Krzysztof Kwasiżur
Bryll z kosza wygrzebany (Mój Bryll codzienny)
To niestety nie przenośnia stworzona na potrzeby skonstruowania chwytliwego tytułu, to smutna prawda. Wędrując po księgarniach natknąłem się w jednej z nich na kartonowy kosz z przecenionymi pozycjami. Z ogromnym zdumieniem, w stercie Harlequinów i poradników jak karmić, przewijać dziecko a potem z nim o seksie rozmawiać, wydłubałem „Wiośnina” Ernesta Brylla.
Niby prawo rynku, nic szczególnego, ale coś mnie tąpnęło, gdy dojrzałem nazwisko poety, od którego moje poważne pisanie się zaczęło.
I taka refleksja mnie naszła – a gdyby przestał się sprzedawać Miłosz, Baczyński, czy Broniewski?
Przecież tylko ten, jeden poeta odegrał w moim życiu tak gigantyczną rolę.
Nigdy nie mógłbym licealistom opowiedzieć na przykładzie „A to ja, Panie Boże”, że wiersz to nie tylko fajne rymy, że z pomocą wiersza można także wyrzucić z siebie to, co nam żółcią na żołądku leży – gdyby nie Bryll.
Pamiętam wciąż swoje zaskoczenie, graniczące ze stuporem, gdy natknąłem się na pełne zadumy nad samym sobą pytanie:
…może to poblask strachu a nie bujny , a nie bujny płomień hulał po grzbiecie
Może tej obroży nikt mi nie musiał włożyć, nikt nie przyszedł po mnie,
a ja sam podreptałem, służąc psio i skromnie…[1]
Jak to, to ktoś inny niż ja potrafi tak trafnie pisać o moich uczuciach? I to moimi słowami, moim językiem? W tym samym dniu przestałem pisać wierszyki, czy nawet wiersze, a zacząłem podróżować w głąb siebie z długopisem w dłoni, potem z klawiaturą. Że ktoś może pisać tak, iż nastolatki słuchają z otwartymi ustami i nie kręcą się nerwowo, gdy mija dwie godziny lekcyjne, a ja na przykładzie sześciowiersza:
A to ja, Panie Boże, ja z paluchem brudnym
Którym ci znowu w ranie będę grzebał długo
A to ja, Panie Boże, baranek obłudny
Co się uśmiechnie tylko gdy krew pójdzie strugą
I patrząc w Twoje oczy osłupiałe
Zapyta – Boli Boga?…Przepraszam nie chciałem…[2]
opowiadam o interpretacji wierszy jak o przygodzie. Jak o odkrywaniu nowych lądów.
Ileż treści ci młodzi ludzie odkryli w tym krótkim wierszu, zachęceni jedynie aprobującym uśmiechem! Jakie analizy przeprowadzali! I to z pełną świadomością, że nie będzie to promowane ocenami, sama przyjemność interpretowania była dla nich przyjemnością i nagrodą (Pani Minister Edukacji).
To właśnie „Boże Narodzenie” pozwoliło mi spojrzeć na wszystkie zwyczaje, obrzędy i ludzkie zachowania z nowej, nieznanej mi dotąd perspektywy tak, że docelowo zmieniłem swój sposób myślenia na bardziej analityczny.
Nie wiedziałem jeszcze, że to się „socjologia” nazywa, a już patrzyłem na świat okiem socjologa. I to wszystko dzięki człowiekowi, który zauważył że:
Kiedy dziecko się rodzi i na świat przychodzi
Jest jak Bóg, co powietrzem nagle się zakrztusił
I poczuł, że ma ciało, że w ciemnościach brodzi
Że boi się człowiekiem być. I że być musi
Wokół radość. Kolędy szeleszczące złotko
A dużo później słowa Ernesta Brylla, który twierdził, że: „Cóż, mężczyzna nie płacze. Tego się uczyłem/Od samego dzieciństwa.” tak głęboko utkwiły mi w głowie, że mimo woli odbiły się echem i na mojej własnej twórczości.
Przestałem się bać własnych uczuć, wstydzić się ich, jako niegodne mężczyzny. Konsekwencją było zaakceptowanie siebie – uczuciowego.
Gdy natknąłem się na wiersz „Może ten stary” przebudował on mój sposób myślenia o ludziach starszych, o moim własnym ojcu, którego dotychczas nie traktowałem z należną atencją.
(„Może ten stary, z którym jechałem tramwajem
To był Bóg… Czeka, żyje, starzeje się z nami
Coś tam się mu udaje, cos tam nie udaje…)[4]
Ernest Bryll, jak i kilku innych poetów kształtował mnie przez długie lata, wpływał na mnie, moje decyzje życiowe i sposób ich podejmowania. Gdy było mi źle, sięgałem po któryś z wielu tomików z półki i tonąłem w słowach. Sprawdzałem, jak inni to widzą, przeżywają.
Gdy znalazłem „Wiośnina ” ciśniętego między stertę książek, jak śmieć, to tak jakby ktoś razem z nim cisnął w kąt to wszystko, co mi się w życiu przydarzyło związanego z poezją; i pierwszy, infantylny wierszyk, co go do dziś w Walentynki na bilecikach umieszczam i pierwszy wieczór autorski, okraszony wtrętami z Broniewskiego („Nie wiem, co to poezja, jest w niej coś z laski Mojżesza…) i pierwsza dziewczyna, wpatrzona we mnie z zachwytem, gdy „W Weronie” jej recytowałem pod gwiazdami.
To wszystko leżało w pudle z przecenionymi wartościami…
Ot, prawo rynku! Sprzedają się dziś biografie Alexa Fergusona, Liroya, kolorowe albumy, po co komu wiersze? I to w dodatku poety ŻYJĄCEGO, co to ich ani nie można bez pytania skopiować do bloga, bo zaraz nas o kradzież wartości intelektualnych oskarżą?
A mnie poeci wychowywali, do snu mnie układali. Pierwszy wierszyk ułożyłem przy pasaniu krów (do tej pory pamiętam żeś mi – cholero – „Quo Vadis” zżarła!), a ostatni pewnie w Raju – jeśli tam trafię, bo innego sobie nie wyobrażam, niż wśród książek, wierszy i poetów.
Co miałem powiedzieć czirliderce, stojącej za ladą w księgarni? Że moje życie wyceniła na 10 zł?
W milczeniu wyszedłem, ciesząc się w duchu, że wyłowiłem zbiór wierszy miłosnych – rzadkość u Brylla, a dla mnie rarytas. Co ona z tego wie?