Krzysztof Lubczyński rozmawia z MARIĄ PAKULNIS
Pięć lat temu zmarł Pani mąż, wybitny reżyser, intelektualista, także świetny aktor, Krzysztof Zaleski. Teatr Telewizji przypomniał niedawno jedną z Waszych wspólnych realizacji, którą kończył w okresie choroby…
– Śmierć Krzysztofa była smutną cezurą w moim życiu. Łączyło nas uczucie, ale także wspólna pasja teatru. Wspólny okres naszego życia był jednocześnie najbardziej twórczym okresem w naszym życiu artystycznym. W pewnym stopniu byłam aktorką Krzysztofa, uważał mnie za dobre medium do swoich zamysłów, ale myślę, że zdobyłam własną, odrębną pozycję zawodową, więc grałam także w filmach i spektaklach bardzo wielu innych reżyserów. Te ostatnie kilka lat było smutnym okresem, w którym odeszli tacy ludzie, jak choćby Gustaw Holoubek, Andrzej Łapicki, Jerzy Jarocki czy Krzyś Kolberger.Ciąg śmierci zubażających naszą kulturę. Pozostało osamotnienie, smutek, ból, poczucie pustki, poczucie, że coś się skończyło. Natomiast nie mogę narzekać na swoją sytuację zawodową, choć dziś jest w moim zawodzie bardzo ciężko, a możliwość wyboru bardzo ograniczona. Mam jednak za sobą ciężkie życie i jestem zahartowana. Musiałam szybko myśleć o zdobyciu środków utrzymania, dlatego w Giżycku ukończyłam Liceum Pielęgniarskie. I tak się niestety ułożyło, że w najbardziej aktywnym okresie mojego życia aktorskiego nie zgromadziłam oszczędności, zasobów finansowych, które pozwoliły by mi dziś na spokojne życie i zajmowanie się wyłącznie wysoką sztuką. Po pierwsze ani waluta ówczesna nie miała stosownej wartości, po drugie żyło się wtedy z dnia na dzień i nie bardzo myślało o przyszłości, po trzecie na ogół nie myślało się wtedy w kategoriach opłacalności. Jednak od tego czasu prawie wszystko się zmieniło. Dziś nie raz muszę przyjmować propozycje, które nie do końca mnie satysfakcjonują, choć oczywiście mam wewnętrzną granicę estetyczną, którą staram się respektować. Pomaga mi w tym pamięć Krzysztofa i jego gustów artystycznych. Pracuję zawsze solidnie, uczciwie i doceniam to, że mogę dużo pracować. Nie użalam się. Aktorki w moim wieku są w szczególnie trudnej sytuacji, bo dla nich po prostu jest mało ról w tym, co powstaje. Krzysztof był jedną z tych wielkich osobowości, które spotkałam na swojej drodze, które na mnie wpłynęły, wzbogaciły. Miałam do tego szczęście od samego początku, bo debiut filmowy przeżyłam w „Dolinie Issy”, filmie realizowanym w stanie wojennym, owianym legendą miłoszowską, a do tego realizowanym przez Tadeusza Konwickiego i grono wspaniałych aktorów, także najstarszego pokolenia. To w czasie zdjęć do „Doliny Issy” spotkał mnie pierwszy wspaniały komplement ze strony reżysera. Przechodząc obok mnie Konwicki rzucił mimochodem: „Czujesz kamerę”. Konwickiego kocham jako pisarza. Przeczytałam wszystkie jego książki i marzy mi się zagranie głównej postaci w jego powieści „Bohiń”.
Czy litewskie korzenie rodzinne pomogły Pani we wcieleniu się w rolę w tym „litewskim” filmie?
– Bardzo. W moim mazurskim dzieciństwie, które było trudnym, mało radosnym dzieciństwem, żyłam w tej atmosferze, z którą można zetknąć się w kulturze litewskiej lub tworzonej na Litwie. Obecność duchów, upiorów, świata nadrzeczywistego było o dla mnie czymś więcej niż jedynie wytworem wyobraźni, było nieomal realnością. Moja mama wzbudzała we mnie tę atmosferę. Wystarczyło wpatrywać się po zmroku w palący się w piecu ogień, by znaleźć się w innej rzeczywistości. A ileż wrażeń dawała obserwacja zielonego oka starego radia. To było istne oko jakiegoś demona. Takie wrażenia uformowały moją wyobraźnię, więc na planie „Doliny Issy” znalazłam się jakby w moim świecie. Dawna Litwa to kraina duchów, zjaw, upiorów. Nie przypadkiem jest ojczyzną „Dziadów” Mickiewicza. Do dziś żyją we mnie te klimaty i nieraz lubię zabawić się w to dziecko, którym kiedyś byłam.
Wspomniała Pani o wspaniałych artystycznych, aktorskich indywidualnościach, które spotkała Pani na swojej drodze i które Panią uformowały. Kogo jeszcze może Pani wymienić?
– Z wspomnianym Gustawem Holoubkiem zagrałam znanym filmie Janusza Zaorskiego „Jezioro Bodeńskie” i nawet w jednej scenie tańczyliśmy. Byłam też Arielem u jego boku, gdy grał w szekspirowskiej „Burzy” Prospera w Teatrze Ateneum. Bardzo wpłynęli na mnie moi pedagodzy z warszawskiej szkoły teatralnej: Jan Świderski, Andrzej Łapicki, Tadeusz Łomnicki, a spoza szkoły cudowny Henryk Borowski, którego uwielbiałam i który był jednym z moim pierwszych mentorów w zawodzie. Nie zapomnę emocji, jakich doznawałam będąc w jednym z przedstawień, na scenie, między nim, a Haliną Mikołajską. Nie zapomnę gry u boku Czesława Wołłejko w „Ślubie” Gombrowicza. Imponował mi Erwin Axer, twórca wielkości Teatru Współczesnego w Warszawie. Uwielbiałam Ignacego Gogolewskiego, a moja mama nie pozwalała do siebie mówić, kiedy pojawiał się on na ekranie. Nie zapomnę też momentu, kiedy w widowisku Magdy Umer pojawiłam się na scenie obok Jeremiego Przybory. Nie zapomnę też udziału w spektaklu opartym o twórczość Bułata Okudżawy, kiedy śpiewaliśmy jego utwory a on siedział na widowni. Mogłabym tak długo ciągnąć te wspominki. Moje pokolenie aktorskie było chyba ostatnim, które otarło w pracy o pokolenie tych wspaniałych artystów. Mieli wielką klasę, tymczasem my już jesteśmy trochę spsiali. Nie zapomnę, jak starsza pani, garderobiana z teatru „Ateneum” mówiła do nas młodych o wykwintnych formach bycia dawnych aktorek i porównywała to do naszego pospolitego „chodzenia z siatkami”. Świat się spospolitował. Widać to wszędzie, na każdym kroku. Zacierają się różnice, hierarchie, dawne formy i zasady, także w teatrze.
Czego Pani najbardziej brakuje w dzisiejszym teatrze?
– Właśnie owych wielkich indywidualności, atmosfery odświętności i wielkiego przeżycia. Jako widzowi brakuje mi też dawnego rozmachu i kreatywności scenograficznej. Były czasy, kiedy pierwsze oklaski widowni, po podniesieniu kurtyny, otrzymywał twórca scenografii. Nie zapomnę wspaniałej, powiedziałabym: panoramicznej scenografii do „Księdza Marka” Słowackiego reżyserii Krzysztofa Zaleskiego w Teatrze Dramatycznym w 1983 roku.
A ja nie zapomnę na przykład imponującej scenografii Mariana Kołodzieja do hanuszkiewiczowskiej inscenizacji „Rewizora” Gogola w Teatrze Narodowym w 1973 roku. I dodajmy, że nie były to wyjątki, ale raczej ówczesna norma w polskich teatrach, także tych tzw. prowincjonalnych…
– Tak, tymczasem dziś, z braku pieniędzy, panuje ascetyzm posunięty do ostatnich granic. Często w ogóle nie ma scenografii lub jest minimalistyczna. Co prawda teatr, to przede wszystkim aktor i słowo, ale przecież jest też wspaniała polska tradycja sztuki scenograficznej znaczona wielkimi nazwiskami Otto Axera, Józefa Szajny, Kazimierza Wiśniaka, Mariana Kołodzieja i szeregu innych. Ona bardzo wzbogacała teatr. Dziś, na ogół, jest on o scenografię zubożony.
Przypomnijmy pokrótce najważniejsze rysy Pani drogi aktorskiej…
– Po studiach trafiłam na dwa sezony do Teatru Dramatycznego w Słupsku, gdzie trafiłam na bardzo ciekawy, klasyczny repertuar, który przyniósł mi role w „Wacława dziejach” Stefana Garczyńskiego, „Biesach” Dostojewskiego, „Turandot” Gozziego, w „Hamlecie”. Tam też zetknęłam się z ciekawą indywidualnością reżyserską, jaką był Marek Grzesiński, późniejszy znany reżyser oper. A potem trafiłam do Warszawy, do Teatru Współczesnego, od razu do udziału w „Upiorach” Ibsena, przy wspomnianym wspaniałym Henryku Borowskim i Halinie Mikołajskiej. Tam dobrze mi się wiodło, a najbardziej utrwaliło mi się w pamięci widowisko „Mahagonny” do tekstów Bertolta Brechta i Kurta Weila, do ich songów, które także śpiewałam, choć na ogół nie należę do tzw. aktorek śpiewających. Mogłam, bo te songi mają tę cechę, że można je wykonywać „na brudno”.
Ma Pani swoje role „faworytki”?
– Chyba nie, bo ja kocham prawie wszystkie swoje role. Kocham grać, to mój żywioł i nigdy nie jestem pod tym względem nasycona. Mogę jednak wspomnieć o roli w przedstawieniu według tekstu Ingmara Bergmana „Sceny z życia małżeńskiego”, które graliśmy przez jedenaście lat na „Scenie Prezentacje”, dojrzewając i zmieniając się w międzyczasie, co było dla nas wspaniałym doświadczeniem także prywatnym. Bardzo sobie cenie pracę z moimi przyjaciółmi z Poznania, Bożeną Borowską i Mirkiem Kropielnickim, z którymi zrobiliśmy spektakl, także o tematyce małżeńskiej, „Seks dla opornych”. Oboje są wybitnymi artystami, on znakomitym aktorem podziwianym za granicą, ona nas reżyserowała. Tyle że w Warszawie mało kto o nich wie. W ogóle w Poznaniu jest dość liczne grono wspaniałych, chłonnych odbiorców kultury, którzy przyjeżdżają do Warszawy na ciekawe wydarzenia, a potrafią wyskoczyć na weekend do Wiednia, do opery. Rzecz jasna są to ludzie zasobni, nie każdemu są dane takie luksusy, ale godny uznania jest fakt, ze zamożni ludzie w tak szlachetny wydają pieniądze, a jak wiemy z mediów, nie jest to powszechne zjawisko.
A film, co Pani zaproponował po debiucie w „Dolinie Issy”?
– Mam kilka swoich ulubionych realizacji, choćby wspomniane „Jezioro Bodeńskie” Zaorskiego. Dobrze wspominam „Zygfryda” i „Schodami w dół, schodami w górę” Andrzeja Domalika, „Oszołomienie” Jerzego Sztwiertni czy „Obywatela Piszczyka” Andrzeja Kotkowskiego…
W którym po raz pierwszy zobaczyłem Panią w roli komicznej….
– Dlatego między innymi lubię ten film, że mogłam zagrać taką rolę. A rozbawić publiczność jest moim zdaniem o wiele trudniej niż wzruszyć. Jednak najwspanialszym dla mnie przeżyciem filmowym była praca u Mariusza Trelińskiego i rola Beli Hertz w „Pożegnaniu jesieni” według Witkacego. Film był realizowany z wielkim rozmachem, w dużej części w dekoracjach, jak u Felliniego. Był jeszcze wtedy rozmach w polskim kinie.
Dziękuję za rozmowę.
Maria Pakulnis – ur. 2 lipca 1956 w Giżycku – absolwentka PWST w Warszawie (1979). W latach 1979-1981 aktorka Teatru Dramatycznego w Słupsku, a następnie w warszawskich teatrach: Współczesnym (1981-1987), Dramatycznym ( 1987-2008). W Teatrze Telewizji m.in. w „Chorobie młodości” F. Brucknera, „Wilku stepowym” H. Hesse, „Łuku triumfalnym” E.M. Remarque’a, „Szkole uczuć” G. Flauberta, „Sprawie Stawrogina” F. Dostojewskiego. Poza rolami filmowymi i teatralnymi widzowie oglądają ją także w telewizyjnych serialach, np. „Na Wspólnej” czy „Ekstradycja”. Świeżo upieczona laureatka Wielkiego Splendora za role w Teatrze Polskiego Radia.