Andrzej Gronczewski
Chwila faustyczna
Nasze doznanie szczęścia jest fragmentaryczne, rozproszone. Wiąże się nie tyle z dniem czy godziną, ile raczej z małymi wysepkami czasu, z archipelagami minut i sekund, które zatopione są w błocie chaosu, znużenia, bólu i lęku.
„Chwilo, trwaj wiecznie ! Jesteś tak piękna.” Ilu wybornych poetów zmagało się z tymi zdaniami Goethego, by w monecie polszczyzny ofiarować nam cały kapitał sensów, zgromadzony przez weimarskiego mistrza. Ilu translatorów – tak mozolnie, cierpliwie – szlifowało zdania Goethego, by powtórnie ukształtować ten wielościenny brylant semantyczny, opalizujący nadmiarem wzruszeń.
„Gdybym mógł chwili rzec : Jak pięknaś ! O, nadal trwaj, nie uchodź mi!” Gdybym mógł… Prawda, że to są zupełnie inne zdania? Że w jednym z przekładów Fausta, w przekładzie Feliksa Konopki, ujawnia się bolesna wątpliwość? Odsłania gorzkie pytanie? Że faustyczny rozkaz degraduje się, spada na niższe piętro? Na kondygnację nieśmiałej, daremnej możliwości i hipotezy?
Odwołujemy się do zdań Goethego w modlitewnym pragnieniu, by momentowi naszego życia dana była łaska trwania. By dla kosztownej chwili otworzyły się granice czasu, tak szczelne, okrutne wobec snów o szczęściu stałym, całkowitym i przestrzennym.
Zapominamy, że słowa Goethego wypowiada Faust w czasie kulminacji. Że te słowa testamentalne, uformowane jako apologia życia i pochwała jego szczytów, w istocie są pochwałą śmierci, jej uwodzicielskiego daru, jej zatrutych słodyczy. Stary Faust jest ślepy. Źrenice Fausta nie biorą już udziału w święcie zachwytu. Jego umysł ulega złudzeniom. Jego samowiedza szczęścia ufundowana została na błędzie i fałszu.
Faust umiera, oplątany siecią marzeń i fantomów. W euforii zwycięstwa, które jest klęską. W narkotycznym upojeniu tych, co sądzą, że chytrą, rozwiązłą i złośliwą Mutter Natur godzi się poddać rygorowi woli człowieczej. Faust nie wie, że wszystkie dźwięki są kłamliwe. Że nie łączą się z dziełem konstrukcji. Z mozołem, który niesie wieczną szczęśliwość. Że te dźwięki należą do muzyki szorstkiej, ziemskiej, konkretnej. Że nasila je łopata grabarza. Faust nie wie, że lemury kopią zwykły grób ludzki, dla niego właśnie przeznaczony.
Czy Goethe ustala jątrzącą pewność, że samowiedza szczęścia, chwili, nawet tej najwyższej, świetlistej, musi być zawsze ułomna, ryzykowna, cząstkowa? Podminowana przez jady, toksyny i mikroby zła, których nie umiemy rozpoznać? W chwili, kiedy chwili tej chcemy zapewnić trwanie?
Czy trzeba pamiętać, że każdy prawdziwy zachwyt jest krokiem w stronę śmierci ? Że za kurtyną zachwytu i szczęścia kryje się domena podstępu, szyderstwa, diabelskiego śmiechu, negacji?
Muszę tu odwrócić faustyczny, Goetheański schemat. Odwrócić świadomie, bluźnierczo i przewrotnie. Jesteśmy bogatsi od Fausta, przynajmniej na razie. Bogatsi w tym sensie, że nadal obdarzeni łaską trwania i łaską pamięci. Bogatsi – o szansę wzroku odwróconego.
Przeklinamy, gdy dni nasze są puste, jałowe, bezdźwięczne. Gdy wydają się szare, pozbawione jędrności i soku. Gdy nazbyt mało zawierają tych kropel czasu, z których można odcedzić tęgie, kosztowne wino życia. Gdy nie kwapimy się ponowić faustycznego żądania, bo atomy naszego czasu nie są go warte.
Ale potem, niekiedy po latach, te przeszłe chwile – po Norwidowemu „odpomniane” – wracają do nas. I dopiero wtedy odsłaniają swą cenę. Zyskują faustyczną urodę, której Faust nie mógł już doznać. Dopiero wówczas – w obszarze kapryśnej, czynnej, jawnej i ukrytej pamięci – możemy być suwerennymi tłumaczami takich chwil. Ich kolekcjonerami, ich szczęśliwymi bankierami.
To nie jest sztuka zwykłego, tępego ciułania. To subtelna biegłość, jaką doskonali się dzięki sojuszowi z wielkimi twórcami. Z tymi, którzy umieli nadać chwili minionej szczęśliwą powrotność. Umieli zachować jej światłoczułe, trudno uchwytne, zamaskowane piękno.
Wbrew pozorem, szczęście i zachwyt nie mają zbyt wielu diagnostów. Nie mają ekspertów, godnych zaufania i szacunku – w odróżnieniu od bólu, rozpaczy, od zamętu i ciemności, za którymi kłębią się całe tabuny, głośne gromady chętnych przezierców, kartografów i notariuszy.
W rodzinie człowieczej szanuję nade wszystko tych jej rzeczników, którzy są nosicielami rajskiego, cudownego talentu. Jaki to dar? To zdolność
do odczuwania zachwytu. Zdolność do zachwycenia. Zachwyt wydaje mi się osobliwie cenną, surową i szlachetną próbą człowieczeństwa. Wiem, że bywa nieludzki. Że oddala nas od bogów. Że mocniej łączy ze światem zwierząt i dzieci. Że domaga się czujnych, głodnych nozdrzy i źrenic. Że kasuje ból rozstania – dzięki ofercie nowych dłoni.
W słowie „zachwyt” dźwięczy zresztą inne słowo: „uchwyt”. Chodzi więc – pisałem w Rajskich plenerach – o „uchwycenie” się rzeczywistości. O zespolenie z nią i pojednanie. O spazmatyczny, miłosny, olśniony związek człowieka z materią rzeczy i zdarzeń, drzew i ludzi.
Taki człowiek zachwytu, człowiek olśnienia pojmuje chwilę jako ciągłe, Hemingwayowskie, „ruchome święto”. Jako odwrotność czasu powszedniego, podrzędnego. Jako czas w stadium permanentnego owocowania i porodu. Widzi świat – jako wielki, gigantyczny prezent, wszystkie zaś barwy codzienności – jako elementy owego świata – daru, świątecznego świata.
Nie, nie chcę szerzej mówić o moich grach z faustyczną chwilą. O liturgiach, którym jestem wierny. O poetyckich fetyszach, talizmanach, amuletach. O zdaniach, które Józef Czapski nazywał „diamentowymi cytatami, tak czynnymi w sztuce zaklinania chwili.
Tylko – na koniec – wiersz, w którym jasne pewniki są procentem od kapitału ciemności. Wiersz, w którym mieszka faustyczna wiedza o ciele świata i ciele człowieka. Wiedza o zimnych i słonecznych krwiobiegach.
Jeden wiersz Miłoszowy. Bezcenna, świetlista muszla – z morza zgiełku, żalu, skargi. Trzeba wiele męstwa, aby uciszyć to pierwsze morze, i dostrzec wtóre, pogodne :
Dzień taki szczęśliwy.
Mgła opadła wcześnie, pracowałem w ogrodzie.
Kolibry przystawały nad kwiatem kapryfolium.
Nie było na ziemi rzeczy, którą chciałbym mieć.
Nie znałem nikogo, komu warto byłoby zazdrościć.
Co przydarzyło się złego, zapomniałem.
Nie wstydziłem się myśleć, że byłem, kim jestem.
Nie czułem w ciele żadnego bólu.
Prostując się, widziałem niebieskie morze i żagle.
Andrzej Gronczewski