Jan Strękowski
Dzięcioł na latarni (oblatywanie budyniu 13)
Zwierzęta towarzyszą nam od zawsze, wchodząc z człowiekiem w najprzeróżniejsze relacje. Czasem upodobniają się do nas, innym razem to my bierzemy z nich przykład.
Jak pewnie większość Polaków jestem miłośnikiem filmów przyrodniczych. Są dwa, oba równie bałamutne, sposoby mówienia o zwierzętach w filmach dokumentalnych. Pierwsze pokazują wiedzę i kompetencje zwierząt, które mogą świadczyć o ich dogłębnej znajomości praw genetyki, ekonomii, socjologii, psychologii, czy ewolucji, a nawet racjonalnego żywienia. W polskiej wersji, mądrości te odczytuje najczęściej Krystyna Czubówna. Nic dziwnego, że Bartosz Konopka, autor głośnego dokumentu „Królik po berlińsku”, to właśnie Czubównie kazał czytać zwierzenia bohaterów dokumentu (czyli królików), zamieszkujących przez lata na ziemi niczyjej w norach między drutami a murem oddzielającym świat komunizmu od oazy wolności, jaką był Berlin Zachodni. Taki sposób mówienia o zwierzętach bywa irytujący, choć mniej niż to, co prezentują twórcy innego, równie mocno reprezentowanego nurtu.
Ci nie przypisują zwierzętom cech kwalifikujących je do Nobla. Jednak o samych zwierzętach dowiedzieć się można z nich jeszcze mniej, bo ograniczają się głównie do okrzyków zachwytu, zgrozy lub podziwu nad sprawnością, wdziękiem, czy innymi gołym okiem dostrzegalnymi ich cechami czy zdolnościami. Tak jak pierwsze obdarowywały najnowszymi zdobyczami ludzkiej wiedzy świat zwierzęcy, tak te drugie pokazują człowieka jako zupełnego ignoranta i nieuka, który na widok zwierzęcia potrafi zdobyć się jedynie na och i ach! Oglądanie czegoś takiego to zwykła strata czasu.
Wydana w 1947 r. powieść Borysa Viana, francuskiego surrealisty i skandalisty „Jesień w Pekinie” (choć to ani jesień, ani Pekin) zaczyna się od znamiennej i zapadającej w pamięć sceny z ptakiem niewiadomego gatunku. Można z dużym prawdopodobieństwem przyjąć, że był to kos, bowiem rzecz miała miejsce w mieście, podczas nieznanej co prawda pory roku, więc w grę wchodzi też szpak, ale „szpak, ptak wiosenny”, jak głosił tytuł pewnej socrealistycznej powieści, a kosy nie odlatują na zimę, szansa spotkania ich wzrasta więc przynajmniej dwukrotnie.
A oto i ten początek:
„Amadeusz Dode bez przekonania szedł wąską uliczką, która stanowiła najdłuższy ze skrótów prowadzących do przystanku autobusu 975. Codzienny przejazd kosztował go trzy i pół biletu strefowego, ponieważ ostatni odcinek przejeżdżał tylko do połowy i wyskakiwał w biegu; pomacał ręką kieszonkę kamizelki, żeby sprawdzić, czy coś mu jeszcze na dzisiejszą jazdę zostało. I owszem. Zobaczył ptaka, który siedział na kupie śmieci i bębnił dziobem w trzy puste puszki po konserwach wygrywając na nich początek Pieśni burłaków; Amadeusz przystanął, ale ptak sfałszował i odleciał wściekły, klnąc brzydko pod dziobem. Amadeusz ruszył nucąc Burłaków ciąg dalszy, ale także sfałszował i zaklął.”
Zostawmy na boku brzydkie wyrazy. To, co rzuca się w oczy, to podobieństwo zachowań przedstawiciela ptasiego i ludzkiego gatunku. Nie oddaliliśmy się od siebie tak daleko, jak czasem sobie wyobrażamy, zda się mówić autor tej historyjki.
Nie zawsze człowiek ma pod ręką aparat fotograficzny czy filmowy, gdy zdarza mu się zaobserwować coś, co widzi na pewno po raz pierwszy i ostatni w życiu. Budowałem schody. Obok leżała niewielka pryzma żółtego wiślanego piasku. Był piękny słoneczny dzień i w gałęziach drzew ćwiczyły ptaki, które właśnie wyleciały po raz pierwszy w szeroki świat. I nagle zobaczyłem na tym piasku szare kłębuszki wróbelków. Nieporadnie wymachując skrzydełkami siadały na szczycie pryzmy, a potem… podkulały łapki i turlały się w dół jak dzieci… z górki na pazurki. Przednia zabawa trwała w najlepsze przez całe przedpołudnie. Potem wróbelki odleciały i już nigdy nie udało mi się być świadkiem podobnej sceny.
Czasem jednak zdarza się cud i świadków jest więcej. Niektórzy nawet pozostawiają po sobie pisemne świadectwo.
Było to chyba w pierwszych latach 90 ub. wieku. Oto na alejce prowadzącej do parku otaczającego konstancińską tężnię usłyszałem regularne stukanie w blachę, przypominające postukiwanie blacharza wyklepującego uszkodzoną karoserię. Dźwięk niósł się po całej okolicy, uderzenia musiały być więc bardzo silne. Skąd ten dźwięk? W pobliżu nie było żadnego warsztatu, więc nie mogły to być odgłosy reperacji samochodu, choć te stały tu zaparkowane bezładnie wzdłuż płotu kilku pobliskich posesji (była sobota lub niedziela, a i pora sprzyjająca spacerom). Wtedy przyszło mi do głowy, że to może nie mechanik naprawia, ale jakiś miejscowy lub przyjezdny wesołek psuje któryś ze stojących pod płotem wozów. Dochodziłem już do końca alejki i nie zauważyłem niczego podejrzanego. Ale dźwięk przybliżał się i dochodził… z góry. Przystanąłem i spojrzałem. Na metalowej latarni siedział duży pstry dzięcioł w czerwonym berecie i zawzięcie kuł w metal, a jego bębnienie roznosiło się po całym parku. Mimo braku efektów nie zaprzestawał pracy. Czy dzięcioł nie potrafi odróżnić sosny, których było tu mnóstwo, w tym wiele suchych, od latarni? Nie wiadomo. W każdym razie zawzięte kucie trwało chyba z dziesięć minut i pewnie trwałoby jeszcze dłużej, gdyby nie moje zainteresowanie. Otóż w pewnym momencie czerwony beret musiał zauważyć moją zdumioną minę, bo na chwilę przerwał pracę, potem uderzył jeszcze trzy razy, ale widać było, że już bez przekonania i chyba zawstydzony, że przyłapano go podczas świadczącego o jego bezdennej głupocie zajęcia, odleciał gdzieś w głąb parku, pewnie na prawdziwe drzewo.
Nie wiedziałem wtedy, że był jeszcze ktoś, kto zaobserwował i opisał podobnie zdumiewające zachowanie ptaka w czerwonym berecie. Tadeusz Konwicki w wydanej w 1995 r. książce „Pamflet na siebie” zapisał prawie identyczne zdarzenie, a ze scenerii, w której się odbywało, można wnosić, że był to ten sam dzięcioł i to samo miejsce, w okolicach tężni w miejscowości Konstancin. Co nie jest dziwne, wszak parę kilometrów od uzdrowiska mieści się słynny dom pracy twórczej, tłumnie swego czasu nawiedzane przez pisarzy Obory.
Oddajmy głos Tadeuszowi Konwickiemu:
„Piękny, kolorowy dzięcioł siedział na wysokiej latarni i kuł dziobem blaszaną obudowę elektrycznej lampy. Myślałem, że się pomylił, co każdemu może się przytrafić, że zaraz odleci zawstydzony do lasu pełnego robaczywych drzew. Ale gdzie tam. Walił dziobem w zardzewiałą blachę, aż echo niosło się po tej podwarszawskiej miejscowości. W południe przeprowadził się na identyczną latarnię koło kościoła i tam bębnił aż do obiadu. Potem słyszałem go przy moście. Dudnił jakby na złość sobie i nam wszystkim.”
Dlaczego kuł tak głupio? Nie tylko mnie, ale i znanemu specjaliście od rojstów nie udało się tego ustalić.
„Może to młody buntownik. Albo ptasi artysta od happeningów. Chyba jednak zwariował.” – podsumował tę sytuację pisarz, zadowalając się przypuszczeniami.
Nie znajdziemy takich scen, i takich pytań w królujących na naszych ekranach dokumentach przyrodniczych. A szkoda. Bo przecież zwierzęcy obyczaj ciekawy jest nadzwyczaj…