Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego

0
221

Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego




Przygody młodego leguna

 „Śmietnik umysłowy, drzewo wiadomości złego i dobrego, myśli swoje i cudze, rzeczy głupie i poniekąd dobre, samoanaliza i samokarykatura, małpie zwierciadło (…) kinematograf własnej duszy” – tymi słowami zaczyna swój pamiętnik, a ściśle biorąc dziennik z lat 1918-1922 Władysław Broniewski. Same daty wskazują, że nie jest to dziennik tego przyszłego wielkiego Broniewskiego, wspaniałego liryka o brzemieniu nieomal romantycznym i monumentalnego poety rewolucyjnego, autora „Komuny Paryskiej”, „Placu Teatralnego”, barda proletariatu, lecz 21-25-letniego młodzieńca, legionisty i żołnierza wojny lat 1919-1920, poety zaledwie początkującego. To właśnie wiek autora i jego bujny temperament (także erotyczny!) czynią tę lekturę tak barwną. To nie dziennik starego pisarza, jakiegoś podstarzałego olimpijczyka pogrążającego się w głębiach (a czasem małostkowościach) własnych myśli i obsesji, lecz zwierzenia chłopca rwącego się do życia, do użycia, do kobiet, miłości, do pisania, ale do miłości przede wszystkim i to tak bardzo, że dwa razy sygnalizuje, że „leczy tryperka”. Dziennik (bo – powtarzam – wbrew tytułowi to nie pamiętnik, lecz dziennik, choć nie klasyczny) Broniewskiego tworzą trzy zasadnicze warstwy: erudycyjno-literacka, w której zawierają się uwagi dotyczące lektur i zamiłowań umysłowych poety, jego poglądy na życie i sztukę oraz obficie zapisywane wiersze, obok tego dziennik legionisty i żołnierza w czynnej służbie wojennej oraz opisy licznych przygód erotycznych poety. Ta pierwsza warstwa wydaje się relatywnie mniej interesująca, bo młody Broniewski, choć nie stroni od książek i czyta sporo, to przecież nie jest jakimś zaciętym molem książkowym, patentowanym intelektualistą, myślicielem, a jego uwagi nie uderzają szczególną oryginalnością czy przenikliwością. Czyta rozmaite rzeczy, ale na ogół ogranicza się do wymienienia tytułów. Bardzo ceni Żeromskiego, kilkakrotnie przywołuje jego „Walkę z szatanem”,  a „Popioły” czyta jednym tchem. Rozczytuje się w Balzacu i czyta „Portret Doriana Graya” Oscara Wilde’a. Jest pod wrażeniem spektaklu „Pragmatystów” Witkacego w Teatrze Polskim i obszernie, in extenso, cytuje z jego „Form w malarstwie”, klasyczny już passus poświęcony pesymistycznej wizji zautomatyzowanej cywilizacji przeszłości.


Znacznie ciekawszy jest jako autokorespondent wojenny, bo tu zaznacza się jego talent narracyjny, nigdy poza tym później w prozie nie wykorzystany. Jawi się jako legun w każdym calu, choć i drwi z „chronicznego leguństwa” sierżanta Gwoździa. Opisuje szary front wojenny, ale też rysuje ostrym piórem iście dantejskie, okropne sceny rzezi na polskich żołnierzach dokonywanych przez Litwinów w 1919 roku. Ze specyficznie żabiej perspektywy młodzieńca przebudzonego późno i z ciężką głową po nocnej hulance pokazuje dni odzyskania niepodległości – jawią się one nie jako epokowe zdarzenie, ale jak jakaś nie do końca jasna ruchawka. Żadnego patosu czasu. Raczej skojarzenia z atmosferą „Generała Barcza” Juliusza Kadena-Bandrowskiego. Jako autor pamiętnika miłosnego jest wzruszająco zabawny i szczery. Opisy kolejnych podbojów ( tym na przykład kopulowania na ulicznej ławce) lub prób podbojów, podszytych specyficznym męskim szowinizmem i kurczowymi żądzami, to wybitnie smaczna lektura.


W tym dzienniku Broniewski nie objawia jeszcze skrystalizowanych poglądów politycznych, choć zawsze z szacunkiem mówi o Komendancie Piłsudskim. Nie czuje się tu w nim jeszcze gniewnego barda rewolucyjnego, robotniczego, choć odzywają się już tony antymieszczańskie, antykapitalistyczne. Ciągle odzywa się w nim dusza szlachciury, szlagona i czarującego, rozpoetyzowanego bon vivanta („Piszę teraz humorystyczny poemat a la Słowacki o moim wileńskim romansie”). Kiedy opisuje potworny brud na odzyskiwanych ziemiach polskich, przypomina się kadenowska „radość z odzyskanego śmietnika”.


Lektura „Pamiętnika” Broniewskiego nie jest – jako się rzekło – lekturą dziennika pogrążonego w chmurze literatury pisarza czy poety. Jest to raptularz młodziana z krwi i kości, solidnego żołdaka i pełnego temperamentu, chronicznego donżuana, zmagającego się z chuciami własnymi, z damami i z „tryprem”. Jest to raptularz urodzonego poety, ale też człowieka myślącego, na wskroś uczciwego i szczerego. Lektura to bujna, urozmaicona, barwna, zajmująca, momentami zaskakująca. Chwilami przywołująca skojarzenia z „Pamiętnikami” pana  Paska i „Pamiątkami Soplicy” Rzewuskiego, mająca w sobie coś z bujności gawędy szlacheckiej. Gorąco rekomenduję.


Władysław Broniewski – „Pamiętnik”, wydanie krytyczne, Wyd. Krytyki Politycznej, Warszawa 2013, opracowanie z rękopisu, wstęp i komentarz Maciej Tramer, str. 550, ISBN 978-83-62467-59-8

 

Jack z szelmowskim uśmiechem

Należy do najściślejszego grona moich ulubionych aktorów zagranicznych. Uważam Jacka Nicholsona za najwybitniejszego obok Marlona Brando aktora amerykańskiego XX wieku. Mniejsza jednak o jego miejsce w rankingu. I tak jest wielki. Obdarzony bogatym, niesłychanie plastycznym talentem, rozciągającym się od struny charakterystyczno-komediowej po dramatyczną. Jego role w „Swobodnym jeźdźcu”, „Chinatown”, „Przełomach Missouri”, „Ostatnim zadaniu”, „Locie na kukułczym gniazdem”, „Lśnieniu”, „Batmanie”, „Czułych słówkach”, „Czarownicach z Eastwick”, „Honorze Prizzich” zapisały się złotymi kartami w historii kina. W swoich rolach Nicholson to mistrz genialnego błazeństwa, powagi błazeńskiej, satyr, prześmiewca, donżuan, szelma, buntownik, szaleniec, westman. Pyszny, bujny, monumentalny. Rozpasany jak król pikowy. Niczym amerykański Twardowski – śmieszy, tumani, przestrasza. Nicholson to taki amerykański Wiesław Gołas. Potrafi zagrać wszystko. Gdyby poproszono go, aby zagrał ołówek, musiałby zapytać: zwykły czy kopiowy? Gdyby miał zagrać mleko potrafiłby odróżnić świeże od zsiadłego. Amerykański dziennikarz Marc Eliot napisał bardzo dobrą jego biografię. Spodobało mi się już pierwsze jej zdanie: „John Joseph „Jack” Nicholson jr urodził się dwudziestego drugiego kwietnia 1937 roku w domu w New Jersey”. Zapowiada ono bezpretensjonalność i rzetelność tej biografii. I dalsza lektura szczęśliwie potwierdza to przypuszczenie. To, co mi się w niej podoba i co jest charakterystycznym rysem większości biografii pisanych przez autorów anglosaskich, to jej rzetelność i całkowita wolność od irytującej minoderii, moralizatorstwa i pretensjonalności charakterystycznej dla wielu wytworów polskiej szkoły biografistycznej. Polscy biografowie (nie wszyscy, ale wielu) nade wszystko koncentrują się na swojej subiektywnej optyce w widzeniu opisywanej postaci, eksponują swoje narracyjne ego, dziwaczą i udziwniają, wdzięczą się, mizdrzą, moralizują, prowokują czytelnika, wydają osądy, załatwiają jakieś środowiskowe interesy, obsesje czy idiosynkrazje – słowem występują w roli demiurgów stwarzających obok osoby opisywanej jakiś własny jej konstrukt, rodzaj sobowtóra. Eliot z anglosaskim spokojem, kompetencją i skrupulatnością, starannie skryty jako narrator, wolny od emocji, rzetelnie opisuje zjawisko, które nazywa się Jack Nicholson, w jego całym bogactwie. Gorąco polecam tę lekturę przede wszystkim fanom aktorstwa i osobowości Jacka Nicholsona.

Marc Eliot – „Nicholson. Biografia”,przekład Marta Szelichowska, Wyda. Axis Mundi, Warszawa 2013, str. 415, ISBN 978-83-61432-67-8

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko