Wojciech Kudyba – Majdan ( fragment powieści)

0
356

Wojciech Kudyba


Majdan (fragment powieści)


 

Marian MakarskiNazywam się Majdan. Petro Majdan, choć może ktoś zawoła: „Euromajdan”, gdy w każdy prawie wieczór na miejscu siadam moim i nie moim, a rad przy tym opowieść wysnuwam w języku, który jest mój i nie mój, pobałakam sprzecznie dla uśmiechu zarazem i nostalgii. Wszak można z życia polskiego  się cieszyć i na wygnanie pożalić, na bezmożność, może też na ciemność, ale przecież bez werwy. Bo znów jaka to niemożność, wygnanie jakie: doktorantem być, jak w domu ojczystym. Jak u nas po bibliotekach, niby zaczadziały, włóczyć się do wieczora –  do pierwszego piwa, do drugiego, do ostatniego aż po sen głęboki, bezbarwny, prawdziwie ojczyźniany sen, który przychodzi, żeby zapomnieć; prawdziwy ukrainny sen, żeby pamiętać. A jest o czym. Uzbierało się przez tych parę lat.Niejedno zaległo na wątrobie, poodkładało w kościach, niejedno gryzie czy dojmuje tak, że opowiedzieć musisz, choćby samemu sobie przekazać, żeby sobą jeszcze choć trochę pobyć, lecz przecież nie w malignie, ale w jasności i samoświadomie. Bo w dokumentach całkiem inaczej. Abram to przecież nazwisko nie moje, choć może prawie już moje, gdy mateczka do niego się przekonała, potem Dmytro i Hryhoryj, zaś o ojczulku nie wspomnę. On pierwszy to wszystko przecież wymyślił, matusi głowę przerobił, żeby – przodków dalekich znalazłszy – papiery wyrobić, by jako Germaniec prawy, przed wierzycielami uciekając, w  kraju niechybotliwym lecz statecznym się zagnieździć. A matusia, kiedy już jako Abramowie w Bochum byli, krzepę poczuła taką, również wolność, że biznesować zaczęła. Teraz podobno w Italii firmę ma, Rosjanki poczciwe do opieki nad starcami zwozi, a do nas nie zadzwoni, chyba że chora.  I tylko babuszka jeszcze, Polka rodzona, przy nazwisku naszym Majdanowym trwa, w wiosce pod miasteczkiem, gdzieśmy mieszkali,  niedaleko od Kijowa żyje, kury karmi i kota na noc do domu wpuszcza, żeby myszy wyjadał, bo myszy podobno w tym roku tyle, że w nocy pod pierzynę się pchają, w pięty łaskoczą. Bywa, że i we włosy wplącze się która, sny potarmosi, tak że wstajesz kołowaty, jak byś noc na wiatraka skrzydłach przespał. A tu do roboty, choć jeszcze ciemno i może właśnie dlatego ciężko ci i mozolnie, i bez wielkiej nadziei. A przecież nie tak miało być w Europie… Nie tak, jak jest…

 

 

            No tak, „Europa”. To i owo się przecież pamięta. Parę lat temu – ho, ho! – sama, rzekłbyś, elegancja nieabyknawienna, samo dostojeństwo, a także mir, nawet poważanie. Wchodziło się nie tak jak teraz, od strony parku, ale prosto od placu –  szeroką aleją, na której obecnie wielki parking przed marketem, zaś wśród wielkości jego gówno wielkie, sobacze  znajdziesz, a jak ci się poszczęści, to wnet do domu przyniesiesz, taki bonus. I szczęśliwy wtedy być musisz, bo jak powiada przysłowie, gówno na bucie nosić, szczęścia zapowiedzią jest niechybną, powodzenia w życiu, albo energii promiennej, co z lichoty nowe światy wywodzi. Więc niby ptak orłowy poczuć się możesz, ramiona na kształt skrzydeł wyciągnąć, jak gieroj naznaczony przez los do wielkości, przez marność do chwały wielkiej, też sławy. A prawda niechybna, że jaki znak, taka i chwała, więc kiedy już czujesz zapach, zaczynasz powoli przypuszczać, a nieuchronnie przypuszczenie twoje wraz ze smrodem rozrasta się po domu, że całe twoje życie jedno wielkie gówno. I  twój świat, i wszystko nasermater, i bezpamięć…

 

Aleja była kasztanowa, pierwszy raz szedłem tamtędy po maturze, spadały kwiaty, może nawet zajrzałem, bo wejść się tak po prostu nie dało, ciężko pilnowali, zatem tylko w środku zapach fajkowego dymu oraz aksamitne bordowe story, jakieś złote, solenne błyski legendy. Bo była legenda, może nawet ona była najważniejsza – o tym, kto gdzie zajmuje miejsce, jak jest ubrany, co zamawia, o czym mówi. Ktoś musiał zbierać zasłyszane bon moty, powtarzało się je potem przez miesiąc, roiło o lepszym świecie, o złotych zegarkach, poszetkach  i spinkach. A za dwa, trzy lata nikt już nie pilnował, po egzaminach chodziło się na lufę, nie było daleko, chyba kasztanów też już wtedy nie było, dostały jakiejś choroby, schły jeden po drugim, zaczęli wycinać. Ludzie poza tym przychodzili zupełnie inni, z roku na rok coraz bardziej do siebie podobni;  wpadali wypadali, nikt już nie wiedział, w co są ubrani, co jedzą i czy w ogóle jeszcze są kimś.

 

Ono musiało być wtedy dość regularne, to nasze wchodzenie do „Europy”. Pewnie zawsze pod koniec sesji, bo kiedy Mykoła dał znać, żebym przyszedł, wcale nie pytałem gdzie, tylko od razu na szóstą, do stolika pod oknem, tuż przy akwarium, w którym kręciły się ryby. Ile tak naprawdę ich było? I właściwie czemu przyszło mi do głowy, żeby się nad tym zastanawiać? Nieważne przecież, ile było. Natomiast to, że w ogóle były, jest ważne. Teraz zaczynam sobie przypominać. Siedziałem przy akwarium, a one tam krążyły – w długich karmazynowych sukniach, w szafirowych woalach, w czarnych szalach –  i nagle zaczęło mi się wydawać, że to ich kręcenie jest zaraźliwe, że wciąga, że ludzie wcale nie przychodzą już tutaj po to, żeby posiedzieć, tylko wpadają, żeby się pokręcić, poobracać wokół baru, że łapią pyszczkami tlen, jakby na wpół uduszeni, a oczy u nich szerokie, bezmyślenne, wargi wydęte, zaś mowa bardzo cicha, może nawet bez sensu, a może całkiem bez słów.

 

– A ty poeta, nie śpij, kiedy lud pracujący przyszłość nową wykuwa, gdy staraniem codziennym ruch ziemi podtrzymuje, przyszłość otwiera na oścież! – Głos Mykoły chlusnął znad rybek, a najbardziej chlusnęło słowo ‘poeta’. „Ot czort!”, chciałoby się powiedzieć, „ot szutnik!”, gdy poezja przyczyna wstydu mego największa i trauma do dziś nieprzepracowana, nieopierzonych uczuć moich pamiątka. Nie Rusłanka to przecież była, nie Ludmyłka, ale Ołenka miła z noskiem do góry zadartym, która list tajemny ode mnie pod oknem, w domku swoim białym na przedmieściu otwarła, a w liście wiersz był, liryk jak się patrzy, utwór młodzieńczy szczerozłoty:

 

Od pierwszej chwili kiedym Cię zobaczył

Mróz nagły przeszył me kości

A z piersi mnie skowyt wyrwał się sobaczy

Od nagłej i ciężkiej miłości.

 

 

 

Co z tego, że niepodpisany. Co z tego, że nikt nie wie, skoro mój był i jest, bo trwa w korę mózgu wbity jak osinowy kołek, który coraz to nowe gałązki wypuszcza, w koszmarach wraca i pisze, wciąż się pisze – w podziemnym życiu, w niekończących się dalszych ciągach. A kiedy się tak śni, trzeba też zacząć pisać na jawie, trzeba pisać, żeby do reszty nie zdurnieć, więc na pierwszym roku pisałem sporo, myślałem, że go pokonam surrealizmem,  awangardą, lingwizmem, jakąś nową, nieodkrytą jeszcze dykcją. Nic podobnego. Jemu tam pod spodem było coraz wygodniej, coraz lepiej w tej jego zaprzańskiej  pierwotności, w  zdziczałej pramaterii. Na drugim przestałem , dopiero po dyplomie jakiś błysk, że nie można wprawdzie uciec, ale można się wymknąć – przez formę. Po prostu nadać mu jakiś kształt, zamknąć jako całość, właśnie zamknąć. Zamknąć, żeby się oderwać…

 

 – Nam oderwać się trzeba. Nie uciec, ale właśnie oderwać: od tych wszystkich nieforemnych wałów, od tej całej bezkształtnej hałdy, co z biedy jest zrobiona i ludzkiej głupoty.  Tam nie jest, tak jak tu. Jak chcesz, możesz potem wrócić, ale wrócisz już od niej i z nią może nawet wrócisz i pysznić się będziesz, że to właśnie ty, że ona ciebie… – Ktoś to musiał powiedzieć. Może Mykoła, a może ja, może diabeł sam, bo papiery leżały na stole jak cyrograf, więc było to bez znaczenia. I tak obaj wiedzieliśmy, że ona tam jest, może nawet na nas czeka, może wygląda, kiedy przyjedziemy, cali zakutani w nasze urazy, zapatuleni w nasze odwieczne biedy, owinięci w naszą niemożność. A teraz widzę to dość wyraźnie. Ona wtedy naprawdę istniała – potajemnie przechowywana w domach, na strychach, niewielka, czasem zacieśniona do kręgu kilku osób, mówiona półgłosem, szeptana na ucho – rodzinna Europa. Europa marzycieli i żebraków. Matuszka…

 

Bochum. – Za oknem „Europy” było coraz ciemniej, wolno piliśmy ciemne piwo, sączyliśmy ciemne piwo wieczoru, rubryki formularza powoli układały się w algorytm ulic i palców, w trójkąty parków, w pasaże wielkomiejskich arterii. Włóczenie się, flanerowanie samotne. Mykoła przechylił się na bok, po chwili zasnął. Tak jest, zasnąłeś mój przyjacielu! Już po czwartym piwie mara straszliwa za kark cię wzięła przemożnie, we włosy macki wczepiła ciemne, tak że do parapetu przywarłeś, a gęba u ciebie całkiem rozdziawiona była, jakbyś wciąż jeszcze dziwił się, że taki zamiar szalony przez nas powzięty został i muszę ci to wszystko jeszcze raz mówić, jeszcze raz, zanim się znów spotkamy nie wiadomo gdzie, albo i nigdzie. Więc jeśli wciąż tam jesteś, jeśli śpisz, spróbuj to sobie wyobrazić: to miasto a w nim naszą przechadzkę. Bo tak to chyba trzeba nazwać: przechadzka. „Miejsce i data urodzenia” – skręcasz w prawo, potem dwie krótkie uliczki – „obywatelstwo”, „adres”. Zatrzymujesz się na skrzyżowaniu. Trudno nie przystanąć, wszak stoi wyraźnie: „narodowość”. A u mnie majdan przecież cały i nie wymyślony, ale euromajdan prawdziwy: ojciec pół-Rosjanin, a  pół-Niemiec wyznania mojżeszowego, matka pół-Ukrainka, babuszka od strony mamy Polka, wśród dziadków i pradziadków ze sześć może narodowości i cztery religie, a i u ciebie, jak pamiętam, niewiele lepiej. Rad, nie rad piszesz zatem „ukraińska”. Bazgrolisz nawet, żeby tylko przejść na drugą stronę, byle dalej, ale tam dopiero troska, tam plac i postój na dłużej. O tak, tu chwilę postoisz, bo nie tak łatwo wyjaśnić Niemcom Ukrainę, nie tak prosto sekrety nasze powiedzieć, duszę bez mała otworzyć i ponadtysiącletnią kulturę, a przy tym twoje stanowisko na macierzystej uczelni wyjawić. Aniś ty przecież zatrudniony, ani niezatrudniony; ani student, ani nie student, ani ptica, ani upiór. Jak powietrze, jak nikt opierasz się przeto o latarnię, kufel opróżniasz do końca, na tłum liter nicością swoją bezwiedny patrzysz. Na początku jest obojętnie, ale potem ciekawie, bo po chwili widzisz, jak one same układają się w znaczenia, jak same wyprowadzają cię do kształtu czworobocznego, do wielkiego rynku, do centrum, do sedna rozumności. Bo w rubryce, która była pusta,  niespiesznie rośnie teraz sens i świeci właśnie nad ziemią jak zorza, żebyś na nim leciał arteriami miasta, na nim omijał niewielkie zatoczki: „cel pobytu” – zbieranie materiałów badawczych, „plan badań” – w załączniku, „czas pobytu” – trzy miesiące. Litery sensu są czarne, a miasto jest wielkie, jakby stalowe, dlatego patrzysz jeszcze raz, jeszcze raz przeglądasz się w nim, w tym słowie dumnym „doktorant”, bo wiesz, że to ogromne miasto zmniejsza się nagle do rozmiaru stalowej kropki, którą stawiasz. Bo kiedy określony jesteś, twoje ono być musi. Tak. Powoli, z prawdziwą godnością, chciałby się nawet rzec – „po profiesorsku” – kładziesz stalowe ślady i pieczętujesz oddechem niby swoją ostatnią wolę: „partnerzy w Niemczech” – Ruhr Univeristät Bochum, „miejsce pobytu w Niemczech” – Bochum.

 

– Ech, Mykoła… No i cóż pozostało z naszego stalowego miasta, z jego diabelskich młynów, które po kopalniach stoją, z burdeli rozległych jak siedziba komsomołu i sklepów ogromnych jak wioski; z naszego Bochum, którego nazwa babuszce tak się spodobała, że znów musiałem Sienkiewicza czytać, by o Skrzetuskim, o Helence białej i Horpynie babci niedowidzącej opowiadać. Przecież byłbym nawet czytał, byłbym dla samej giętkości polskiego języka prawił, ale film akurat był, a Bohun w nim piękny bardzo, melancholijny jak nasza dusza i śpiewny, więc natychmiast zacząłem oglądać, a do książki już się nie chciało, tylko „dumka na dwa serca” i sen. Ach Bochum! Nieraz w nocy widziałem to miasto potężne,  dość że w którąś niedzielę srebrną nawet zaszedłem do babci na dłużej, żeby wszystko opowiedzieć, lecz przecież nie pospolicie, ale z wdochnowieniem oraz wzniośle. Może też właśnie dlatego zacząłem od razu o Zbarażu ze wszechstron oblężonym, babuszka złocista naleweczkę z berberysu przyniosła, żwawo doszedłem mniej więcej do połowy, bardzo zadowolony, że taki obraz barwny kreślę, prawdziwy obraz narodowy, choć trochę może ironiczny. Właśnie też w połowie znalazł się pan Zagłoba, ale nie wtedy, kiedy Burłaja usiekł, ale później – gdy związany i może nie bardzo nawet rezolutny w chlewiku leży. „Panimajesz, babuszka” – powiadam – „budzi się imć Pan Zagłoba, w gębie mu kwaśno, w siano ze zdziwienia popierduje, oczy otwiera, a sam nie wierzy, gdzie jest i w jakim sposobie. Boć mu przecie wieprz wielki i sprośny w twarz szlachecką zagląda, chrumka przymilnie, na co mu jegomość odchrumkuje, a do siebie tymczasem dochodzi”. A babuszka? Ojojoj! Jak się nie zerwie ! Jak za miotłę z kąta nie chwyci:

– A ty zbóju, ty ancychryście, już ja ci pokażę, jak książki polskie przekręcać! Już ja ci pokażę, jak Polaków ześwinić, z gnojem zmieszać. Tak to u Sienkiewicza było? Tak, jak mówisz? A nie Bohun to polskiego szlachcica tam wtrącił, wprzód śmiercią w oczy błysnąwszy ? Nie krzyżyk na karabeli życie Zagłobie ocalił? –  I zamach wzięła potężny,  aż doniczka z geranium wysokim z parapetu spadła, a babuleńka zatoczyła się jak nieprzytomna, następnie na podłogę, ręce rozkrzyżowawszy, upadła. Skoczyłem, pewnie że skoczyłem, żeby ratować, wziąłem jeszcze ze dwa razy w łeb miotłą, ale na koniec i geranium ocalone zostało, i babcia, gdy nagle płaczem okropnym wybuchła, więc trzeba było szybko walerianę z cukrem. Ach, Bochum…

 

Bo też po prawdzie nie kto inny winowaty naszym nieszczęściom, tylko ja sam, wszak zaraz gdyśmy tylko wyjechali, ojczulek zaczął do miasta jeździć, niby to do Bochum z automatu podzwonić –  bo u nas jeszcze telefonu nie było – a po prawdzie to po lokalach się włóczył, wnet również książki do domu znosić zaczął, co od razu na złe wróżyło oraz na strapienie. Nie raz mu matusia tłumaczyła: „Petro z Bochumu nie wiadomo czy wróci, po co nam więcej kłopotów w rodzinie; okno byś lepiej utkał, bo wieje, wody na noc naczerpał, gdy nie wiadomo czy jutro popłynie, na co ci jeszcze na starość papierem głowę napychać i myślami durnymi”. A on nic. Jakby ten mój wyjazd zapadkę w nim tajemną otworzył, krew dawną spuszczać zaczął, co przedtem zakrzepła, a teraz buzować zaczęła lub kipieć. A przecież na rencie już wtedy był, na wątrobę od dawna stękał. I w ogóle trudno go było teraz poznać – budził się wcześnie, zaraz mył się, golił, w Kijowie perfumę kupił, kropił włosy, ubrania, tak więc wyglansowany do sklepu po bułki szedł, a gwizdał zaraz przez drogę. Babom się nawet kłaniać zaczął, nieraz przystanął, zagadał, ale najwięcej z chłopami, a już szczególnie ślepego Semena sobie upodobał, jemu piwo najjaśniejsze, perliste znosił prócz tego ucha chciwie nadstawiał na to,  co mu tam stary nabajdurzy. A i sam bajdurzyć zaczął. Pyta się go matusia czasem po dobroci, czy kochanki w Kijowie nie ma, a on tylko ręką macha. Pyta przymilnie, czy go bladź jaka przy drodze nie chwyciła,  bo też wszyscy to mówili i nieraz Bakunowa, chustkę po drodze poprawiając, biegła, by z mateczką nowiną świeżą, jak chlebem pszenicznym się podzielić. Wszyscy to opowiadali, że widzieli go na placu, jak w tłumie studentek szedł, transparent jakiś trzymał, a jedna cycki całkiem na wierzchu miała,  na nich zaś napis był „sława Ukrajini” smołą czarną namalowany przez Belzebuba samego chyba. Pyta go więc matusia raz i drugi, zapytuje grzecznie: „gadaj czorcie, czyś dziwce jakiej bękarta kosmatego nie zrobił, pochutniku plugawy, zbereźniku wredny, gadaj, bo oczy wyłupię i trutki do zupy dosypię, ani się spostrzeżesz!”. A on powieki w patriotycznym zdumieniu niewinnie podnosi, rzęsami mruga, jak młodzianek sprawie oddany, co sromu nigdy nie zaznał: „Jest u mnie kochanka, a jakże, jest mileńka moja, dla niej teraz me życie, dla mojej ojczyzny słodkiej, boć przecie to ona umiłowana moja. Ona to – Ukraina sławna i swobodna, wielka i w biodrach rozrośnięta – ona wybranka moja, jej służyć i czcić,  jej pamięć ocalić ponadtysiącletnią  i potęgę, a przede wszystkim niezależność, gdy wybory u nas niedługo, a kto by durny taki był, żeby mileńkiej naszej nie wybrał, Ukrainy naszej rodzimej!”.

Więc przestała pytać matusia. Bo co od takiego, który zszedł z uma, możesz się dowiedzieć? Błyskotkami ci tylko w oczy zaświeci, słowami pięknymi, które dziś są, a jutro żadnego nie znajdziesz; dziś coś znaczą, a zaraz na drugi dzień w gówno obrócić się mogą. Niby cieszyła się, że taki teraz miastowy oraz światły, że blask od niego bije, że na prawego Ukraińca wyrobił się, a bolszewizmu jak diabła w cerkwi się wyparł. Bo nie można powiedzieć, do cerkwi chodzić zaczął, a mateczka w środku schła od zgryzoty bezmiernej, kuliła się od troski, która ni źródła nie ma, ni nazwy. Na początku nawet widać nie było, dopiero może za dwa miesiące, gdy lato powoli we mgły zaczęło zapadać, liście blednąć, a Hryhoryj na przepustkę z wojska wyszedł. Siedział właśnie w kuchni, gdy wróciła z roboty szybciej. Spojrzał, że obiadu z kuchni szpitalnej, jak to zwykle było, nie przyniosła, tylko kurę na targu kupiła, rosołu nagotowała z kluskami. Już miał coś rzec, gdy go ubiegła: „jedz, reibionak” – powiada – „jedz rybeńko moja”. I gładzić go zaczęła po karku podgolonym, aż się wzdrygnął, na podłogę splunął, bo gładzenia nigdy u nas nie było, a i o słowo ciepłe bywało czasem trudno. Niewiele przecież pomogło, choć spluwał coraz siarczyściej i syczeć zaczął. Nie minęła chwila, a ona znów gładzić się zabiera, „jedz” – szepcze – „jedz, jakbyś posiłek ostatni w gronie rodzinnym spożywał, wszak opuszczenie straszna jest rzecz, gdy żal jak kuczma stara na drodze w środku dnia cię dopada, nagła samotność, co chęci wszystkie wysysa – również radość, a słońce ciemnieje i jak pieniążek małe się robi, bez blasku całkiem, bez siły”. O, wystraszył się Hryhoryj! Może po raz pierwszy w życiu się wystraszył, do Bakunowej poleciał radzić się, czy lekarza czy psychiatra może, a Bakunowa tylko głową pokiwała, bo wiadomo, że jak słońce niby pieniążek się robi, już i lekarz, i psychiatra żaden nie pomoże,  tylko babka, co pod lasem mieszka, babka najprzedziwniejsza Hryniowa. Wyzbierał się zatem rano, grosza naszykował, zaraz biegł o pomoc prosić, gdy babka akurat gałąź z lasu wlokła. Jeszcze jej dobrze nie widział, a już „Sława Bohu!”, krzyknął do starej, a potem pomógł grzecznie, na kawałeczki porąbał, pod kuchnią zapalił, choć jeszcze bardziej w środku go paliło niż ogień, co ze szczapy sosnowej chciwie buchnął. A Hryniowa spokojnie garnek na fajerki położyła, kartofle nożykiem obiera i głosem swoim cichym, chropawym powiada: „rano dwa jajka na miękko, a skorupek nie wyrzucaj, tylko w moździerzu pognieć, na czubku noża do obiadu dodawaj. Czekoladę też matce kupcie i cynamon, a póki jeszcze można, pokrzywy świeże zbierajcie, niech sok pije, albo choćby i kilka listków zje dziennie, zaś gdyby zmarzły, dam wam ususzonych i korzeń kozłka, co sen przynosi i słodycz”.

 

Więc zaczęli zbierać. Najpierw obaj, a potem sam Dmytro, gdy Hryhoryj do wojska znów pojechać musiał. Spisał się też chwat nasz najmłodszy dobrze, choć szkoły wtedy jeszcze nie miał skończonej  i pstro mu w głowie było. Chodził co drugi dzień aż za tory, za las na dąbrowę, tam tęgo pokrzywy kosił, zanim mróz wszystkiego nie zwarzył, listków nie poczernił. W domu zaś sok na maszynce żeliwnej kręcił, jajka u Bakunowej kupował najlepsze oraz cynamon, a czekolady ojciec z Kijowa przywoził, ale same zagraniczne. I podniosła się mateczka, korolewna nasza, podniosła na siłach, w listopadzie już lepiej jej było, bo batiuszka w domu teraz siedział, ulotki odbijał, natomiast tylko od czasu do czasu wychodził, na drzewach lub płotach rozlepiał. A co się przy tym ludziom natłumaczył, to jego: że kto się Ukrainie odda, jakby się żonie swojej prawej oddawał, jakby dziedzica płodził ten, kto głos swój na „naszą Ukrainę” odda. Słuchali go też ludzie inaczej, gdy nic już o historii prześwietnej naszej nie wspominał i nawet mateczka słuchała z podziwem, zwłaszcza to o żonie, bo  nie spał już teraz na werandzie, jak w lecie, ale do pokoju się wrócił. Też wszystko w ogóle stało się wtedy jaśniejsze, całe tygodnie wstawały w barwach przyjemnych, które chęci do czynu budzą. Wnet ojciec pokój w oranże piękne pomalował, a matusi szlafrok pomarańczowy, aksamitny kupił. Pisał mi Dmytro, że w grudniu, to nawet i pomarańczową bieliznę jej darował, a na święta, choć nigdy tego nie robił, choinkę w pomarańcze małe ubrał, skórek po kątach dla zapachu porozkładał.

 

Dziwny to bowiem czas był, niezwyczajny listopad, a grudzień tym dziwniejszy: niby wciąż ciemny, a przecież nad podziw jasny, gorący w zimnie swoim, a w srogości łagodny. Rzekłbyś, że wiosna późna w zimie u nas zawitała, by pierwiosnki spod śniegu na mrozie wywieść. Wszystko w oczach tajało. Jakoś tuż po 25. listopada, po przemówieniu słynnym Wałęsy, ojczulek do teściowej swej, z dawien dawna znienawidzonej, pojechał; róż biało-czerwonych nakupił, drogą biegł i już z daleka wołał: „Prastitie, Anno Feliksowna, prastitie durnowatego, co lata długie w zaćmie żył, godności człowieka i praw jego nie uważając! Prastitie tego, co samodzierżawie poznał i knut straszliwy niewoli, a teraz obywatelem wolnym, sprawiedliwym chce być, by was, jako równą i wolną obywatelkę uszanować!”. Nie patrzył też wcale, że ludzie się zbiegli, za nic miał uśmiechy szydercze lub wyrazy, co niejednemu ostrzem swym szyję by uciąć mogły. Dotąd biegł, aż babuleńka siwa przed dom w serdaku wyszła, bieżeć naprzeciw niego zaczęła; wtedy dopiero tam, gdzie krzyżują się ścieżki buraków i marchwi, najpierw głęboko się jej pokłonił, a potem  ziemię cztery razy całował, na wschód i zachód, południe i północ się obracał, o swej dawnej podłości powtarzając, świat cały  i stworzenie wszelkie o zmiłowanie prosząc. Wreszcie też płacz przeraźliwy pierś mu do reszty rozdarł, gdy tak padli sobie w ramiona. A i babuleńka kwilić zaczęła płaczliwie „synku mój, synku”, więc nic już dalej mówić nie mogła, tylko łzy ich na ziemię kapały, a tam, gdzie najwięcej się nazbierało, lód się natychmiast topił. Dziwili się przeto temu ludzie, ale i nie dziwili, zaś babuszka roztomiła ni ćwikłowych, ni marchwi w tym miejscu już potem nie sadziła, tylko georginie niebieskie i żółte, a za nimi szlachetne goździki czerwone oraz białe. I dopiero po roku Bakunowa opowiadać zaczęła, że one same tam wyrastają – w tym miejscu, gdzie cud rodzinny się dokonał – na znak dla miasteczka, a może też całej ziemi naszej znękanej i pięknej.

 

Chyba też pewnie za szybko to wszystko się działo, za daleko od zwyczajnych myśli, tak że nawet ona, sąsiadka nasza, co zawsze wiedząca była, przestała nadążać. Może tak śmiałe to było, że tylko najśmielsi, jak choćby i nasz batiuszka, zawsze wiedzieli teraz, co powiedzieć. A wiedział on, oj, wiedział! Umiał słowa przemożne z głębokości serca wydobyć, umysły ciężkie z gnuśności zimowej powyrywać. Raz nawet w telewizji go pokazali, jak na kosz od śmieci przewrócony jednym susem wzbił się, by w mocy swej straszliwej na całe gardło ryczeć „ja jestem Majdan !” „Sława Ukrajini!”. A przecież kto słowa przemożne miotać umie, ten i cudzym słowem przemożnym dotknięty być może, nawet poniekąd ciężko porażony. Nieraz się więc zdarzało, że ojciec z Kijowa posiniaczony powrócił, a  raz poturbowanego srodze, karetka go na sygnale pod dom samiutki przywiozła. Wychodzi powoli dwóch sanitariuszy w mundurach, głowy w kominiarkach schowane od zimna mają, ojca pod ręce prowadzą, lecz on zaraz w progu im się wyrwa i nosem o podłogę zaczepiwszy, do domu wpada niby ataman, a oni na dworze jak niegramotni zostali! „Nic to, Olga!” – woła – „Na nic razy, gdy nazwisko nasze teraz po całym świecie słynne, gdyśmy nareszcie wielcy przecież jednak nie wielkością cudzą, ale własną, Majdanową!”. Struchlała mateńka, krew pod nosem tamować zaczęła, rany jodyną przemywać, lecz płytkie były, tak że wnet batiuszka sam już mógł kielicha sobie nalać, a po paru dniach całkiem wydobrzał i o sylwestrowej nocy przemyśliwać zaczął, bo huczna miała być w tym roku jak nigdy.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko