Zdzisław Antolski – Lubowiec

0
389

Zdzisław Antolski


Lubowiec

 

NikiforPrzysiółek, składający się z kilku zagród, o urokliwej nazwie Lubowiec, zagubiony był na wapiennym płaskowyżu, wśród rozległych pól. Kraina poprzecinana jest malowniczo głębokimi wąwozami, zarosłymi krzewami berberysu. Nawet po złamaniu gałęzi tego krzewu, nie można było jej oderwać od łodygi, bo trzymała się nadal mocnymi jak postronki włóknami. Miejscowi ludzie podobni byli do tego krzewu. Zamknięci w sobie, wysuszeni, chudzi. Na zewnątrz, wobec obcych wystawiający kolce, a przy tym niezwykle twardzi. Chudzi i żylaści.

Wyżyna upstrzona była kępami drzew oraz regularnymi prostokątami chłopskich sadów. Położona była na wapiennym podłożu, na który wiatr przez miliony lat naniósł żyznego lessu, który w czasie suszy sypał w oczy wędrowca białym kurzem, łatwo czepiającym się ubrań. W porze deszczowej tworzył natomiast kleiste błoto, pozostawiające tłuste plamy na ubraniu.

Płaskowyż, wznoszący się za kościołem we wsi Grodziska, ciągnął się hen, przez bezludne tereny aż do Dzierążni, by dalej na zachód opadać w doliny wąwozami jak korzeniami. Na północy pola przechodziły w las chroberski. Odwieczne schronienie dla buntowników, najpierw powstańców styczniowych, a potem partyzantów. Wielka pokusa dla chłopskich kłusowników. Mało kto tu mieszkał, z dala od głównych dróg. A przede wszystkim z braku wody, którą trzeba było dowozić w beczkach, gdyż było zbyt wysoko na drążenie studni.

Las należał kiedyś do sławnej i bogatej rodziny arystokratycznej Wielopolskich, skoligaconej z rodami europejskimi, której najwybitniejszy przedstawiciel, margrabia Aleksander Wielopolski, wybudował w Chrobrzu piękny architektonicznie, jasny, renesansowy z ducha, pałac. Płaskowyż miał swój suchy klimat i roślinność stepową. Porośnięty był wysoką, suchą i ostrą trawą, na stokach wzgórz rosły miłki wiosenne, rozłożyste dziewięćsiły  wpatrywały się nieruchomymi źrenicami w słońce, a na brzegach wąwozów wstępu broniły wyschłe krzewy o ostrych kolcach, zwane przez chłopów miejscowych „cierniami”. Na miedzach, przykucnięte w kępach traw, rosły dzikie drzewka owocowe. Głównie jabłonie, rodzące małe, kwaśne owoce. Drzewka przygarbione, karłowate, brzydkie, chude, podobne były do starych mieszkańców tych okolic. Trwały na przekór wichrom i gradowym burzom, jakie często nawiedzają te strony.

Być może ten nadnidziański klimat stepowy, przyciągał do przysiółka, podczas powstania styczniowego, dońskich kozaków, wysyłanych w teren na zwiady i rekonesanse. Kozacy y z upodobaniem kwaterowali w chatach na Lubowcu. Okolica przypominała im rodzinne strony. Cisza i wolno szybujące myszołowy pod chmurami. Rozległość pól i nieużytków, melancholia przestrzeni Na horyzoncie połyskująca leniwo rzeka Nida, która na wiosnę rozlewała się szeroko po płaskich łąkach.

Dońcy czuli się tu bezpiecznie, bo ze względu na rozległość i wysoczyznę płaskowyżu z daleka widzieli, kiedy ktoś obcy się zbliżał. Nie bez znaczenia było też strategiczne położenie przysiółka, dające doskonały przegląd okolicy, od samej połyskującej błękitno rzeki Nidy, przepływającej przez Wiślicę na południu aż do świecącego się w słońcu Pińczowa. Miasteczka zbudowanego w całości z miejscowego białego kamienia, przyciągającego wzrok na północnej granicy horyzontu, gdzie stacjonował główny garnizon rosyjski. Mieszkało w tym żydowskim miasteczku, z okazałą synagogą, także sporo oficjalistów rosyjskich. Przebywali tu już tak długo, że trzeba było dla nich wyodrębnić osobny cmentarz. Mieściło się tam też sławne gimnazjum, które kończył w swoim czasie znany pisarz naturalista, Adolf Dygasiński.

W okolicy jest kilka pozostałości po grodach z IX wieku, z najsławniejszym w Stradowie, i wcześniejszych, które dodają tym terenom nastroju starożytności i tajemnicy. Są to głównie pagórki otoczone głębokimi fosami, później przerobione na zamki. Być może to stare grodzisko nie było zabudowane a tylko pełniło czasowo swoją rolę schronienia dla miejscowej ludności przed hordami Tatarów. Wokół stały także zagadkowe kopce pełniące rolę wici ostrzegających przed zbliżającym się najeźdźcą, gdyż przebiegał tędy szlak najazdów tatarskich. Ale być może grodziska są pozostałościami po potężnym plemieniu Wiślan, których książę “silny wielce” według Legendy Panońskiej miał stolicę w Wiślicy.
Jeden z kozaków, kwaterujących tygodniami w Lubowcu w zasadzce na powstańców, zakochał się w miejscowej piękności, przeszedł na katolicyzm i przybrał nazwisko Kozakiewicz. Jego synowie odznaczali się skłonnością do bójek i awantur, a córki było bardzo urodziwe i kochliwe. Zostało tak w następnych pokoleniach.

Zresztą, chłopi miejscowi polubili kozaków, za ich fantazję, umiejętności jeździeckie, chowanie się za koniem i pod koniem w pełnym galopie, z karabinem i lancą, a to był wyczyn nie lada. A jako że polskiego wojska nie było, to na Rosjan mówiono “nasi”, zwłaszcza, że wielu dziadków, kuzynów i pradziadków walczyło wspólnie z Rosjanami, ramię w ramię, w carskim wojsku, a to w wojnie tureckiej, a to japońskiej. Jeszcze inni tłumili zrywy Czeczeńców na Kaukazie.

Powstanie 1863 r. to według chłopów “pańskie” fanaberie. Nie czuli się Polakami, oni byli po prostu “tutejsi”. Tylko Naczelnik Tadeusz Kościuszko umiał ich poderwać do czynu, zagrać na nucie patriotycznej, wzniecić zapał i chęć walki. Ale też w ludowej legendzie działo się to jakby “przeciw panom”. Wszak Kościuszko chłopów wyzwalał z pańszczyzny i w tym względzie przeciwstawiał się “panom”.

Austriaccy piechurzy wydawali się przy kozakach niezgułami i ofermami batalionowymi. Co rano musieli zakładać na łydki owijacze i na tym zajęciu tracili dobre pół godziny czasu, co w czasie nagłych alarmów nie było bez znaczenia. Ale za to posiadali dużo potężnych armat, które w czasie pierwszej wojny ustawili na górze Zawinnicy, tuż przy Lubowcu. Razili z nich pociskami piękną kolegiatę w Wiślicy, aż zamienili ja w rumowisko.

W okolicy działała partia powstańców pod dowództwem dziedzica z Błot. Miejscowi chłopi donosili na nich do Rosjan otrzymując w zamian nagrodę pieniężną. W odwecie powstańcy ustawili kilka szubienic. Powiesili na szczycie góry kilku schwytanych zdrajców i donosicieli. Przez kilka dni dyndali upiornie w porywach wiatrów, które tam wieją szczególnie silnie.

Pomiędzy dwoma wzgórzami, między którymi leży wieś Grodziska tworzy się rodzaj naturalnego przeciągu i wiatr tutaj się wzmaga. Traci swój impet dopiero na rozległych łąkach położonych w okolicach Wiślicy. Zanika w nurtach płynącej tam leniwie Nidy. Wiatry hulają nad lasem a potem napotykając opór góry Zawinnicy, kręcą się w kółko. Wydają przy tym dziwne jęki, kiedy wpadają w głębokie wąwozy porośnięte ciernistymi krzewami berberysu, głogu i jałowca.

Egzekucję wykonano na postrach i ostrzeżenie okolicznym przysiółkom, dopóki ksiądz proboszcz o nazwisku Cieszyński, również gorąca głowa, zwolennik powstania, organizator patriotycznych procesji i zgromadzeń, nie kazał ich zdjąć i pochować po chrześcijańsku na przykościelnym cmentarzu. W latach dwudziestych młodzi chłopcy z innego sąsiedniego przysiółka o nazwie Odrzywół postawili ma wzgórzu wielki drewniany krzyż, ale czy w hołdzie powieszonym chłopom? Raczej z fantazji kawalerskiej i chęci pozostawienia po sobie jakiejś widocznej pamiątki.

Ale przecież chłopi nigdy nie byli jednakowi, było całkiem dużo i takich, co czuli się nie tylko chłopami, ale także Polakami. Ci poszli w tym “pańskim wojsku” walczyć z Rosjanami. Jeden taki powstaniec, bardzo długowieczny, ponieważ żył aż 113 lat, kiedy go pytano w rodzinie, po co on, chłop, poszedł do tego pańskiego wojska, odpowiadał wzruszająco, z bezradnym uśmiechem: – Bo my chcieli, żeby Polska była!

Ludzie mieszkający w przysiółkach, byli jacyś dzicy i nieokrzesani, a bezmiar przestrzeni wywoływał u nich poczucie wolności i bezkarności. Pewnie dlatego trudnili się kłusownictwem, a na weselach i zabawach obawiano się ich obecności. Często byli uczestnikami krwawych bójek. Na polach zawsze można było złapać w sidła zające, a niektórzy potrafili upolować nawet sarnę czy dzika. Broń mieli od zawsze. Właśnie z powstań, narodowych ruchawek, zebraną z pobojowisk, co opisywał Stefan Żeromski, ulubiony pisarz dziedzica. Przechowywali broń, znalezioną na pobojowiskach, odkopaną w lesie. Ciągle ją przerabiali, ukrywali w zastodolach, na strychach, w kopcach, piwnicach, tajemnych loszkach. Z dala od chałupy maskowali w lesie, w umówionym miejscu, którego nikt by się nawet nie domyślał.

Byli też posądzani, często niesprawiedliwie, o wszelkie złodziejstwa lub inne szkody, na przykład podpalenia, jakie we wsi zdarzały się dość często. Już w szkole chłopaki z Lubowca znani byli z zadziorności i chętki do bitki, choć inna sprawa, że często byli prowokowani i przezywani, jako ci mieszkający poza wsią, nie należący do społeczności, do gromady, a więc obcy, nie nasi.

Musieli nadrabiać sprytem i sławą zabijaków. Rodzina Wojasów mieszkająca na Lubowcu była najbardziej znaną w okolicy z kłusownictwa przechodzącego z ojca na syna. Stary Wojas posiadał nielegalnie dubeltówkę, a jego syn Marcel, był uczestnikiem wielu bójek na weselach i zabawach. W tych to latach kryzysu gospodarczego wieś piła na potęgę. Żadna potańcówka, ślub czy odpust nie mogły się obejść bez krwawych bójek. Kawalerka biła się nawet w kościele. Doszło do tego, że proboszcz Chmielnicki musiał dokonać rekonsekracji, bo odpustowa bitwa na noże i sztachety przeniosła się w pewnym momencie w mury kościoła. Miejsce święte zostało sprofanowane.

Dziedzic Wojciechowski widząc, że ktoś panoszy się i kłusuje w jego lesie nasyłał na mieszkańców Lubowca policjantów, a raz nawet miał ze starym Wojasem sprawę sądową w Pińczowie o zabicie sarny. W okolicy utrzymał się jeszcze z carskich czasów niechlubny zwyczaj donoszenia na sąsiadów, dzięki czemu dziedzic niemal natychmiast wiedział, co dzieje się na wsi, a nawet w okolicznych przysiółkach. Nie tępił tej tradycji, pozostałości z mrocznych wieków zaborów, były mu przecież na rękę, lubił wiedzieć, co się dzieje w jego majątku. Odwrotnie, donoszących nagradzał.

Podczas wojny we wrześniu 1939 roku w Lubowcu zatrzymał się w odwrocie przed przeważającymi siłami niemieckimi zagubiony w przełamanym froncie oddział Wojska Polskiego. Przewidujący dowódca, szpakowaty kapitan, sam pochodzący ze wsi, stary konspirator jeszcze z POW, przed wycofaniem się wraz ze swoim oddziałem na południe w kierunku granicy z Rumunią, pozostawił miejscowym szesnasto-dwudziestolatkom, chłopakom, tak zwanej kawalerce, uzbrojenie, karabiny, granaty, materiały wybuchowe i amunicję. W ciągu kilku dni nauczył ich obsługi tej broni. Zaszczepił im też podstawowe prawidła konspiracji, na przykład jak pisać zaszyfrowane wiadomości, co się potem bardzo przydało w partyzantce.

Dwór w Błotach nazywany był przez chłopów i służbę pałacem, ale daleko mu było do prawdziwego pałacu, jaki w niedalekim Chrobrzu wybudował margrabia Wielopolski. Dwór był co prawda rozległy, ale parterowy, z pochyłym dachem łamany, krytym gontem i klasycznym gankiem na kolumnach. Przypominał raczej jakąś bogatą karczmę czy zajazd. Dziedzic Wojciechowski nie miał wiele wspólnego z poprzednim właścicielem, który był powstańcem styczniowym, zmarł w 1910 r. i miał wystawioną piękną gotycką kapliczkę na cmentarzu w Grodziskach oraz wmurowaną tablicę pamiątkową w kościele pod wezwaniem świętego Wojciecha, przy bocznym ołtarzu. Ojciec Wojciechowskiego wżenił się w majątek, o czym pamiętali wszyscy sąsiedzi ziemianie. Traktowali go z tego powodu trochę lekceważąco.

Poprzedni, stary dziedzic Płoszowski, miał swoją partię w powstaniu styczniowym. Za donoszenie Rosjanom powiesił na górze Zawinnicy kliku chłopów z osady Lubowca. Czy była to zemsta za kłusownictwo? Chłopi tak to zapamiętali. Schowali swoją krzywdę głęboko w sobie, przekazywali dzieciom.

Ziemia miejscowa była urodzajna, same czarnoziemy i lessy. W pobliżu przebiegała linia kolejki wąskotorowej, czyli warunki do gospodarowania bardzo dobre. Dziedzic nie myślał tylko o sobie, stanął na czele komitetu społecznego do spraw budowy szkoły i w niedługim czasie powstał nowocześnie pomyślany budynek. W środku długi korytarz będący jednocześnie salą gimnastyczną, po bokach sale lekcyjne. W części południowej przedszkole oraz mieszkanie nauczyciela. Przed wejściem do szkoły murowany podest na występy artystyczne i uroczystości szkolne oraz boisko. Szkołę postawiono obok przystanku kolejki, zwanej “ciuchcią” albo “lamotówką” od nazwiska starosty pińczowskiego noszącego nazwisko Lamot, jakżeby inaczej, byłego żołnierza Legionów Piłsudskiego..
Planowano budowę piętra, miał przyjechać starosta pińczowski, Lamot, a może i wojewoda kielecki Dziadosz, ale wybuchła wojna i taka niedokończona budowla już została. Przypominająca jakąś halę fabryczną, niepełna, nieudaczna, płaska; Przykryta jedynie papą, na której po deszczu zbierały się wielkie kałuże. W czasie okupacji Niemcy tam zrobili sobie magazyn, ale przestali palić w piecach. W ściany powoli wdawał się grzyb.

Jednak dziedzic Wojciechowski, mimo swoich społecznikowskich zapędów, nie był nazbyt lubiany przez swoich ziemiańskich sąsiadów, ponieważ z natury był człowiekiem porywczym, szybkim w osądzaniu bliźnich, miał wielkie ambicje, a w sądach był apodyktyczny, złośliwy i gburowaty, przy tym łatwo wpadał w gniew.

Mówiono, że ma naturę apoplektyczną, jest cholerykiem i jego małżonka, chuda i blada, ale wysoka, obawiała się o jego zdrowie, żeby mąż nie dostał wylewu albo zawału. Postawny, a nawet rzec można zwalisty olbrzym, miał ponad sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, przy stu kilogramach wagi. Z mocno wystającym brzuchem, o byczym karku i krwisto czerwonej twarzy. Mężczyzna jeszcze w sile wieku, po pięćdziesiątce. Ubierał się w oficerki, błyszczące z daleka, u koszuli zawijał rękawy, a na ramiona lubił zarzucać luźno marynarkę.

Pałac, zostańmy przy tej umownej nazwie, otaczał piękny park, do którego dziedzic sprowadzał egzotyczne drzewa, na wzór właścicieli parku w Chrobrzu. Lubił ich naśladować i miał nadzieję, że kiedyś im dorówna. Ale najbardziej dumny był z wielkiej alei wiązów, która biegła z północy na południe, gdzie teren łagodnie opadał ku drodze i przecinała parki na dwie połowy. Pod kamiennym murem otynkowanym na żółto masowo rosły fiołki. Dziedzic lubił ten zapach, pomagał mu on w myśleniu, i przechadzając się po parku zbliżał się niechcący, zatopiony w myślach do tych miejsc, gdzie fiołków rosło najwięcej, a zapach ich był najbardziej upojny. Dużo ich prześwitywało z trawy także przy starym spichlerzu zbożowym, który teraz pełnił funkcje lamusa dworskiego.

Służba plotkowała, że w lamusie straszy, a nocami pojawiają się tam jakieś światła, słychać było dziwne odgłosy (niektórzy mówili, że jakby brzęczenie łańcuchów), psy wyły złowieszczo wznosząc pyski do księżyca. Zrywał się nagle wiatr, który zaraz zacichał w parku między wiązami. Kilka razy wszczynano nawet alarm, że pożar, pali się, ale potem okazywało się, że wszystko jest w należytym porządku. Cicho było, zwyczajnie, tylko jakiś niepokój pozostawał w obecnych. Żeby uspokoić służbę, bo nawet lokaj Adamus, zawsze niby stateczny człowiek, zaczął histeryzować, dziedzic sprowadził proboszcza z Grodziska. Święconą wodą kropiono stare mury z zewnątrz i od środka.

Diabła, albo złe duchy odganiano także ze dworu, płosząc łacińskimi modlitwami nietoperze ze strychu, które tam gnieździły się od pokoleń, ratując państwo od komarów w letnie wieczory, kiedy to całymi chmarami pchały się te uciążliwe owady przez okna na pokoje. Jednak dziwne chwiejne światła, rozbłyskujące, a potem drżące, jakby dawały jakieś znaki, nadal nocami się pojawiały w górnych oknach, gdzie pokoje były niezamieszkałe, czekające na rodzinnych letników. Na ich widok ludzie żegnali się zabobonnie. Jednak nikt już alarmów nie wszczynał. Dopiero, kiedy pod koniec wojny w lamusie Niemcy urządzili katownię, a we dworze swoją melinę, wtedy dopiero zrozumiano, że duchy ostrzegały.

O dziedzicu mawiano, że jest skąpy, ale w tamtych latach wszyscy ziemianie byli bardzo oszczędni. Czasy nie były dobre dla rolnictwa, jak Wesołowski obliczył, pięć litrów mleka kosztowało tyle, co szklanka herbaty w eleganckiej restauracji. Chłopi po prostu głodowali. Nawet taki obszarnik, jak młody Wielopolski z Chrobrza, nie jadał nowalijek z własnego ogrodu, tylko sprzedawał do eleganckiej restauracji w hotelu Bristol, w Kielcach. A we dworze w Cieszkowach, ziemianin Bukowski zawoził zwierzynę, przez siebie upolowaną, do wykwintnych knajp w samym Krakowie, do Wierzynka i nawet nieźle na tym zarabiał.

– Kryzys, panie dziejku – mawiał dziedzic, nerwowo przechadzając się po skrzypiącej podłodze w swoim gabinecie, z wielkim dębowym biurkiem, na którym orzeł z brązu rozwierał szeroko skrzydła. Obok niego mosiężny Marszałek Piłsudski, w kolorze cieniowanej patyny, chwytał za szablę. Druga figura Marszałka, ale już popiersie, również z błyszczącego mosiądzu, na pięknej marmurowej podstawie, stała na półce między grzbietami książek, pięknie oprawionych w półskórek przez żydowskiego introligatora w Pińczowie. Południowa ściana gabinetu była cała oszklona i prowadziła do oranżerii, a dalej był ten fragment parku, gdzie rosły egzotyczne drzewa. Przed słońcem chroniła dziedzica wielka, rubinowa kotara, w białe orły wyszywana, opadająca od sufitu aż na podłogę.

Kilka lat przed wybuchem wojny dziedzic był w Kielcach na defiladzie wojskowej z udziałem marszałka Śmigłego-Rydza. Wieczorem bankiet w nowo otwartym gmachu Przysposobienia Wojskowego imieniem Józefa Piłsudskiego. Wszędzie marmury, lustra, złocenia. Panie w wieczorowych strojach, kandelabry, lampasy, szampan, szable, uśmiechy… Czuł się mocarstwowo, chcemy mieć kolonie i nie oddamy nawet guzika.

Wrzesień wszystko odmienił, zarówno w życiu narodu, jak i w gospodarstwie dziedzica Wojciechowskiego. Tromtadrackie tytuły gazetowe z początku wojny, że polscy ułani są już na ulicach Berlina, dziedzic od razu zbył machnięciem ręki, ale że klęska nadejdzie tak szybko, tego nawet on, człowiek wykształcony i w świecie bywały, się nie spodziewał. Najpierw napłynęła fala uciekinierów ze Śląska, z hiobowym wieściami, że Niemcy obcinają Polakom języki i wydłubują oczy. W nocy w pobliskim Lesie Chocholskim słychać było kanonadę, nadleciały niemieckie samoloty, spuszczały bomby. Chwiały się w pałacu kandelabry, a obraz dziadka, powstańca styczniowego, przekrzywił się na ścianie. Rano służba przybiegła z wieścią o klęsce. Dziedzic pojechał na miejsce bitwy konno. Oddział Wojska Polskiego wydostał się z okrążenia, pewną ilość żołnierzy wzięto do niewoli, ale zostały tabory. Mnóstwo potrzaskanych drewnianych wozów, oszalałe konie pętające się pomiędzy drzewami, jeden z drzazgą w szyi, z której spływała posoka. Na wozach koce i podkowy, masa podków… A Niemcy mieli motory, samochody, czołgi. Konie nas zgubiły – pomyślał dziedzic – nasza miłość do koni… Mnóstwo lekarstw, a przede wszystkim morfina. Coś podkusiło dziedzica, ciekawość, diabelski podszept, że wziął kilka ampułek, i strzykawek, z ciekawości, rozpaczy? Potem w gabinecie wstrzyknął sobie porcję i siedział nieruchomo wpatrzony w swój egzotyczny ogród, przez oszkloną ścianę, aż świt zaczął otwierać kwiaty. Wtedy zasnął. Potem musiał jeździć do Pińczowa do znajomego lekarza po recepty, tłuc się po całym powiecie w poszukiwaniu narkotyku.

Jeden zagubiony oddział wojska zatrzymał się na Lubowcu. Mieli kilka dni oddechu, myli się przy studniach, golili, robili pranie. Przebierali się w cywilne ubrania, bo nie mieli ochoty udawać się do obozów jenieckich. Gospodynie zarzynały kury, nastawiały rosół na obiad. Broń zakopali w leśnym bunkrze pod okiem siedemnastolatków, którzy na załapali się na mobilizację. Wyrostkom przewodził Marcel, zuchowaty chłopak, odważny do szaleństwa. Już wkrótce stworzył oddział partyzancki, niezależny od nikogo, ani od tych z Moskwy, ani tych z Londynu. Zasłynął z kilku brawurowych akcji, ale specjalnie uwziął się na dziedzica Wojciechowskiego. Jedna rekwizycja, druga, trzecia… W końcu, kiedy zabrali mu bryczkę i ulubionego konia, dziedzic nie wytrzymał, zgłosił rabunek na granatowe policji i otrzymał ochronę: dwóch uzbrojonych funkcjonariuszy stale przebywało we dworze. W dodatku dziedzic napisał korespondencję do krakowskiego „Gońca”, że w powiecie grasuje jakaś banda, która obrabowuje ziemian. Wtedy wydano na niego wyrok. Kto go mianowicie wydał? Do dziś nie wiadomo. Wtedy wyroki ferowano codziennie. Przychodziło dwóch, trzech, w bryczesach, buty oficerki, czapki z nasuniętymi na oczy daszkami. Wyjmowali zza pazuchy wymięty karteluszek, złożony we czworo, i dukali słowo po słowie, bo mieli ukończone dwa oddziały szkoły powszechnej. Potem jeden wyciągał z kieszeni spluwę i egzekucja odbywała się na miejscu. Nie było mowy obrończej, niepotrzebny był więc adwokat, ani świadkowie, apelacji nie uwzględniano. Tych papierów nie ma w żadnym archiwum na ziemi. Kim byli wykonawcy wyroku na dziedzicu Wojciechowski? Do dziś nie wiadomo na pewno, władza ludowa po wojnie, ani jej historycy, nie kwapili się do takich ustaleń. Czy był wśród nich Marcel z Lubowca, potomek chłopa powieszonego podczas powstania styczniowego na Zawinnicy? Nie wiadomo, ja wierzę jednak, że był.

Dziedzic Wojciechowski, po obiedzie palił w swoim gabinecie cygaro, na biurku piętrzyły się księgi rachunkowe i gazety, wśród nich pechowy „Goniec” z jego korespondencją, kiedy wysokie drzwi uchyliły się i stanęło w nich tych dwóch, mikrych, chudych chłopaczków. Zgodnie z rytuałem, jeden z nich zaczął odczytywać wyrok, jąkając się i zerkając na dziedzica spod czapki. Według jednej wersji, dziedzic otworzył szufladę biurka, gdzie wśród papierów miał schowany rewolwer. Według innej opowieści, wstał, olbrzymi i zwalisty, z zamiarem wyrzucenia za drzwi niepoważnych żartownisiów. Nawet jednego chwycił za ramię w żelazny uścisk swojej niedźwiedziej łapy. Na pewno padły strzały, jeden lub dwa. Dziedzic zatoczył się swoim potężnym ciałem na szklaną ścianę, która rozprysła się na tysiąc lusterek i wypadł do oranżerii. Wykonawcy przekroczyli jego zwłoki i, depcząc kwiaty, wyszli na zewnątrz.

Policjanci granatowi, którzy siedzieli w sąsiednim pokoju, na odgłos wystrzału przerwali jedzenie zupy, złapali karabiny i wybiegli do parku. Rozpoczęli pościg. Tych dwóch widać było doskonale, jak na dłoni. Szli wolno, miarowym krokiem, piaszczystą drogą w stronę lasu, który półkolem otaczał horyzont. W stronę Lubowca. Na horyzoncie majaczyła sinawo góra Zawinnica. Jeden z policjantów uklęknął, przyłożył karabin do ramienia i wystrzelił. Ale drugi, starszy, z siwymi wąsami, podbił mu lufę w górę. – Życie ci niemiłe? – wychrypiał. – Tu wszyscy wszystko widzą, doniosą komu trzeba. Dopadną cię wszędzie!

Młodszy rozejrzał się na boki i dopiero wtedy dostrzegł, po obu stronach drogi, ludzkie oczy, mrowie ludzkich oczu, jakby niewidocznych, za płotami, w otwartych stodołach, w oborach zza grzbietu krowy, z kwiatowych ogródków, spod krzaków przydrożnych, zza drzew… Oczy starych chłopów, zmarszczonych babek, małych dzieci, kobiet, wszędzie te błyszczące ślepia, jakby należące do jednego stworzenia, jakiegoś wielogłowego smoka… A kiedy to zobaczył, oczy nagle znikły. Chłop naprawiał końską uprząż ze spuszczoną głową, babka doiła krowę, chłopcy bawili się w kałuży, puszczając okręciki. Może uległ złudzeniu? Na stację wjeżdżała ciuchcia „lamotówka”, jak zawsze o tej samej godzinie, gwiżdżąc przeraźliwie i wesoło, jakby wojny wcale nie było. Policjanci założyli jednym ruchem karabiny na ramiona, równocześnie, jak na musztrze, odwrócili się wolno i zawrócili w stronę dworu.

A tam, w oranżerii, wśród bujnej zieleni, leżał nadal dziedzic Wojciechowski. Krew, wypływającą z piersi zamordowanego, piły egzotyczne kwiaty, które ukochał. W jego otwartych, znieruchomiałych źrenicach, odbijała się odwieczna góra Zawinnica, prawdziwa władczyni tych okolic.

Zdzisław Antolski


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko