Sławomir Majewski
Mulatka
Kiedy w końcu otwiera oczy i patrzy w biały sufit słysząc kapanie kropli, myśli że jest w białej jaskini, w której z niewidocznych stalaktytów miarowo kapie krystalicznie czysta, lodowata woda. Ale to nie sen grotołaza tylko rzeczywistość uwięziona na jawie, jak aksolotl pomiędzy już, a jeszcze nie. Więc ta chwila axolotla, kiedy otwiera w końcu oczy i patrzy w biały sufit słysząc kapanie kropli. Myśli, że jest w białej jaskini, z której niewidocznych nacieków spływa krystalicznie czysta, lodowata woda. Nie pyta, co się stało, bo nie może wiedzieć że stało się cokolwiek. Jakaś podstępna, nienazwana językiem astrofizyków ni ludzkim Czarna Dziura wessała wszystko pomiędzy otwarciem oczu na egzystencję axolotla, neoteniczną formę salamandry Ambystoma mexicanum a ową nierozwikłaną pustynią mrocznej mgły w jego pamięci, która spowiła wszystko przed, zanim się stała teraźniejsza jasność po.
– Ile był zagubiony w tej ciemności?
– Jeszcze nie ma pojęcia a wszystko czego się dowie z drugich ust, zostanie mu opowiedziane z detalami.
Leży czekając na szelest albo stąpanie. Albo cokolwiek innego poza monotonnym pikaniem urządzeń wskazujących ciśnienie, rytm zatokowy, oraz stalaktytowe pokapywanie kroplówki. Za oknem gałąź uderza w szybę a jemu strasznie chce się zapalić papierosa. Otwiera jedno oko i ogląda palce lewej, nieprzyszpilonej dłoni; czuje jak palce wędrują krabio do oka.
– Dłoń mam, więc i reszta ręki musi być na miejscu, myśli. Jest już dużym chłopcem; wypadał na bruk życia z niejednego okna, więc palcami realnie istniejącej dłoni dotyka nosa, oka, ucha i ust. Jest dobrze, choć plastik kołnierza ortopedycznego na szyi nie podoba mu się, ale to z pewnością rzecz przejściowa, jak odra.
Zastanawia się, dlaczego nie potrafi zdefiniować czegoś, co w nim zamieszkało. Nie może zlokalizować epicentrum niepokoju. No tak, nogi; nie ma nóg! Urwali mu nogi! Ale kto miałby urywać mu nogi? Mina. Jaka, kurwa, mina? Co to, Wietnam? A może był jakiś wypadek? Na pewno. Na pewno tramwaj. A może nie tramwaj? Może nie tramwaj, może pociąg.
Kiedy człowiek intensywnie marszczy brwi, to wygląda myśląco. Więc wygląda jak intensywnie myślący facet bez poczucia nóg, leżący na szpitalnym łóżku w jakimś szpitalu. Gdzie? I który jest wtorek, o ile teraz jest wtorek a nie tłusty czwartek z pączkami i ochlajem? A może to Szczęśliwy Nowy Rok, drogi chłopcze, tysiąc dziewięćset-któregoś? Zaraz, zaraz! A może przespał stulecie jak Louis de Fun`es w tym filmie Hibernatus albo Ellen Ripley z drugiej części Obcego i teraz jest czterdziesty wiek? Och, co za brednie! I dalej stosują kroplówki z aparatu Luera? Gówno!
Marszczy czoło usiłując sobie przypomnieć cokolwiek; jedną jedyną, maleńką jak główka szpilki sekundkę przed. Dokładnie tę sekundkę przed, nim otworzył oczy tu i teraz. Więc chodzi mu o tę sekundkę tam i przedtem. Niestety, nic z tego nie będzie, ukochani w Chrystusie. Nic a nic, Czarna dziura. Poznaj rozwiązanie Schwarzschilda.
Po czasie niedługim (świeże pączki pęcznieją na forsycjach) poskrzypuje wesoło oponami swojego nowego pojazdu; śmierdzący lizolem gumolit jest cudownym nośnikiem skrzypienia inwalidzkich wózków.
– Nie będę musiał często kupować butów, mówi gasząc papierosa w puszce po śledzikach w tomacie. Śmieją się z nim pacjenci rozbici samochodami, wypadnięci z okien, rąbnięci siekierą, przemaglowali przez wielolemieszowe pługi, przywaleni stropami z betonu i cegieł, skaczący z dachów. Oni, elita chirurgii pourazowej, weterani oddziału zalegający na swoich łożach boleści miesiącami. Inni? Wyrostek – tydzień i do domu! Przepuklina? Tak samo. A oni prawie tu mieszkają. Ale przecież każdy kiedyś stąd wychodzi, jeśli nie liczyć tych co wyszli nogami do przodu.
Nogi mu opadają jak chcą, więc styka je u wierzchołków a martwe stopy jak najdalej od siebie w piramidkę, więc bardzo statycznie. Jakby były za mało statyczne. Chirurg urazowy, doktor Tomaszewski zapala papierosa. Nie, nie jest zakłopotany, jest znużony długim dyżurem, krojeniem mięsa i ścięgien, wierceniem dziur pod śruby i druty, łupaniem kości, szyciem rozdartych skór.
– Musi pan przyjąć do wiadomości, że nigdy ale to absolutnie nigdy nie będzie pan chodzić! Taka jest smutna prawda i nie ma się co oszukiwać. Trzeba się zaadaptować do nowego i jakoś z tym nowym żyć.
– Zobaczymy, doktorze!
Doktor kiwa głową, strząsa popiół na gumolit, poklepuje go po ramieniu.
– Powodzenia.
– Wzajemnie.
Wzajemnego powodzenia życzono sobie w kwietniu tysiąc dziewięćset osiemdziesiątego siódmego. Kwiecień był chłodny ale w obliczu wiosny nie nazbyt przesadnie. Szpak zwiastunem. Czego?
– Ciekawi mnie, o czym myśli facet na wózku inwalidzkim jadący chodniczkiem akademii medycznej na rekonesans?
– Zazwyczaj o dupie Maryni albo o prawdziwej dupie pielęgniarki idącej o, tam.
Pali papierosa i patrzy na tyłki, nogi, cycki, włosy. Wspominając fantazjuje, relatywizując możliwości. Pali papierosa za papierosem i zamyka oczy. Słucha drzew i wiatru.
– Czy płacze nad sobą i dolą swoją lichą?
– Nie, nie płacze. Inni? Może. Czasami. Nie wszyscy.
– Na co liczy?
– Na nic.
– A może na kogoś, kto przyjdzie i powie: Ja ci powiadam wstań a chodź? I wtedy on wstanie, odrzuci precz wózek i wspiąwszy się na, powiedzmy, piąte piętro zejdzie z radosnym okrzykiem: dokonało się, hosanna?
– Nie, nie liczy. Wie, że co ma być, będzie. Jaka dharma jego, taka karma jego mać! A tymczasem przywdziewa maskę Robinsona Crusoe i prowadząc w głowie osobisty Dziennik Przypadków, zapisuje tytułem wstępu niczym preambułę, tak
– To prawda, że nie mogę chodzić i jestem jako wąż pełzający. Ale żyję!
– To prawda, że nie będę mógł biegać stu metrów poniżej dziesięciu sekund, ale nigdy nie biegałem poniżej dwudziestu pięciu sekund. No i żyję!
– To fakt, że nie będę mógł uganiać się za dziewuchami ale mogę się kochać i mam kobietę, która zawsze wolała być na górze. I żyję.
Więc same plusy, jeśli doliczyć parę butów raz na dziesięć lat, bicepsy jak u goryla, brak obowiązku stawania w jakiejkolwiek kolejce po cokolwiek i od zarypania czasu na swobodne tworzenie czegokolwiek. Może sobie do woli pleść wycieraczki albo makramy, intarsjować szkatułki, pisać wierszyki, składać długopisy, adresować koperty czy popatrywać z okna na staruszków żwawo pomykających o laskach. Przecież czym życie bogate, tym mu rade. Co za farciarz!
Osiem miesięcy później doktor Tomaszewski w zdumieniu upuszcza papierosa na gumolit, bo oto stoi przed nim facet, co to musi pan przyjąć do wiadomości, że nigdy…, nigdy do wiadomości nie przyjął. Chiński Mur zobaczy go z jakiś czas. Za jakieś inne czasy zobaczą go różne wielkie i małe rzeki tego świata; dziwne metropolie i wioski, wody o smakach niejasnych, wielobarwni ludzie, różnorakie łóżka i szepty kobiet pachnących inaczej, niż pachniały kobiety tam, gdzie stawał nad swoją rzeką czekając błysku ciernika. I już nigdy nic nie będzie takie, jak było przed czasem axolotla, przed czasem jaskini białej.