Sławomir Majewski – Sierpień w Paryżu

0
255

Sławomir Majewski

SIERPIEŃ W PARYŻU

/fragment/

 


Józef MehofferZamknął okno bo na dworze padało i do mieszkania wciskała się lepka, paskudna wilgoć a potem poszedł do kuchni, wrócił z widelcem, otwartą konserwą polskich śledzi w pomidorach, talerzykiem z chlebem i szklanką herbaty. W telewizorze gadali o polityce więc przerzucił na inny program, w którym paru tłustych facetów dyskutowało o rolnictwie i polityce rolnej. Przerzucił na kolejny, gdzie puszczali film o średniowiecznych rycerzach biesiadujących w towarzystwie króla.


Wyłączył telewizor, zaczął jeść śledzie prosto z puszki zagryzając czerstwym chlebem. No a jak może być świeży, skoro kupiłem go chyba ze cztery dni temu? Iii tam, nie takie gówna jadali rycerze, pomyślał żując kromkę zalatującą stęchlizną i pomyślał a niby dlaczego na filmach rycerze zawsze żrą jak świnie? Kurczaki rozdzierają na strzępy, udźce jagnięce obgryzają mlaszcząc i sapiąc a tłuste sosy ściekają im po brodach i w dodatku zawsze mają u boku miecze i chodzą w zbrojach i kolczugach, jakby szli na wojnę a nie na wyżerkę czy ruchać baby a królowie nawet do sracza chodzą w koronach i z berłem… Noż, Boże… co za głupoty!

Skończył jeść, chleba nie dojadł, zaniósł wszystko do kuchni, pustą konserwę i chleb wrzucił do kosza na śmieci, talerzyk, widelec i szklankę wstawił do zlewu. Pracował w bibliotece miejskiej do której przychodzili głównie imigranci i bezdomni. Fuchę załatwił mu Robert, dziennikarz z Paris Match którego poznał na wernisażu tej chudej pindy o wiewiórczych zębach. Germaine czy jakoś tak. Właściwie nie tyle na wernisażu, ile na ochlaju zaraz po tym, jak większość gości wyszła i zostali sami swoi a on się zaliczał do swoich, bo znał Adriana, właściciela galerii. Popili mocno a jak mocno popili, no to nada podrużytsia powiedział uśmiechniętemu Żabojadowi i zaproponował potężnego brudzia. Sfraternizowali się błyskawicznie, oplotkowali obecnych, zjechali obrazy, obrzucili chujami tego i owego a rozstając się wymienili wizytówki. Kilka dni później Robert zadzwonił pytając czy nie chciałby sobie dorobić pracą w bibliotece, bo coś mówiłeś a jedna moja znajoma właśnie mi powiedziała że mają wolny etat, więc gdybyś chciał… Jasne że dodatkowej roboty potrzebował jak cholera, bo to co zarabiał pisaniem dla emigracyjnych gazet ledwie starczało na przeżycie i chociaż nie miał wielkich wymagań, to czułby się lepiej gdyby zarabiał ciut więcej niż polski czy rumuński kloszard z kartonowego pałacu nad Sekwaną. Zaprosił Roberta do bistro na jeden mały kieliszeczek Pernod ale obalili dwie flaszki a do tego po kilka piw. W toalecie rzygali do sąsiednich klozetów a potem ruszyli na dziwki które dyżurowały w pobliskiej bramie. Miały tlenione włosy, wyzywające makijaże i jaskrawe błyszczące botki. Jak to dziwki. Wybrał dobrze mu znaną, chudziutką ale solidnie cycatą Wietnamkę mieszkającą dwa piętra nad nim a Robert otoczył ramieniem Somalijkę z szyją jak u Nefretete. Chichotały jak głupie. Jak to dziwki. Kupili dwie flaszki polskiej wódki, weszli do hoteliku za rogiem, zapłacili za pokoje i wzięli się do roboty.


Praca nie była ani skomplikowana ani ciężka. Potrzebował zaledwie dwu dni na rozpoznanie terenu czyli co, gdzie i jak poustawiano na półkach a trzeciego dnia zaczął podawać książki. Do biblioteki przychodziło najmniej Francuzów. Stoliki okupowali Węgrzy, Rumuni, Jugole i Polacy a do tego czarni, żółci, czerwoni i tutti quanti nieskatalogowani mieszańcy dawnych francuskich kolonii. Przychodzili żeby się ogrzać po nocy spędzonej na ulicy. Udawał że nie widzi jak pożerają wyschnięte bułki, ogryzki batoników czy resztki pizzy wygrzebywane ze śmietników. Nie budził śpiących z policzkami wtulonymi w otwarte książki a tych, których zbudziły jego ciche kroki, uspokajał porozumiewawczym mrugnięciem. C’est la vie, chłopaki, znam ten ból.


Przed Polakami nie zdradzał pochodzenia. Pozwoliło mu to słuchać rozmów kiedy gwarzyli na temat puszczalskich rodaczek, lekkiej a dobrze płatnej pracy, planowanych lub dokonanych przestępstw, w którym kościele najłatwiej o darmową wyżerkę i jakich miejsc unikać, żeby nie nadziać się na flika. Najczęściej wspominali odległą, znienawidzoną, jebaną, ukochaną, pierdoloną ojczyznę. Wtedy, jako-tako rozumiejąc kilka języków pojął, że każdy pojawiający się tutaj emigrant ma swoją odległą, znienawidzoną, jebaną, ukochaną, pierdoloną ojczyznę do której tęskni ale wrócić nie chce. I do której nie wróci bo nie, bo coś w nim pękło tam, daleko stąd i jest jak rzeka bez powrotu albo jak lodowiec który sunie prosto przed siebie i prędzej się rozpuści niż wróci do źródła.


No dobra, rano pozmywam, potem do biblioteki a potem do Anny a jak nie do Anny, no to do Victora. O tak, do Victora. Zrobimy wypad na miasto, połazimy po galeriach, pooglądamy sobie, potem wypijemy małe co nieco a wieczorkiem wrócę i dokończę pisanie. Miał trzy dni na dostarczenie tekstu o polskiej tolerancji religijnej osiemnastego wieku. Wprawdzie pieprzył mity o polskiej tolerancji tak, jak pieprzył wszystkie mity którymi pasły się mózgi oszołomów, ale nie pieprzył forsy którą miał dostać za jej opisanie. Tym bardziej, że połowę roboty już odwalił wynotowując  najważniejsze daty, nazwiska i fakty. Zgromadził większość materiałów więc pójdzie jak z płatka.


Zgasił światło, poszedł do łazienki, rozebrał się, ubranie położył na kiblu i stanął pod prysznicem ni stąd ni zowąd  wspominając kilka tygodni w Ruacana na pograniczu z Angolą. Dziewczyny Himba koloru czerwonej ziemi, sterczące piersi, wysmukłe nogi, skórzane spódniczki i niewiarygodnie wspaniałe fryzury oblepione glinką z ziołami. O mały włos a przez jedną taką zostałbym tam na zawsze. I gryzły by mnie wszy, skorpiony i inne paskudztwa. Taaak… Tjingee była piękna i tak namiętna, że… Cóż, nie ona jedna piękna i nie ona jedna namiętna a pieprzyć się potrafi każda. Z pięknej dziewczyny i tak zrobi się stara, wredna pomarszczona suka no i co ja bym tam z nią robił poza pieprzeniem się? I co ja bym z nią robił w Europie? Zderzenie kultur. I cywilizacji. Paleolit i teflon. To się nie mogło udać.


Zaczął wspominać dziewczyny z którymi się przespał. Te z Polski i paru innych krajów i kontynentów a szczególnie tę, która wieki temu zdemolowała mu życie, przez co on zdemolował życie paru kobietom z którymi się po niej związał. Widać musiały zapłacić frycowe za przywilej bycia ze mną, na lata śmiertelnie porażonym tamtą. Znowu naszła go wizja nagiej Tjingee wyprężonej pod nim jak czarna mamba i tamto nędzne lądowisko w Ruacana. Przypomniał sobie album Nicole Canet Vincenzo Galdi, Galdi Secret, który kupił parę dni temu i zamigotały mu przed oczyma fotografie wykonane przez tego pedofila i geja.


To prawda że gej i pedofil ale jakiż artysta! myśli i zaczyna kończyć układanie w głowie  opowiadania o Galdim które od dawna chciał napisać. Pierwszy raz pomyślał o tym kiedy kartkował taki sam album w malutkim jak szczurza nora antykwariacie niedaleko Ponte di Rialto. No ale wtedy miał dużo bagażu i w dodatku musiał przepraszać Jeanne, którą obraził nie wiedzieć czym a która uciekała mu przez połowę Wenecji jak spłoszony gołąb. Wtedy go nie kupił, dopiero tydzień temu. Wytarł się, uczesał, ubrał piżamę i z ubraniem pod pachą poszedł do pokoju.


Tak koło drugiej rozszalał się telefon. Dzwoniła pijana Marita, bełkotliwie snując erotyczne opowieści o swoich facetach i babach i najcudaczniejszych zboczonych zachciankach. Z pijacką werwą zaproponowała że zaraz, natychmiast, nieodwołalnie wsiądzie w samochód, przyjedzie do niego i zrobi mu laskę i takie cuda na kiju, o jakich mu się nawet nie śniło.


O trzeciej nad ranem powiedział


– A idźżesz spać, popieprzona nimfomanko!


– Sam idź spać, zasrany pedale! wrzasnęła zanosząc się szlochem i rzuciła słuchawkę. Westchnął dziękując Bogu a potem leżał wpatrzony w cienie na suficie wiedząc, że za cholerę nie zaśnie.


Wstał, poszedł do kuchni, wyjął z lodówki butelkę wódki, karton soku i zrobił sobie drinka który mógłby przewrócić łosia na łopaty ale nie jego. Na Jan Mayen II, norweskim kutrze na którym łowił albo dorsze albo łososie, wprawił się w chlaniu czystego spirytusu, więc co mu tam drink z wódki i soczku winogronowego? Nic mu.


Wrócił do pokoju, popatrzył na fotografię nagiej wysmukłej blondynki stojącej z rozwianym włosem na tle wiatraków. Owa niewątpliwie piękna i niezwykle eteryczna młoda dama choć na co dzień posługuje się dość pospolitym, powiedzmy, roboczym imieniem Jeanne, w rzeczywistości nosi wdzięczne imię Marguerite jak słynąca z nader niemoralnego życia Margot de Valois królowa Francji i Nawarry. Mimo urody i wykształcenia a także arystokratycznego pochodzenia Jeanne jest luksusową prostytutką i jednocześnie kimś na pokształt jego nieślubnej, potajemnej żony.


Patrząc na zdjęcie wspomina białą sukienkę w delikatne amarantowe kwiatuszki którą ongi zrzuciła dla niego tam, w Weesp w Holandii, pod wiatrakami, co niejako w sposób naturalny wywołuje z jego pamięci strofki Windmills Of Your Mind Legranda w owej niezapomnianej interpretacji José Feliciano. Pociągnął spory łyk, usiadł przy biurku i dwoma palcami wystukał na rozklekotanej maszynie tytuł: Drapieżnik a później Po spożyciu śniadania składającego się z chrupiących bułeczek, masła, prawdziwej kawy ze śmietanką i dwiema kostkami cukru, trzech płatków Prosciutto di Parma, dwu plasterków salami i jajka na miękko, pan Wilhelm albo jak chciał by go wołano – Guglielmo von Plüschow uwierzył, że od teraz w Roma Aeterna ułoży mu się jak z płatka. Wczorajszą sesję fotograficzną w ruinach uznał za niebywale owocną i udaną pod każdym względem. To nic że kilkoro spacerujących, głównie angielskich turystów z oburzeniem komentowało nagość pozujących i że dystyngowana dama w zielonej sukni nazwała go sodomitą. To wszystko było nic w porównaniu z widokiem nagich młodych ciał pozujących dokładnie tak jak chciał. I tylko dla niego.

 

Przeczytał kilka razy i wyciągnął kartkę z maszyny. Dopił drinka, czyta tekst kolejny raz i kiwając głową z zadowolonym zadowoleniem mówi głośno


– Doskonale.


Czy nie wydaje mu się że opowiadanie jest przykrótkie nawet jak na impresję? Czy nie ma żadnych wątpliwości? Ależ oczywiście, ma! Naturalnie że ma, a jakże. Dlatego to, co napisał traktuje wyłącznie jako wstęp do dłuższej całości. A poza tym doskonale wie, że żadne dzieło sztuki nie jest doskonałe ani ostatecznie zakończone a proza będąca przecież elementem sztuki ma to do siebie, że jest plastyczna jak wosk czy mokra glina i można ją modyfikować dowolnie na wszystkie sposoby. O, na przykład koniec jako początek albo środek jako koniec a początek jako środek, prawda? Prawda, myśli i otwierając obszerny parasol samozadowolenia chroniący go przed żarłocznymi piraniami zwątpień w owej chwili rozterek, z zadowolonym zadowoleniem powtarza Doskonale! aby po chwilce refleksji dodać


– Och, pieprzyć to! Jutro też jest dzień. Pojadę do biblioteki a potem do Anny. Albo nie, do Anny nie, tylko od razu do Victora. Wyskoczymy na miasto, do jakiejś galerii, potem do bistro na małe co nieco. I może na jakieś dziwki. Wieczorem dokończę. No a teraz spać. Tak, na dziwki. Wtedy nie wiedzieć dlaczego przypomniał sobie wyczytaną kilka dni temu informację, że siódmego kwietnia 1906 roku erupcja Wezuwiusza zrujnowała Neapol zabijając ponad sto osób i pomyślał co to by się działo, gdyby tak teraz wybuchł tutaj jakiś wulkan rozpieprzając Luwr i Pałac Inwalidów, wywracając wieżę Eiffela, Łuk Triumfalny zmieniając w proch i pył, zasypując Sekwanę milionami ton popiołu i pumeksu. Czy po wiekach znaleziono by szkielet psa leżącego pod tabliczką z ostrzegawczym napisem Cave Canem? Ciekawe, bardzo ciekawe… Tak, na dziwki.


Otworzył okno i bezszelestnie osaczył go wilgotny, gęsty zapach mokrych gołębi śniących na blaszanym parapecie.   

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko