Jan Strękowski – Drugi obieg

0
324

Jan Strękowski


Drugi obieg

 

 

Każdy kto sięga do ostatnich lat PRL, myśli o fenomenie „Solidarności”, o ożywczych impulsach jakie przyniósł wybór Polaka na papieża. Mało kto jednak równie poważnie traktuje inny fenomen lat 70. i 80. w Polsce. Chodzi o zwany drugim obiegiem, dla odróżnienia od pierwszego, podlegającego cenzurze państwowej, niezależny ruch wydawniczy, którego skala jest wciąż, nawet dla historyków i bibliografów zajmujących się tym tematem, trudna do ogarnięcia.

 

 O tym polskim, i tylko polskim fenomenie pisał Jakub Karpiński: „Istnienie czasopism i wydawnictw podziemnych jest jednym z największych sukcesów opozycji w stanie wojennym i w latach następnych. Czasopisma w istotny sposób łamały monopol władz na informację. Przywrócenie tego monopolu było jednym z celów stanu wojennego (…) i ten cel nie został zrealizowany”.

14 lat istnienia niezależnego obiegu wydawniczego, to kilkaset podziemnych wydawnictw, ok. 6 tys. tytułów czasopism i ponad 7 tys. wydanych książek i broszur, to setki znaczków poczty podziemnej, setki tysięcy ulotek, plakatów, druków okolicznościowych. To tysiące kolporterów, drukarzy, redaktorów, wydawców, wreszcie czytelników. To ogromne ogólnokrajowe organizacje – przedsiębiorstwa i maleńkie jednoosobowe manufaktury. To książki, bez których trudno sobie wyobrazić polską kulturę, eseje i poezje Miłosza, proza i „Dzienniki” Gombrowicza i Herlinga-Grudzińskiego, eseje Czapskiego, powieści Konwickiego i Kazimierza Brandysa. To ludzie, którzy obok swego normalnego zawodu – lekarza, robotnika, górnika, nauczyciela, studenta, ucznia, pielęgniarki, prawnika przez wiele lat prowadzili drugie życie – redaktora, podziemnego drukarza, kolportera, którzy wozili transporty papieru czy przemycali z Zachodu materiały i sprzęt drukarski.

 

Pionierzy

 

W latach 1944-53, pod rządami komunistów, obok ulotek opublikowano kilkaset podziemnych gazetek, broszur i książek. Likwidacja zbrojnego oporu, jaka nastąpiła na początku lat 50. pociągnęła za sobą likwidację niezależnej prasy i wydawnictw. Nie pobudziły inicjatywy w tym zakresie wydarzenia 56 roku i tzw. październikowej odwilży, choć warto wspomnieć, że kopie tajnego referatu Chruszczowa wygłoszonego na XX zjeździe KPZR, już w parę dni po przekazaniu tekstu najwyższym władzom PZPR można było kupić na warszawskim bazarze Różyckiego.

Próby wydawania niezależnych druków, podejmowane w latach następnych, były sporadyczne i szybko likwidowane przez Służbę Bezpieczeństwa. Jednym z pierwszych, o których wiadomo, był Antoni Zambrowski, syn jednego z sekretarzy KC i późniejszy działacz opozycji. Zorganizował on przepisywanie metodą samizdatu (na maszynie) biuletynów specjalnych Polskiej Agencji Prasowej, zawierających materiały udostępniane jedynie członkom władz partii i państwa. Innym, Jan Piotr Jarosz, który w 1967 roku, w wieku 14 lat powołał z kolegami do życia nielegalną organizację Związek Wolnych Polaków i na małych drukarenkach – zabawkach drukował ulotki przeciwko wyborom do sejmu, a rok później przeciw agresji wojsk Układu Warszawskiego na Czechosłowację. Rok 1968 był zresztą wyjątkowy. Bunt studentów w marcu, przede wszystkim na Uniwersytecie Warszawskim, zaowocował powstaniem dziesiątków ulotek, przepisywanych często ręcznie. Ulotki, które powstawały spontanicznie, były też reakcją na agresję na Czechosłowację. Najciekawszą, ze względu na technikę, jaką po raz pierwszy zastosowano, była ulotka sporządzona przez późniejszą współpracownicę KOR, zmarłą kilka lat temu Bogusławę Blajfer. W roli powielacza zastosowała ona po raz pierwszy… wyżymaczkę popularnej pralki wirnikowej Frania i był to epokowy wynalazek, a poczciwa pralka  nie raz jeszcze służyć miała do druku nielegalnych wydawnictw.

Próbą, która mogła się powieść, była podjęta na przełomie lat 60 i 70 inicjatywa tajnej organizacji „Ruch”, która zanim nastąpiły aresztowania, na ukradzionych powielaczach zdążyła opublikować 6 numerów pisma „Biuletyn” oraz kilka numerów „Informatora”. Inny przypadek publikacji wydanej poza cenzurą, miał miejsce w 1973 roku, kiedy to młody pisarz Janusz Anderman na kserokopiarce wydał tomik odrzuconych przez cenzurę wierszy poety Juliana Kornhausera, należącego do pokolenia tzw.nowej fali, które wkrótce prawie w całości z powodu restrykcji cenzorskich miało publikować w wydawnictwach drugoobiegowych. Inny poeta tej generacji, przyszły członek KOR Stanisław Barańczak, pierwszy podziemny tomik (przepisany na maszynie) „Sztuczne oddychanie” opublikował w 1974 roku.

Kiedy jednak we wrześniu 1976 pojawiło się wydawane poza cenzurą, i to z użyciem powielacza, pismo o znaczącym tytule „U progu” (jednym z jego redaktorów był Andrzej Czuma), przełom jeszcze nie nastąpił. Lawinę rozpoczęły dopiero dwa pisma korowskie, które pojawiły się w tym samym czasie, bo pod koniec września 1976, „Komunikat” KOR (redagowany przez Ankę Kowalską, Janusza Przewłockiego i Andrzeja Jastrżebskiego) i „Biuletyn Informacyjny” (redagowany m.in. przez Seweryna Blumsztajna i Joannę Szczęsną) oraz powstały w styczniu 1977 „Zapis” (założony m.in. przez Jacka Bocheńskiego), pismo literackie, którego redaktorzy i autorzy odważyli się ujawnić swoje nazwiska. Wszystkie te pisma, początkowo przepisywane na maszynie, jak prawdziwe samizdaty, a potem drukowane na powielaczach, miały to czego wówczas nie miało „U progu”. Nie były anonimowe, co nie skazywało ich na obieg w zamkniętym kręgu wtajemniczonych. Miały za sobą, powstały po protestach robotniczych Czerwca 1976 Komitet Obrony Robotników, którego członkowie nazwiska, adresy i telefony ogłaszali na łamach „Komunikatu”. Jawność pozwalała poszerzać krąg współpracowników, czytelników i osób wspomagających niezależny obieg wydawniczy. Nic dziwnego, że wkrótce większość pism podziemnych podawała nazwiska i adresy redaktorów, a wielu autorów przestało ukrywać się pod pseudonimami, podpisując swe teksty nazwiskami. Podobnie było podczas półtorarocznego okresu istnienia legalnej „Solidarności”, między wrześniem 1980 a 13 grudnia 1981, kiedy to nastąpił prawdziwy wysyp niezależnej prasy i wydawnictw, przede wszystkim związkowych. Stan wojenny, który za jeden z głównych celów postawił sobie, likwidację niezależnego obiegu myśli i informacji, zmienił diametralnie sytuację. Represje jakie spotykały uczestników podziemnego ruchu wydawniczego, zmusiły ich do zejścia do prawdziwej konspiracji, a więc wymusiły anonimowość. Do całkowitego podziemia zeszli teraz nie tylko drukarze, ale też redaktorzy i całe zaplecze organizacyjne pism i wydawnictw. Także autorzy tekstów zamieszczanych w podziemnych gazetkach rzadko ujawniali swe nazwiska. Ale już autorzy tekstów literackich często pisali nadal pod nazwiskiem.

Od Czerwca do Czerwca

 

14 lat istnienia niezależnego ruchu wydawniczego podzielić można na kilka faz. Pierwsza, to okres 1976 – 80, gdy kształtowały się zarówno struktury opozycji, jak i struktury niezależnego obiegu wydawniczego. Przełomowy był rok 1977. Powstały wówczas Ruch Obrony Praw Człowieka i Obywatela (ROPCiO) zaczął wydawać swoje pismo „Opinia”, potem pojawił się „Głos”, miesięcznik społeczno-polityczny odłamu KOR, nawiązujące do tradycji narodowych pismo młodych „Bratniak”, dwutygodnik „Robotnik”, który patronował powstawaniu zalążków wolnych związków zawodowych w Polsce, wreszcie kolejne po „Zapisie” pismo literackie „Puls”, wydawane przez młodych pisarzy i publikujące w przeciwieństwie do kwartalnika „Zapis”, teksty pisane specjalnie dla drugiego obiegu. W 1977 roku powstało w Lublinie pismo młodych katolików „Spotkania”, powstały pisma studenckie, chłopskie. 1977 rok, to także data pojawienia się pierwszego poza cenzuralnego wydawnictwa, Niezależnej Oficyny Wydawniczej NOWA. Następne lata, to kolejne pisma i wydawnictwa, powstające głównie w Warszawie, ale też w innych miastach, jak Kraków, Poznań, a nawet wsiach, jak Zbrosza Duża, gdzie lokalny Komitet Samoobrony Chłopskiej wydawał aż dwa czasopisma niezależne (u ks.Czesława Sadłowskiego).

Przełomowy był Sierpień 1980. Podczas strajków sierpniowych w Stoczni Gdańskiej ukazywał się „Strajkowy Biuletyn Informacyjny Solidarność”, który nie tylko dał nazwę powstającym wolnym związkom zawodowym, ale też stał się modelowym tytułem dla całego ruchu wydawniczego okresu istnienia legalnej „Solidarności”. Po podpisaniu Porozumień Sierpniowych pisma o takim charakterze pojawiły się jak grzyby po deszczu. Jeden z twórców „Biuletynu”, Konrad Bieliński mówił („Bibuła”, Rzeczpospolita, czerwiec 2003r.): „Jednym z pierwszych kroków w każdym zakładzie po założeniu związku było stworzenie wolnego biuletynu”. Szacuje się, że w okresie 1976-80 ukazywało się ok.100 czasopism, a 35 wydawnictw opublikowało ok.300 książek i broszur. W ciągu zaledwie półtora roku legalnej działalności wolnych związków zawodowych, zwanej „karnawałem Solidarności” działało już ok.160 wydawnictw, które opublikowały bez zezwolenia cenzury ponad 2500 pozycji. W tym samym czasie odnotować można aż 3200 tytułów czasopism. Duża ich część wychodziła na sprzęcie zakładowym, w warunkach półlegalności, choć nie podlegała cenzurze.

Większość z nich przestała istnieć wraz z delegalizacją „Solidarności” i zniszczeniem lub konfiskatą sprzętu poligraficznego oraz aresztowaniami drukarzy, redaktorów i wydawców po 13 grudnia 1981. Jednak likwidacja niezależnego ruchu wydawniczego nie powiodła się. Już w grudniu bowiem, obok ulotek, pojawiły się pierwsze pisma podziemne. Warszawskie „Wiadomości” (kontynuacja „Wiadomości Dnia”, ukazujących się przed 13 grudnia 1981) i mająca charakter agencji prasowej „Informacja Solidarności”, wrocławski „Z Dnia na Dzień”, a w styczniu kolejne, w tym najważniejsze pisma tego okresu jak „Tygodnik Wojenny”, „KOS” czy „Wola”, a w lutym największe pismo podziemnej „Solidarności”, „Tygodnik Mazowsze”. Były to pisma informacyjno – publicystyczne, i takich było najwięcej, ale wkrótce powstały też inne, jak literackie pismo „Wezwanie” czy poświęcone plastyce „Szkice”. Powstały także kolejne podziemne wydawnictwa, jak CDN czy specjalizujący się w publikacji literatury pięknej Przedświt. Powstały wreszcie podziemne oficyny fonograficzne, publikujące kasety, zaczęto realizację i powielanie podziemnych filmów, ruszyło niezależne radio „S”, a potem także podziemna telewizja. Wydawali wszyscy. Każda organizacja, opcja polityczna, przedstawiciele wszystkich niemal zawodów, pojedynczy ludzie. Ba, pisma i wydawnictwa podziemne powstały nawet w ośrodkach internowania, gdzie umieszczono aresztowanych działaczy „Solidarności”. Część publikacji tam powstałych przepisywano ręcznie, ale czasem stosowano prymitywne techniki powielaczowe. W jednym z ośrodków odosobnienia działało nawet podziemne radio.

Podziemie miało także swoje bestsellery, do takich należały książki historyczne Normana Daviesa, czy napisane specjalnie dla wydawnictwa drugoobiegowego: „Konspira”, reportaż o przywódcach podziemnej „Solidarności”,  zbiór wywiadów z czołowymi polskimi stalinistami „Oni” Teresy Torańskiej, książka dla dzieci „Mikołajek w szkole Peerelu” Maryny Miklaszewskiej czy komiks „Solidarność: 500 pierwszych dni”.

Różnorodność pism była jeszcze większa. Było wszystko, od prasy informacyjnej, przez publicystykę polityczną, historyczną czy społeczną, pisma literackie, gospodarcze, poświęcone sztuce, nauce, filozofii. Były pisma satyryczne, były uczniowskie i dla dzieci, były pisma dla nauczycieli i lekarzy, było wiele pism poświęconych obozowi socjalistycznemu, były pisma kościelne i antykościelne. I najwięcej – antykomunistycznych.

 

Drukarze mali i więksi

 

Zaraz na początku stanu wojennego w wychodzącym oficjalnie, a przeznaczonym dla przedszkolaków, piśmie „Miś” ukazała się niecodzienna wkładka. Nosiła tytuł „Mały drukarz”, a przedstawiała sposób skonstruowania małej drukarni ze szpulki na nici. Najbardziej ucieszyło to dorosłych, którzy poznali się na żarcie redakcji, którego nie zauważyła cenzura i numer rozszedł się na pniu. Anegdotka ta ilustruje nie tylko powszechność zjawiska, ale oddaje także inną jego cechę. Chodzi o coś, co wyróżniało polskie wydawnictwa podziemne, od tego typu wydawnictw w innych krajach bloku sowieckiego. Chodzi o użycie techniki, nawet najprymitywniejszej, ale jednak techniki. Bo Polacy drukowali na wszystkim, mówiąc słowami jednego z podziemnych drukarzy, na byle czym i często byle jak. Ale jednak drukowali, co odróżnia polskie zjawisko od rosyjskiego samizdatu.

Użycie techniki w największym stopniu spowodowało, że niezależne wydawnictwa i pisma przekształcały się z czasem w potężne, tajne przedsiębiorstwa, liczące po kilkaset osób, z zapleczem technicznym i organizacyjnym, niezbędnym do istnienia. A więc: byli w nich księgowi, zaopatrzeniowcy, drukarze, organizatorzy kolportażu i kolporterzy, redaktorzy, autorzy, tłumacze (niektórzy tłumaczyli na stałe dla podziemnych wydawców), plastycy wykonujący projekty okładek, potrzebne były lokale na magazyny, na sprzęt, na podziemne drukarnie, potrzebne były skrzynki kolportażowe, byli kierowcy i także samochody, czasem specjalnie zakupione dla niezależnych firm, tak jak i część lokali, które bywały wynajmowane, czasem fikcyjnie, czasem naprawdę właściciele nie mieli pojęcia co się w ich mieszkaniu dzieje, a także warsztaty i fachowcy reperujący sprzęt, produkujący go lub produkujący niektóre materiały konieczne do druku, np. chemicy, przygotowujący emulsję światłoczułą dla drukarzy sitodrukowych. W stanie wojennym, kiedy wielu działaczy opozycji zagrożonych było internowaniem lub więzieniem potrzebne były także lokale dla ukrywających się, lokale, a więc także organizatorzy i siatki osób poszukujących takich lokali (ze względów bezpieczeństwa należało je dość często zmieniać). Potrzebni byli ludzie do przerzucania sprzętu i emigracyjnych wydawnictw zza granicy, a także przerzucania materiałów i nielegalnych wydawnictw za granicę, potrzebni byli przedstawiciele – koordynatorzy, zajmujący się pomocą zagraniczną, a działający poza krajem, potrzebni byli też ci, którzy z kraju koordynowali takie ośrodki w imieniu wydawnictw czy redakcji.

Pomysłowość i przedsiębiorczość organizatorów nielegalnego druku nie ograniczała się do udoskonalania sprzętu i techniki. Jedną z coraz szerzej stosowanych metod było nielegalne drukowanie w państwowych drukarniach, czyli na tzw. dojściach (tak wydał prawie całego Gombrowicza w l.70 Krzysztof Wyszkowski). W ten sposób uzyskiwano publikacje nie odbiegające jakością i wyglądem od wydawanych oficjalnie. Doszło do tego, że pod koniec lat 80 wydawnictwa podziemne można było prawie bez obawy kupić przed uczelniami, nie mówiąc o tym, że na uczelniach niektórzy studenci specjalnie nosili bibułę tak, by wystawała z kieszeni. Dla zaimponowania kolegom, a szczególnie koleżankom.

 

Sprawcy wiadomi, choć nieznani

 

W Polsce rządzonej przez ekipę Gierka, polityka gospodarcza oraz nacisk Zachodu na przestrzeganie praw człowieka, wymusiły tolerowanie opozycji, a co za tym idzie wydawnictw niezależnych. Lata 70 były więc swoistą zabawą kotka z myszką, represje wobec podziemnych działaczy ograniczały się głównie do nękania rewizjami i zamykania na 48 godzin oraz konfiskaty sprzętu i wydawnictw. Jeszcze łagodniej traktowano podziemnych wydawców w okresie działania legalnej „Solidarności”. Dopiero po wprowadzeniu stanu wojennego każdy, kto rozpoczynał wydawanie nielegalnej prasy czy książek, musiał się liczyć z prawdziwymi represjami. Internowania, wieloletni wyroki więzienia, kolegia i wysokie grzywny były na porządku dziennym.  Były także pobicia, porwania, a nawet… zabójstwa, zorganizowane tak, by sprawcy byli wiadomi, choć nieznani. 

Ale też bywały metody bardziej subtelne, mające zdyskredytować działaczy opozycji czy organizacje, z którymi związane były pisma podziemne. Sztandarowym sposobem były. tzw. fałszywki. Pierwszą notujemy w zaledwie miesiąc po powstaniu pierwszych pism nieocenzurowanych. Oto z datą 25 października 1976 ukazała się esbecka wersja 3 numeru „Komunikatu KOR”, zmieniona tak, by w krzywym świetle przedstawić działalność tej broniących robotników organizacji. Apogeum  fałszywkowe  przypada na lata osiemdziesiąte. Szczególnie często bywał fałszowany organ TKK „Tygodnik Mazowsze”, ale trafiało się to także innym. Ciekawostką jest powołanie przez bezpiekę własnego pisma od zera, był to miesięcznik „Bez Dyktatu”, prowadzony przez członka władz „S”, a równocześnie (co potem sam ujawnił) oficera SB ulokowanego w strukturach Związku, Eligiusza Naszkowskiego. Tonacja artykułów jednak nasunęła czytelnikom podejrzenie, że za tą publikacją stoi ktoś inny. Jeszcze jedna cecha fałszywek powodowała, że nie odnosiły one zamierzonego efektu. Wydawnictwa bezpieki były często wydawane… za dobrze. Na za dobrym papierze, za wyraźnie wydrukowane, dla kogoś, kto znał problemy podziemia ze sprzętem, papierem, jakością druków, był to sygnał, by takiemu wydawnictwu przyjrzeć się uważniej.

 

Konspira

 

Jan Walc, redaktor podziemnego „Biuletynu Informacyjnego” i drukarz w Niezależnej Oficynie Wydawniczej, opublikował tuż przed Sierpniem 1980, reportaż z pracy w podziemnej drukarni: „Dzwoni Zenek i mówi, że chciałby się ze mną zobaczyć w poniedziałek o 11. Jeśliby ktoś myślał, że do spotkania mam jeszcze trzy dni czasu – popełni błąd. I o to tylko chodzi. O poniedziałkowym spotkaniu o 11 poinformowany został sierżant ze służby podsłuchowej. Czy dowiedział się też, z kim mam się spotkać, nie wiadomo. Ja poznaję Zenka po głosie. W przeciwieństwie do sierżanta wiem, że trzeba odjąć zawsze dwa, więc umówieni jesteśmy na sobotę o godzinie 9, kawiarnia „Wiklina” – miejsce zawsze to samo. Muszę więc zapakować torbę z niezbędnym dla niezależnego drukarza wyposażeniem (…) i na najbliższy tydzień wyłączyć się z życia. Istotne, by nie odwoływać przez telefon żadnych spotkań, a lepiej jeszcze przypomnieć sierżantowi, że umówiłem się z kimś w poniedziałek na jedenastą. Skontaktować się z sierżantem łatwo: wystarczy zadzwonić do kogoś z przyjaciół – Kuronia, Michnika czy Romaszewskich i powiedzieć, że (…) może spróbuję wpaść w poniedziałek…”

W pierwszych latach mało było w działalności niezależnych wydawców prawdziwej konspiracji. Dopiero stan wojenny, zaostrzając represje i wprowadzając permanentną kontrolę niemal wszystkich dziedzin życia społecznego, wymusił sięgnięcie do sprawdzonych przez poprzedników rozwiązań. Pojawiły się pseudonimy, doniczki w oknach, którymi ostrzegano że lokal jest spalony, pojawiły się najprzeróżniejsze hasła i szyfry rozpoznawcze. Ale jak w każdej dziedzinie, był tu też bałagan, bywały pomyłki, czy sytuacje rodem z kabaretu. Kiedyś w poważnej instytucji naukowej w obecności kilku zdumionych osób pewna pani profesor rozmawiała telefonicznie z inną panią profesor: – Ale piesek musi mieć obcięty ogonek! – domagała się. Chodziło o zapewnienie bezpieczeństwa podczas konspiracyjnego spotkania ze znanym publicystą Stefanem Bratkowskim. A żądanie, by piesek miał obcięty ogonek, znaczyło przyprowadzenie redaktora bez towarzyszącego mu stale „ogona” tajniaków.

Inny ze sposobów, mający chronić autorów, zdobywających się na odwagę publikacji pod nazwiskiem, przypominał zamawianie rodem z ludowych baśni. Chodzi o zwyczaj umieszczania na wielu publikowanych z podaniem nazwiska autora tekstach noty: wydano bez wiedzy i zgody autora. Nie słyszałem, by ta klauzula uchroniła kogoś przed represjami, ale trzymano się jej uporczywie. Rodziło to zabawne sytuacje. Znany historyk brytyjski Norman Davies wspomina, jak to zwrócono się do niego z prośbą, by udzielił zgody jednemu z podziemnych wydawnictw na wydanie jednej z jego książek – bez wiedzy i zgody autora. Analityczny umysł Brytyjczyka musiał chwilę zatrzymać się nad paradoksem tej formuły, by w końcu: udzielić zgody na wydanie książki bez własnej wiedzy i zgody. Bodajże jedynym, który sprzeciwił się regule był poeta i prozaik Antoni Pawlak, który w swoich publikacjach pisał „wydano za wiedzą i zgodą autora”.

 

Ludzie, czyli nie matura…

 

Szczepan Rudka, autor pracy monograficznej na temat bezdebitowej prasy wrocławskiej napisał, że redaktorem pisma podziemnego zostawało się z przypadku. Trzeba przyznać mu rację, choć byli w podziemiu, już od lat 70 i profesjonaliści. Motywy, jakimi kierowali się ci, którzy zaczynali redagować, drukować czy kolportować wydawnictwa niezależne były najróżniejsze. Od patriotycznych czy politycznych (przypieprzyć komunie) po… miłość do książek (jak w przypadku znanego księgarza Czesława Aplecionka, czy redaktora „Biuletynu Informacyjnego” KOR, Przemysława Cieślaka).

Zupełnie inaczej było po Sierpniu, a sytuacja powtórzyła się po 13 grudnia 81. Był to czas prawdziwego pospolitego ruszenia, a buławę redaktorską i najczęściej także drukarską nosił w plecaku każdy, byle tylko umiał pisać i czytać oraz miał chęć. W okresie PRL mówiło się: „Nie matura, lecz chęć szczera, zrobi z ciebie oficera”. W ten sposób naśmiewano się u nas z komunistycznych porządków, gdzie w myśl zaleceń Lenina sprzątaczka miała rządzić państwem. Z rządami nie wyszło najlepiej. Ale w jakiejś części powiedzenie Lenina spełniło się w polskim drugim obiegu, gdzie sprzątaczka, pielęgniarka, robotnik, rolnik, uczeń, student, prawnik, lekarz, plastyk, hutnik, rybak czy marynarz z dnia na dzień stawali się redaktorem, drukarzem, kolporterem, szefem wydawnictwa czy naczelnym podziemnego pisma.

Jan Strękowski

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko