Jan Strękowski
Skok w bok
Garnek toczył się po schodach, dzwoniąc jak metalowe taczki, którymi sąsiad Michalski wywoził gruz po rozebranej szopie. Stała bezradnie na górze, czekając aż garnek uderzy w drzwi na hol i znieruchomieje. Jego zawartość, na szczęście zwykła woda, i to zimna (właśnie miała zamiar ją zagotować) wsiąkała powoli w białe, wapnowane ściany, barwiąc je na szary, w kolorze zaprawy murarskiej kolor, i spływała w dół po stromych stopniach schodów, naprędce stworzonymi strumieniami, cichnąc powoli, aż tylko pozostało skapywanie pojedynczych kropel, jak z rynny w pół godziny po ulewie czy z topniejącego soplowego lodu –kap… kap… kap…
Zeszła na dół, drewniakami wystukując podobny, ale głośniejszy sygnał – klap… klap… klap… Podniosła garnek w górę, chcąc sprawdzić jego stan w świetle padającym z małego kwadratowego okienka przy schodach. W obsadkowatej koronie tui wrzeszczały wróble, sypały się drobne, żółte kwiatki forsycji, gęsto jak podczas majowych procesji. Migdałowiec zapowiadał już swój różowy kolor nieśmiałymi cętkami pąków na chudych badylach. Z prawej strony bez, jeszcze bez – kwiatowy, za to tak samo głośny jak tuja, jakby to nie chór ptaków, ale kłótnia gałązek z ledwie wykluwającymi się listkami, o to która ważniejsza, ładniejsza, gdzie wyrośnie najwięcej szczęśliwych pięciopłatkowych kwiatuszków.
Garnek miał odpryśniętą farbę na zewnętrznej stronie dna.
– Ale zrobiłaś rumor! Jak cała orkiestra wojskowa! – roześmiała się Aśka, sąsiadka z szarego przysadzistego domku, znajdującego się po drugiej stronie ulicy.
– Wszystko mi leci z rąk… – powiedziała.
A dopiero po chwili, jakby chcąc zbagatelizować całą tę sprawę garnkową, roześmiała się również.
Aśka piła powoli kawę, bujając się w trzcinowym, zniszczonym już mocno fotelu. Na stole, ze szklanki sterczały słone paluszki. W popielniczce wygasał cienką strużką dymu dając jeszcze znak życia, papieros. Obok leżała otwarta paczka Klubowych i zapałki.
Aśka wyjęła jedną i łamała powoli, zsypując skrawki drewienka na stół.
– Jak kocha to wróci – powiedziała z uśmiechem.
– Nie ma go już pięć godzin – przerwała jej.
– A Marka półtora roku… I ja się nie przejmuję. Za pół roku wyjdzie dopiero. Będziesz u mnie świadkiem?
– Czemu nie… – odpowiedziała. – Ale on już powinien być!
Aśka przestała się bujać.
– Nie przesadzaj! Tak histeryzujesz, jakbyś go wysłała na koniec świata… A tu raptem niecałe sto kilometrów… Na piechotę od biedy w dwa dni by przyszedł… Poza tym, jak ty myślisz? Co mu się tam mogło stać? Wypadki… odpukać… nie zdarzają się bez przerwy. Inaczej nikt by nosa z chałupy nie wytknął…
– Pociągi są co dwie godziny…
– Ale mają jeden tor, od Warki. I czasem jak jedzie pospieszny, na mijance trzeba czekać godzinę i dwie… A poza tym, w pięć godzin w te i z powrotem, to fizyczna niemożliwość.
– Miał wracać łapanym – przerwała sąsiadce. – To niecała godzina jazdy.
Aśka popatrzyła na nią ze zdumieniem.
– Ale ci zawrócił w głowie! – powiedziała. – Ja bym tak sobie nie dała.
Z otwartych drzwi na taras doleciał je zapach roztrząsanego nawozu. To Ziemski przygotowywał ogródek pod warzywa. Gdzieś ze szpary w futrynie wylazła mucha, i niemrawo spacerując po szybie, rozprostowywała sobie skrzydła na tej muszej ścieżce zdrowia, błyszczącej jak tor lodowy. Po chwili włączyła silnik i z brzęczeniem poleciała w głąb mieszkania szukać czegoś do żarcia – po kilkumiesięcznym spaniu musiała mieć wilczy apetyt.
– Zamknij kuchnię, bo ci nasra w jedzenie! – powiedziała Aśka.
– Wszystko schowane – uspokoiła ją i usiadła na podobnym, tak samo obdrapanym przez gości i koty, fotelu.
Aśka przypomniała sobie niedokończony papieros. Błysnął płomień.
– Dopiero będzie tragedia. Jak on wróci… – W tym jednym pokoju. I użeranie się z ojcem… Wyobrażasz to sobie? – powiedziała.
– A co ze spółdzielnią? – zapytała ją bez zbytniego zainteresowania, jednocześnie sprawdzając na zielonym budziku godzinę – 12.05.
– Nico – Aśka machnęła tylko ręką. – Może za rok, dwa wpiszą Marka na członka, jak dobrze pójdzie. A mieszkanie? Teraz jest siedemdziesiąty… szósty? Siódmy. To policz sobie!
– A nie da się przyspieszyć? – zapytała raczej żeby podtrzymać rozmowę.
Aśka zastanawiała się chwilę, jakby nie mogąc zdecydować się na wybór odpowiedzi. Wracała mucha. Poprzedzana bzyczeniem, jak obcy samolot wtargnęła w przestrzeń powietrzną pokoju, a po chwili zakreślając szeroki łuk poszybowała na dwór, gubiąc po drodze to swoje bzyczenie we wrzaskach wróbli i odgłosach pracy pszczół w forsycjowych witkach.
– Sposób chyba jest. Tylko, wiesz… Ja mu radzę, żeby przeszedł po wojsku do milicji. Mam takiego znajomego kapitana z harcerstwa. On by ułatwił. To nie byłoby trudne, bo jednostka Marka podlega MSW. Ten sam resort. A wtedy moglibyśmy starać się o służbowe…
– To on już nie chce na studia?
Aśka popatrzyła badawczo, jakby szukając ukrytych intencji w zadanym przed chwilą pytaniu.
– Chce. Ale ja mu odradzam. Zresztą… jakby co. To powiem. Albo studia! Albo ja! Nie będziemy się całe życie kitłasić w klitce. To i tak byłby koniec. Popatrz na Zuźkę! Na co jej przyszło…
– Ano – potwierdziła.
Na budziku wskazówka przesunęła się o kolejną kreską. 12.30. DRRRRRRRR!!!
Szybko wcisnęła główkę dzwonka.
– Sześć godzin – powiedziała. – Naprawdę powinien już być.
Aśka tym razem nie próbowała jej uspokajać. Głośno chrupała słonego paluszka. Zagłuszał ją chrzęst taczek Michalskiego, a potem głośne ŁUBUDU!, gdy zsypywał gruz do głębokiego dołu po wapnie. Potem: tur tur tur ter ter pęk – puste taczki o betonowy chodnik. Potem: szu szu szszuuuuu szszu szszszur szu – nasypywanie nowej porcji wapna i potłuczonych cegieł. I przeciągły chrzęst pełnych taczek, przerywany kolejnym: ŁUBUDU!
Słuchała tego, jak regularnego tykania budzika, który odmierzał sekundy i minuty spóźnienia. Wreszcie zaskrzypiała furtka. Szybkie kroki po schodach. Przeraźliwy pisk zawiasów przy drzwiach wejściowych.
– No! Już ja mu powiem, co ja o tym myślę! – zagroziła.
Aśka roześmiała się na cały głos.
– To ja też mu powiem…
I powiedziała:
– No to ja już sobie pójdę.
I zawołała:
– Stasiek! Szybciej! Bo twoja ukochana z wałkiem już czeka!
I mijając go na schodach zapytała jeszcze:
-A właściwie czego ty szukałeś w tym Radomiu? Toż ona tu prawie głupieje ze zmartwienia… Jakbyś, no nie wiem, pojechał zrobić skok jakiś, czy co?
A może skok w bok? – roześmiała się z dołu schodów.
Opowiadanie, napisane w 1977r., cenzura trafnie rozszyfrowała aluzje do Czerwca 1976 i zdjęła.