Eugeniusz Kabatc – Homo viator et creator

0
322

Eugeniusz Kabatc

 

 

Homo viator et creator

 

         

      Andrzej Turczyński – wciąż wierny swemu prawosławiu, co w Polsce nie jest ani popularne, ani specjalnie życzliwie przyjmowane – wyruszył na swoisty podbój Europy pod hasłem wielkości kultury pogranicza. Uświęca ten śmiały ruch i malowniczy szlak  swoim rodzinnym przywiązaniem do polsko-ruskich obszarów kresowych, na których czuje się zawsze najpewniej, choć pozostała po nich już tylko nostalgiczna historia.

      Wielorako mi jest bliskie to uczucie [acz nie tożsame geofizycznie], a tu nieoczekiwanie obrasta serdecznym echem pamięci lat niemal równie odległych, gdy ta nieduża, skromna edytorsko książka  Homo Pictor, Homo Viator*, która jest przedmiotem moich sentymentalnych rozważań. Ujawnia najpierw swoje cechy metrykalne, a potem niesie przez Europę już uziemioną, pozbawioną skrzydeł. Wydała ją Fundacja Literacka imienia Henryka Berezy w Szczecinie] w kolekcji EleWator pod redakcją Artura Daniela Liskowackiego, a oba nazwiska wiążą mi się przyjaźnie i rozlegle z moją literacką przeszłością.Uchodźstwo ze wschodniej młodości  w stronę świata zachodniego przez Polskę [Konstancin], Włochy [Wenecja], Hiszpanię [Toledo] to droga znana mi dobrze, także z podobnych miejsc i doznań – Dom Buczkowskiego, Dom Tintorettich, Dom El Greca – choć odbieranych inaczej, bo „w każdym – jak przypomina nam sam narrator – dzieje się to w sposób osobisty, indywidualny, szczególny”. Tu też Turczyński przyznaje się – niejako przy okazji – do widocznego zresztą grzechu, jaki prześladuje tę całą eseistyczną opowieść z iście kresową uczuciowością; „powiadam to z pewną emfazą” – stwierdza w przypływie niepokoju o barokowość wenecką, która przedostała się mu do języka wypowiedzi. „Wenecja – dyssymulant zamknięty w sobie i w swoim cierpieniu, złorzeczący w milczeniu przeklętym mocom niszczącym jej piękno.” A to już porażka naszych własnych, ludzkich, pozytywnych mocy, niefortunne ich zaprzeczenie.

    Paolo Barbaro, mój przyjaciel wenecki, inżynier i pisarz [Lunario veneziano], który pół życia poświęcił utrzymaniu godności miasta, też zresztą skarżący się na zaniedbania służb konserwatorskich, przytacza jednak budujący przykład swojego paryskiego kolegi, który „w połowie życia i kariery przyjechał do Wenecji, by zatrzymać się na siedem dni, a tak się zakochał w kamieniach, kobietach, ludziach, światłach, wodach, lagunie i labiryntach miasta, że utknął tu na siedem lat”. Owszem, tak można przekonywać się bez końca,  bo każda rzeczywistość ma różne oblicza, Andrzej Turczyński wyraźnie postrzega to, jakie sugeruje mu Marian Kratochwil, kresowy mistrz malarski  i daje się ponieść przyjacielowi w ikonicznym porywie, zawsze bliskim im obu…

   Dyskretnie zatrzymam się nieco na tej weneckiej krzyżówce, by skromnie zaznaczyć mój krytyczny stosunek do tego młodzieńczego [sic!] nieopanowania opisowego, w którym zdanie zaprzecza zdaniu, wyprowadzając i narratora, i czytelnika na manowce pozorów. Zestawianie opinii różnych oczu i myśli jest uroczą grą literacką, jakkolwiek zawsze ryzykowną w drodze do nawet cząstkowych prawd, gdy jednak spierają się ze sobą własne wnioski obserwacji i uczuć, konsekwencją jest już tylko nierzeczywistość lub niefrasobliwy, kokieteryjny obraz poetycki. „W Wenecji, gdzie wszystko jest żartem, swawolą i wygłupem, sztukę traktuje się śmiertelnie poważnie”. Tylko. A przecież nie tylko. To są zbyt łatwe nastroje, w których przed chwilą zanotowaliśmy uwagę o Mieście, że to „dyssymulant zamknięty w sobie i w swoim cierpieniu”, a za chwilę dowiadujemy się, że „Wenecja to przede wszystkim forma”, że jest [jednak]  „zmienna i przemienna”, a „blichtr, błyskotki, taniec, śmiech” to „maska co ukrywa prawdę twarzy”, „mglisty walor okrywający oblicze prawdziwej Wenecji, miasta w agonii”. Wielowiekowej agonii, dodajmy tedy, niekończącej się mimo wysiłków tych, którzy z podziwu godnym uznaniem przeciwstawiają temu swoją ocalającą życie wiedzę o faunie, florze i wodnej inżynierii…Może nie marudziłbym tu nadto, bom jest też sam od pięćdziesięciu lat pełen winy, gdyby nie towarzyszyła tym wątpliwościom przykrość błędów   w nazwach i faktach (Dorseduro zamiast Dorsoduro, Dongana zamiast Dogana, Commedia del Parte zamiast commedia dell’arte, Giordano Bruno spłonął na stosie w Wenecji zamiast, jak wiadomo, w Rzymie), z czym by pewnie poradził sobie uważny redaktor lub korektor, ale takich w polskich wydawnictwach ostatniego ćwierćwiecza ze świeczką szukać..

     Tak oto znowu jesteśmy na drodze wytyczonej nam przez udręczonego tęsknotą  kresową pisarza, który rozstając się z przeszłością, rozprawia się z wyimaginowaną Europą. Korzysta z pomocy swego starszego przyjaciela Mariana Kratochwila, któremu przy okazji składa hołd za jego wierność kresowej sztuce, przeniesionej ze wschodu na zachód z pamięcią oka i duszy.

     Andrzej Turczyński przepięknie opowiada o obrazach malarskich Mariana Kratochwila. A gdy tak idzie jego twórczym tropem przez Europę, z Wenecji przez Cervantesa niesiony trafia do Hiszpanii. Tu na ogniście miedzianej ziemi La Manczy „don Mariano spotyka Don Kichota”. Do którego, wedle fascynacji autora książki, jest wielce w swoim losie podobny. Odwołuje się przy tym do wołyńskich wątków malarstwa Kratochwila, jakby „ukresowiając” je tamtejsza Galicją, jak Don Kichot swoją Manczę tutejszą Galicią. By za chwilę ogarnąć narzuconym wyłączeniem pobliskie Toledo, co w pełni udać się nie mogło. El Greco bowiem, którego wciąga do spółki, choć jest Grekiem, czuje się w sercu Kastylii bardzo dobrze.

      Ale Toledo w każdym wypadku warte jest przeżycia. Ja je wprawdzie przeżyłem inaczej, przez „Żydówkę z Toledo” Feuchtwangera, a potem podczas wędrówki z Rysiem Kapuścińskim  przez wojenną obronę  twierdzy w skale, przez kamienną katedrę, Dom El Greca i kuchnię kastylijską z echem „Koncertu z Aranjuezu”, ale i ta „doskonała jedność skamieniałych rzeczy”, co „płonie wiecznie w ognistym powietrzu” i „wymyka się swej kamienności” zasługuje na naszą kresową uwagę w wydaniu rozdwojonego na obraz i słowo El Polaco. [Homo viator et creator, zaiste.] W końcu poezja, której z ubolewaniem nie doceniam, jest zawsze    częścią tworzywa sztuki i wszelkich artystycznych metamorfoz.  I Wenecja, i Toledo są „ze snu”. Są też kamiennie twarde, lecz nie dają się jednej racji i w jednym wymiarze uchwycić. Jak andaluzyjski pies, wybaczcie pamięci starych luster.

      Ale dość już starczego gderania. Gdy Turczyński pisze, że „Kratochwil odnajduje w Hiszpanii nie tylko lustrzane odbicie swojej rodzinnej ziemi, lecz także jej istotę – ognistość związku namiętności i cierpienia”, wiemy, że Kresy, którym obaj artyści poświęcili tyle dzieł, uczuć i myśli, są już za nimi. Zostają coraz dalej, jak „Prometejska Europa”, której nie da się  już zaufać, gdyż jej „światło przemienia się powoli w świecące próchno”, a „jej sztuka przestała być Ciałem i Duchem, stając się własnym cieniem”.

     Konstatacja to smutna, acz – miejmy nadzieję – nie ostateczna. Rozwinięta traci na powadze, zapominając, że kiedy coś się kończy, coś się też zaczyna. Nie muszę przechodzić na mój własny plan przewidywań, wystarczy przywołać autorską Glosę traktującą o istocie i stanie europejskiej sztuki, by się przekonać, że jest to mierzwa wielorako bogata i płodna, gotowa rodzić wciąż nowe, życiodajne owoce.

     Rozczapierza się słowo, sprawa, człowiek, zbieram liczne wątki i sumuję. Oto kołowrót historii, pokoleń, narodzin i śmierci – ludzi i rzeczy, myśli, wyobraźni i dzieł  w ruchu niekonsekwentnym. Chwała tej niekonsekwencji w życiu i sztuce zaklętej. Andrzej Turczyński wie, że słowo ma wielką moc sprawczą, ale bywa też bezradne. Rozwija tedy cały warsztat analityczny, by móc nam piękno i głębie sztuki plastycznej swego przyjaciela wiernie przekazać. Włącza w to historię i drogę z możliwym nawrotem. I nawet słowo Mistrza. Bo wie też, że dzieło sztuki samo z sobą długo nie wytrzyma. I bierze nas na świadków, co mają uwierzyć w słowo. I w pamięć zniekształconą, za ogniem, za mgłami. Z wielkim oddaniem to czyniąc, może nie chce wiedzieć, że taka jest ta nasza, już za horyzontem kresowość: po polsku bolesna, po rusku sentymentalna.

Eugeniusz Kabatc

    —————————————————–

 *Andrzej Turczyński Homo Pictor Homo Viator,  Fundacja Literatury imienia Henryka Berezy, Szczecin 2013, s. 100.

      

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko