podłączony do miliardowych kroplówek euro zrywa szybko i łatwo z kleptokracją oligarchów, z gospodarką opartą na wymuszeniach, łapówkach i haraczach, z obyczajem opartym na przemocy i pijaństwie.
Ukraina – ogromny, ludny kraj pozszywany z schedy po Wielkim Księstwie Litewskim, słobodzie kozackiej, dwu cesarstwach – rosyjskim i austriackim – i Porcie Otomańskiej ma teraz szansę aby pójść drogą wewnętrznej ewolucji – tak to przejrzyście określił Stempowski. On się co do Niemiec nie pomylił.
A my jesteśmy niezmiernie daleko, jedenaście kilometrów w górze i o epokę dalej w historii niż Ukraińcy. Nasze drogi do Rzymu i Brukseli dobrze już wydeptane. Łatwo odfruwamy i lecimy na Zachód jedenaście kilometrów nad mostem Karola. Ale mimo to jesteśmy blisko, w naszych szpitalach leczą się ciągle postrzelani na Majdanie, w naszych domach sprzątają ich ciotki. Byłoby głupstwem, gdyby nie zapytać – na jakim żółwiu ma stanąć oczekiwany nieznajomy, ten nowy nieznany naród ukraiński, który ubierze się w Samostijną Ukrainę, w europejskie państwo prawa i wolnego rynku. Ja sięgam do szafy i wyciągam starą książeczkę „Wieczory pod lipą czyli historia narodu polskiego opowiedziana przez Grzegorza spod Racławic” – wydanie jedenaste, poprawione. Wszystko w tej książce ślicznie wywiedzione od Lecha I, przez Kraka, Wandę, Popiela aż do powstania listopadowego. Tym się żywili przez pół wieku Polacy zanim przeczytali Trylogię, Legendę Młodej Polski, Popioły i Conrada. To im dawało poczucie pewności i ciągłości – te pokolenia wnuków, synów, pradziadów i praszczurów, którzy zjedli Popiela, generacje stojące żółw na żółwiu – do końca.
Jakie „wieczory pod lipą” ma czytać ukraińska babcia wnukom? Mają coś takiego? Czy to w ogóle realne, aby budując emocjonalną, mityczną legendę początku, oprzeć się o dzieje Świętej Olgi, jej wnuka Włodzimierza Pierwszego Wielkiego, jej prawnuka Jarosława Mądrego, przypomnieć, że znak tryzuba, rodem z Bizancjum, właśnie Włodzimierz kazał bić na swoich monetach? Czy to możliwe, aby od chrztu świętej Olgi w 950 roku w Bizancjum zaczynać, gdy telewizory nastawione na programy przygotowane częściej w Moskwie niż w Kijowie? Wydaje się, że wolno jest myśleć o daleko idącej analogii między Niemcami, którym się nagle zawalił mit Tysiącletniej Rzeszy, a Ukraińcami, którym grozi to, że swój mit założycielski zaczną pisać od upokorzenia, jakiego doznali od Rosji. Lepiej, żeby sobie przypomnieli, że Moskwa jest młodszą siostrą Kijowa i Nowogrodu Wielkiego.
Sami to muszą zrobić. Nie bez znaczenia są jednak skromne, ale wyraźne wysiłki polskich elit – Pen Clubu, Klubu Inteligencji Katolickiej, wielu środowisk uniwersyteckich – na polu ożywienia relacji z Ukrainą, że środowiskami Lwowa i Kijowa. Co roku młodzi podróżnicy docierali na Huculszczyznę i do Odessy – odważniejsi znów wrócą na te szlaki. Im zadedykuję ostatni cytat w tym tekście, nie ze Stempowskiego tym razem, ale Nicolo Machiavellego:…”ludzie mogą pomagać fortunie, ale nie mogą się jej sprzeciwiać; mogą splątać przerwane przez nią nici, ale nie mogą jej zrywać. Nie znają zamysłów fortuny, ani jej dróg zawiłych i tajemnych i dlatego nie powinni nigdy tracić nadziei…”.