Krystyna Habrat
PRAWO PANI PARKINSON PO NASZEMU
W piątek widziałam już kwitnący bez. Wiosna przyszła z miesiąc wcześniej niż zazwyczaj. Przekwitły już krokusy, przebiśniegi i tarnina. Teraz kolejne drzewa obsypane kwieciem: jabłonie, wiśnie, magnolie. Poprzez ledwo dopiero puszczające zieleń gałęzie widać z daleka żółcące się krzaki forsycji, a w trawie mlecze. Stokrotki w tym roku bielą się wszędzie wyjątkowo dorodnie.
To wszystko podziwiałam przedwczoraj, a dziś – 14 kwietnia – zimno, pochmurno i siąpi deszcz. Wyszłam na balkon sprawdzić, jak się ubrać. Poniżej, szła przez podwórko w matka z dzieckiem. Chyba do przedszkola. Szli osowiali, nawet bez parasola, jakby nic im się nie chciało, nawet chronić się przed kroplami dżdżu. Pewnie nieszczęśliwi, że musieli zerwać się z ciepłego łóżka i wyjść na taką pluchę. Pamiętam dobrze takie odczucia.
Pomyślałam, jak niełatwe jest teraz życie kobiet, gdy pracują zawodowo, wychowują dzieci i prowadzą dom.
Nikt mi nie wmówi, że kobieta pracująca zawodowo 8 godzin dziennie, która ma małe dzieci i sama (oczywiście z pomocą męża) potrafi wypełnić dobrze wszystkie swoje obowiązki. A tu pani na wywiadówce gdera, że za mało z dziećmi się rozmawia, że dzieci nie dopilnowane, bo zadania domowe piszą byle jak, zapominają zeszytów. W pracy krzywią się, gdy dziecko choruje i matka bierze zwolnienia. Ba, w środowiskach sfeminizowanych taką matkę wygryzają z pracy. Zauważyłam, że w tym względzie panowie bywają bardziej wyrozumiali. A do tego feministki nawołują, żeby się rozwijać, awansować, dorównywać mężczyznom, a nawet ich przewyższać. Tylko ja pytam: kiedy to robić, gdy doba ma tylko 24 godziny??
Rozważając w swoim czasie ten problem, zdesperowana narysowałam na kartce kreskowate kobieciątko, rozrywane ze wszystkich stron przez kolejne wymagania. Z jednej strony szarpią ją wymogi zawodowe, bo powinna się rozwijać, awansować, uczestniczyć w kursach, konferencjach, sympozjach, może robić studia podyplomowe a nawet doktorat. Ale z drugiej strony ciągną ją obowiązki wobec dzieci, czyli dbanie o ich zdrowe odżywianie, rozwój umysłowy, czystość i dobre wychowanie…
Jeszcze kilka strzałek ciągnęło narysowane kobieciątko w różne strony: fryzjer, krawcowa i kosmetyczka, dalej już nie pamiętam. Po prostu taką kobietę rozrywają na strzępy te wszystkie powinności, jakim musi sprostać, a tu doba za krótka i brakuje sił. Robi więc wszystko byle szybciej po łebkach i nieustannie ma wyrzuty sumienia, że coś ważnego zaniedbała.
Zobaczył tę kartkę mój młodszy syn i śmiejąc się dopisał pod spodem drukowanymi kulfonami, jako, że był na etapie takiego pisania: „UWAGA. MAMA SIĘ MĘCZY”. Zdaje się zrobił gdzieś, jak na pierwszoklasistę przystało, mały błąd, może zapomniał ogonka przy „ę” albo dodał tu jeszcze „n” – nie pamiętam. Gdzieś tę kartkę zachowałam na pamiątkę, niczym Telimena. Tylko ona miała na głowie pieski, stroje i poszukiwania męża, a ja nic z tych rzeczy, tylko sprzątanie, gotowanie, dzieci…
W tym jakoś czasie przeczytałam książeczkę „Prawo pani Parkinson” autorstwa jakoby tejże własnie pani. Kim ona była. Teoretycznie żoną pana Parkinsona, który kiedyś wymyślił prawo dotyczące nadmiernego rozrostu biurokracji i ujął to w odpowiednie wzory, definicje i rysunki, robiąc z tego żartobliwy podręcznik: „Prawo Parkinsona”. Żonę zapewne miał i w jej usta włożył przedstawienie problemów kobiecych. Tak mi się zdaje.
Ale zapamiętałam, przedstawione tam Prawo pani Parkinson. Ukazuje ono taką prawidłowość, że kobieta pracująca na wysłanie kartki z życzeniami do przyjaciółki traci 10 minut, a emerytka pół dnia. Dlaczego?
Po prostu pani pracująca zawodowo robi to mimochodem wracając z pracy. Kupuje gdzieś po drodze pierwszą lepszą kartkę, szybko wypisuje obiegową formułkę życzeń i wrzuca do najbliższej skrzynki. Nie traci czasu na dodatkowe ceregiele.
Natomiast pani będąca na etapie zasłużonego odpoczynku po latach pracy zawodowej, najpierw długo się stroi, żeby wyjść kupić kartkę. Starannie dobiera kapelusz, przebiera się, maluje, wreszcie wychodzi. Mija pierwszy kiosk lub pocztę, ale maszeruje dalej, bo tam może będą ładniejsze kartki. Długo ich szuka, wreszcie kupuje. Rozsiada się gdzieś, może na poczcie, może w kawiarni, żeby napisać życzenia. Długo się nad nimi zastanawia. Wreszcie rusza z gotową kartką, ale jej nie wrzuca do pierwszej skrzynki, bo pewniej będzie na poczcie. No i tak schodzi jej pół dnia.
Znamy to dobrze, my polskie kobiety. Ale to niekoniecznie nasza specjalność. Wprawdzie wiadomo, że im więcej ma się czasu, tym bardziej nasze działania się rozwlekają, schodzi tak jakoś o niczym, mitręży się niepotrzebnie czas na zbędnych czynnościach, podczas gdy ograniczony czas narzuca większą dyscyplinę, lepszą organizację i pośpiech. Ale tu chodzi jeszcze nie o to.
Nasza pani Kowalska raczej nie będzie chodzić pół dnia, żeby wysyłać życzenia do przyjaciółki, bo ją nogi bolą. Zresztą, czy ma na to tyle czasu?
U nas starsze panie rzadko się rozkoszują sielskim odpoczynkiem, bo mają dużo obowiązków domowych, a sił dużo mniej. Często muszą się zająć wnukami. Ale najgorsze, że tracą coraz więcej czasu w kolejkach do lekarzy. Nie mówię o tych wielomiesięcznych, czy dłuższych, wyczekiwaniach na wyznaczony termin badań czy do specjalisty, ale o bezmyślnym czekaniu w przychodni do dentysty, specjalisty czy lekarza pierwszego kontaktu. Emerytka jest na ogół zmęczona życiem, schorowana, a tu wciąż musi się leczyć, kontrolować stan zdrowia, kupować nowe leki. Przychodzi do przychodni i wyznaczają jej termin za kilka dni o określonej godzinie. Przychodzi posłusznie, staje w kolejce, by wyciągnąć kartę zdrowia i widzi w poczekalni tłum ludzi, bo wszystkim kazano przyjść na tę samą godzinę. Kiedyś sądziłam, że taka organizacja to kwestia niedoborów czyjejś inteligencji. Teraz podejrzewam co innego.
Ja tego nie rozumiem. Mam ostatnio dużo kontaktów ze służbą zdrowia i podziwiam fachowość oraz życzliwość lekarzy i pielęgniarek. Ich sumienność oraz uprzejmość. Wszyscy są oddani pacjentom. To chyba nie ich wina, że pacjent tyle życia marnuje w poczekalniach.
A więc nasza pani Kowalska bardzo różni się od pani Parkinson. Ta Parkinson, jak opowiadają, po odchowaniu dzieci i śmierci męża, kupuje sobie wielki kapelusz z kwiatkami i, nawet gdy ma 80 lat i więcej, wyrusza w podróż na zwiedzanie całego świata. Jest wesoła, pogodna i nie za bardzo obchodzą ją światowe perturbacje polityczne. Ona wreszcie ma czas, by użyć życia.
A Kowalska, mając lat 70 czy 80, na taki wyjazd raczej się nie pisze, bo zazwyczaj nogi jej odmawiają posłuszeństwa i daleko by nie zaszła, nie nadążyła za grupą zwiedzających, a kręgosłup już wcale na to nie pozwoli. Dobrze, że jeszcze w ogóle się porusza i nie leży. Przyjemności już jej nie w głowie. W jej wieku najważniejszą rozrywką jest systematyczne chodzenie do różnych przychodni z różnymi specjalistami.
Smutno się zrobiło, nie rozwinę więc tematu, że obserwuję teraz wkoło dużo wdowców, bo ich żony, tak usilnie zabiegające o dom, rodzinę, działkę, zapasy na zimę i tysiące przyziemnych spraw, od chodzą przedwcześnie. Trzy lata temu taki wdowiec długo siedział pod kwitnącą przy bloku akacją. Jak nigdy wcześniej. Następnego dnia wisiała na drzwiach do bloku jego klepsydra. Ta akacja więcej już nie zakwitła. Jedni mówią, że to przez speców od zieleni ze spółdzielni mieszkaniowej, którzy potem wycinali jej niby zbędne gałęzie, a urżnęli główny pień. Ale ja wiem swoje. Inne drzewa w biały kwieciu pachną w maju odurzająco niczym w wierszu Tuwima, a ta wypuszcza listy, ale już trzy lata stoi bez kwiatów.
Dla poprawy nastroju przypomnę, że starsi ludzie mają u nas Uniwersytety Trzeciego Wieku, Dyskusyjne Kluby Książki przy bibliotekach i różne kluby seniorów z najciekawszymi propozycjami rozwoju zainteresowań. Mogą uczyć się języków obcych, obsługi komputera i spacerować z kijkami całą grupą po parku. Kto tylko chce może korzystać i nie rdzewieć na starość.
Za oknem plucha. Słyszałam nawet określenie na taka pogodę: „śląkwa”, ale w słowniku takiego nie znalazłam. Samo słowo jednak ładnie brzmi. Pogoda w sam raz na oddanie się lekturze. Kaloryfery jeszcze grzeją. Wyjść w taką porę, żeby się jeszcze przeziębić, nie warto. Lepiej już od zmierzchu podkulić nogi na fotelu i w kręgu, stojącej obok, lampy skupić się na dobrej powieści.
A ciepłe dni wiosenne, z kwitnącą na wyścigi przyrodą, jeszcze wrócą. Tymczasem na śląkwę wystarczy zaopatrzyć się w ciekawe książki. Albo mieć takie w domu z pokolenia na pokolenie i tylko uzupełniać księgozbiór o nowości.
Kiedy kończyłam to pisać przedarło się przez chmury słońce i od razu wszystko stało się radośniejsze.
A jeśli ktoś będzie chciał poczytać więcej o prawie pani Parkinson, nie znajdzie go – o ile pamiętam – w książeczce pod tym tytułem, ale w tej: „Prawo Parkinsona”. Nieważne, bo i tak pozostaje w rodzinie, a obie pozycje warto sobie przypomnieć.
Krystyna Habrat.