Z lotu Marka Jastrzębia
Co zawdzięczam dzisiejszej „coolturze”
Początkowo zamierzałem napisać komentarz pod celnym tekstem Piotra Müldner–Nieckowskiego (LINK) później jednak doszedłem do wniosku, że krótkawa opinia o tak potrzebnym artykule byłaby za bladą wypowiedzią: wszak poruszony temat zasługuje na pogłębioną dyskusję! Obawiam się jednak, że słowo DYSKUSJA użyte w kontekście dotychczasowych wypowiedzi, zabrzmi ironicznie. Już nie mówię o POGŁĘBIONEJ DYSKUSJI, bo, uderzmy się w piersi: w tej materii mamy marne rezultaty. Jeżeli pojawia się tekst dotykający problemów humanistycznego zburaczenia, to albo przechodzi bez echa, albo, oprócz nielicznych sensownych komentarzy, spotyka się z niechęcią do zrozumienia intencji autora. O czym to świadczy? Ano o tym, że łatwiej być kibicem niż uczestnikiem wydarzeń. Zagrzewać do innych boju, a samemu siedzieć w norze.
Szkoda więc, że choć szkic Müldner – Nieckowskiego powstał w 2012 r. i choć o przyczynach kulturalnej zapaści rozprawiamy na łamach naszego tygodnika od lat, a wspomniany zarys jest nadal aktualny, to przecież został u nas opublikowany dopiero co. A jeszcze większą szkodą jest, że gdyby ukazał się wcześniej, może znajdowalibyśmy się na wiążącym etapie rozmów z Ministrem Kultury. Kto wie, czy nie byłoby nam bliżej do scalenia związków twórczych. Niewykluczone, że doczekalibyśmy się wyczerpującej odpowiedzi w sprawie listów, apeli czy dotacji dla Internetowych pism. Takich, jak PISARZE.pl Ale są to marzenia na wyrost. Nie na ten czas. Nie tych ludzi prosić o cokolwiek; zgadzam się z autorem przytoczonego tekstu, kiedy mówi: Każda władza zdaje sobie sprawę z niebezpieczeństwa dyskursu między propagandą a tekstami prawdziwymi, dlatego też każda stara się twórców spacyfikować”.
O konieczności istnienia tego rodzaju artystycznych przytulisk świadczy ilość czytelników i ranga publikowanych materiałów. Jeśli pismo jest czytane i lubiane, to nie należy mu przeszkadzać w istnieniu, tylko trzeba mu pomóc prawidłowo funkcjonować! Zwłaszcza teraz, kiedy zewsząd dopada nas coraz większa tępota.
Zadziwia też agresywna niechęć obecnych władz do odpowiadania na kierowane do niej apele, listy i petycje w sprawach tak istotnych dla artystów, jak powrót do państwowego mecenatu czy udzielanie odczuwalnej pomocy w promowaniu kultury ambitnej, a więc skazanej na nierynkowość. Pojawia się coraz powszechniejsza tendencja do ubolewania nad upadkiem niegdyś obowiązujących wartości. Coraz głośniej, wyraźniej i dobitniej formułowane są pytania, dlaczego i w imię jakiej to idei tak łatwo rezygnujemy z powrotu do korzeni, tradycji mówienia o tym, co nurtuje większość czytelników, widzów, niezgłupiałych zjadaczy sztuki.
Tu mam uzasadnione pretensje. Co dnia wchodzi na nasze strony od 1500 do 2000 tys. ludzi. Zakładam, że przeszło połowa z nich nie znalazła się na nich przez omyłkę i pilnie śledzi nasze publikacje. Czyli jest zaangażowana w tematy. Np. interesuje się skutecznością zamieszczanych listów, pod którymi prosimy o złożenie podpisów. Odcedzając przypadkowych gości portalu od pozostałych czytelników, moglibyśmy spodziewać się ich około tysiąca. Tymczasem pod owymi suplikami znajdujemy niewiele więcej, niż parędziesiąt. A gdzie reszta? Gdzie brakujące nazwiska publikowanych u nas pisarzy? Gdzie ludzie z np. SPP i ZLP?
Tak więc kiedy adresaci naszych apeli widzą, jak znikoma część zainteresowanych bierze udział w protestach i nie kwapi się do wstępowania na polemiczne barykady, adresatów tych ogarnia pusty śmiech. Reagują lekceważącym wzruszeniem ramion i dochodzą do wniosku, że tak naprawdę, to poza nielicznymi fanatykami zmian, większości zbuntowanych zmiany te są niepotrzebne. Pomyślmy, z jakiej to przyczyny tak się dzieje i czy nie jest to z naszej strony zaniechanie celowe, czy nie chodzi nam tylko o stwarzanie pozorów.
Od dawna nie mam złudzeń: źle się dzieje w naszym Państwie i nic nie wskazuje na to, by w najbliższej przyszłości nastąpiły pozytywne zmiany. Nie tylko w kulturze, ale i w pozostałych dziedzinach. Gdzie nie spojrzeć, widać dziury do załatania i pobożne obietnice bez pokrycia. Jak nie patrzeć, kwitnie urzędowy brak rozeznania w czymkolwiek, administracyjna niekompetencja, chybione projekty garnirowane fachowością dla ubogich.
Obyczaje, gruntowne wychowanie, grzeczność i niefarbowany takt, ciągle są to wymysły, obce pojęcia, a reprezentanci tych pojęć należą do reliktów przeszłości zabłąkanych w dzisiejszości. Jak w PRL-u, tak i teraz nie liczy się człowiek nieserwilistyczny, samodzielnie myślący, ewenement bez poparcia władzy i właściwego układu, rozwija się natomiast agresywna ignorancja i zarozumiałość odpowiedzialnych za opłakany stan naszego Państwa.
Nie możemy pozwolić sobie na luksus rozwalania wszystkiego co pożyteczne. Na lekceważenie ludzi odwalających dobrą robotę za darmo. Dlatego zdecydowałem się na niniejszy felieton.
*
Gdy mam wakacje od solidnej roboty (ostatnio ciągle) i jestem na wypoczętym luzie, przystępuję do oglądactwa. Wygodnie rozparty w swoim samozadowoleniu, zasiadam przed telewizyjnym oknem, judaszem wyszczerzonym na chropawy kraj. Spoglądam na ekran fosforyzujący bezmyślnością. Rozpoczyna się wstępna gra o mnie, jako widza: czarnoksięskie preludium paranoi.
Kiedy na ekran wjeżdża POLITYKA, pojawiają się na nim pijarowsko skadrowane jatki, następują kolejne sprawozdania ze sztachetowych masakr i wyczerpujące raporty o pietruszkowych kłótniach w moim Sejmie. A gdzie nie spojrzę, tam widzę kataklizmy, zbrodnie, afery i szachrajstwo. Stwierdzam więc, że jeżeli operuje się informacjami o nieszczęściach dotykających tysięcy ludzi, o katastrofach zagrażających Ziemi lub gdy po raz tysięczny wieszczą nam nieuchronny koniec świata, jeżeli informacje te zdarzają się bez przerwy, a zmianie ulega tylko liczba ofiar i zrujnowany region, to nie powinienem obrażać się na rozpanoszoną wśród nas znieczulicę. Jej wspólnym mianownikiem jest rozmiar i częstotliwość nieszczęścia: ból zęba doskwiera indywidualnie i można go sobie wyobrazić, natomiast śmierć milionów ludzi na skutek głodu w Afryce, wymyka się nam spod mentalnej kontroli. Dokąd o rozgrywającym się dramacie jest głośno, dotąd żyje w nas i trzęsie naszym sumieniem, a co po niektórym otwiera portfel ze współczuciem. Jednak, gdy zaćmi go inna, jeszcze lepiej okropna i koszmarnie odjazdowa katastrofa, przysłowiowa Afryka – jako mniej aktualna i już spleśniała sensacja – schodzi z medialnego afisza, wsiąka w spróchniałą pamięć po to, by zrobić miejsce dla powodzi na Saharze, by ustąpić pola przed następną orgią świętych wojen i maczetowych rzezi po to, byśmy mieli świeżutką dostawę pachnących powodów do załamywania rąk.
W efekcie informacyjnego nadmiaru, głupieję na pełen regulator. Ulegam potędze masowej sugestii: staję się łajzą z przekonania, prymitywem zadowolonym z własnej głupowatości. Jestem zaskoczony i niemile rozczarowany tym, że nie ocaliłem, nie uchowałem w sobie onegdajszej wrażliwości, która się zdezaktualizowała, że zastąpiłem ją wrażliwością homologowowaną, ogólnie zrozumiałą, powszechnie dostępną, wieloosobową i kompatybilną, która, potwierdzając moje przypuszczenia, że zdurniałem do reszty i już mi nic nie świta w głowie, mogę o sobie mówić jak o człowieku statystycznym, znormalizowanym i nie odstającym od tapety. Co pozwala mi na samodzielne trafienie do właściwych drzwi, na dokonanie sztuki, abrakadabry z rozwiązaniem sznurowadeł mojego buta.
*
Obecny świat nowych wyobrażeń rozszerza się z dala od logiki; rozrasta się w tempie cokolwiek zatrważającym. Razem z upływem lat, jego oblicze coraz mniej przypomina przeszłość, do której byliśmy przyzwyczajeni, a znaczenie faktów, bezdyskusyjnych do wczoraj, dzisiaj jest już niepewne i zastępowalne. Budzą wątpliwości, nękają zatrzęsieniem alternatywnych przypuszczeń, karkołomnych rewizji i przebojowych odczytań.
Dokonujemy ich ocen. Stale je weryfikujemy. Co prawda możemy poruszać się po dawniej nieosiągalnych obszarach wiedzy, lecz towarzyszy nam przygnębiające przekonanie, że nie potrafimy poznać jej w całości. Jakbyśmy znaleźli się w środku kredowego koła uniemożliwiającego nam wyjście poza własne ograniczenia. Rodzi to frustrację. Okazuje się bowiem, że lawina informacji ma na nas negatywny wpływ. Cena jej szczegółowego przyswojenia jest za wysoka, bo albo posiadamy wszechstronną wiedzę (co jest niemożliwe), albo legitymujemy się merytoryczną wiedzą o wycinku rzeczywistości. Dzisiejszy świat dokonał wyboru trzeciej drogi: ani wszystko, ani trochę, tylko światła ignorancja.
Teraźniejszy pomysł na wchłonięcie zbyt dużej dawki informacji i niezatkanie się nimi, polega na odrąbaniu sobie kulturowych korzeni i przyspawaniu do mózgu – obskuranckich nowinek tworzonych przez filozoficznych magików postmodernizmu. Sprowadza się do celowego zaprzeczenia dokonaniom przeszłości.
Zapanowała wściekła moda na nieustanne kreowanie wymyślonego świata, maniera zabudowy przestrzeni naszpikowanej metafizyką, dziwactwami i uproszczonymi rozwiązaniami. Rozwija się globalna produkcja znanych dylematów w nowym opakowaniu, starych nawyków i przesądów, powoływanie do życia operetkowych ludzi szwendających się po niewyobrażalnie odległych galaktykach, a żywcem przeflancowanych z naszego przyziemia.
Towarzyszy nam aroganckie i bezmyślne mnożenie nieistniejących, a identycznych bytów. Sztucznych i utopijnych tworów. Produkowanie charłaczych, imitacyjnych wizji, nierealnych miejsc.
O intelektualnej nędzy podobnych „dzieł” świadczy to, że nawet niewydarzeńcy z gwiazdozbioru oddalonego o miliony lat świetlnych od planety Ziemia, prócz macek i arabeskowych kształtów ryja, mają problemy podobne do naszych: te same historyczne uwikłania, intrygi, tytuły szlacheckie, stroje i walki o to samo (np. o podatki w „Gwiezdnych wojnach”).
Akcje tych fabularnych prefabrykatów przeniosły się w inne rejony. Już nie dotyczą Ziemi, lecz obejmują różnorodne, nieistniejące konstelacje. Lecz mimo zmiany czasów (bardzo odległe lata) i pomimo zaopatrzenia bohaterów w nadprzyrodzone umiejętności, problemy zostały tak samo nierozwiązane lub rozwiązywane na stereotypową modłę postreżysera.
W ohydnych czasach panowania komunizmu roiło się od filmów kacapskiego pochodzenia. Ekranizacje z wrażych stron Dzikiego Zachodu dawkowano skąpo. Przeważnie w minimalnych ilościach i z tendencyjnym komentarzem. Postmodernistyczna dziatwa nie wie zapewne, że za czasów dzierżymordy Stalina, w priwiślańskim kraju, do cenzorskich obowiązków należało tępienie wszelkich przejawów antyradzieckości. Przeciwstawianie wschodnioazjatyckim dobrodziejstwom – anglosaskiej nędzy.
*
Po ustrojowym przebranżowieniu, do głosu dorwało się sekowane wcześniej, a teraz stanowiące odtrutkę na poprzedniość – kino hollywoodzkie z jego historycznymi ułatwieniami i spłyceniami. Bezkrytyczne snobowanie się na amerykańskość zastąpiło nam resztki rozsądku; ekranizacje rosyjskie natomiast zrejterowały na z góry utracone pozycje. Jeśli w naszej kinematografii pojawiają się jeszcze, to nieczęsto. I tak popadamy z jednej skrajności w drugą.
*
Komunizm nauczył nas, że prawda i jakakolwiek racja nie mają żadnego znaczenia, jeżeli wypowiada ją partyjny odszczepieniec. Kapitalizm (w wydaniu obecnej władzy) uczy nas, że prawda jest względna i jest pochodną stanu konta tego, kto ją wypowiada.
*
Przebywamy w „nowej”, lecz jakże milusiej scenerii nierealnego świata. Zjawisko to nazwać można ujednoliceniem myśli. Refleksji, wrażeń, sposobów widzenia. Unifikacja, to zrezygnowanie z niepowtarzalności człowieka, zrównanie go z pozostałymi ludźmi, to zmajstrowanie „indywidualisty w tysiącach egzemplarzy”.
*
Rzecz nie dotyczy filmów jeno. Jako naród skłonny do małpowania wszystkiego, co modne, przejęliśmy nie tylko dobre, ale głównie złe wzory: głupawe poglądy, kiepskie nawyki, wątpliwe tradycje. Dobrych unikamy jak ognia, złe propagujemy bez ograniczeń i zastrzeżeń.
*
Mnożą się, piętrzą w nas i furkoczą rozmaite gderliwości na złą konstrukcję pokazywania kulturalnego świata, na obrazkowanie jego kostropatej rzeczywistości, która nawet skrzeczeć nie potrafi, tylko wydaje skowyty. Sapią, dyszą, zioną protestami ludzie złaknieni pogłębionego i wreszcie normalnego przedstawiania zjawisk, a w ich pechowe uszy wciskana jest galaretka z uciesznych przygód idioty.