Andrzej Gronczewski
Mercato Centrale
O wczesnej godzinie, kiedy powietrze ma jeszcze smak białego,
ochłodzonego wina, trzeba iść do Mercato Centrale. W sąsiedztwie grobów Medyceuszy i rzeźb Michała Anioła kryje się ta obszerna, piętrowa hala, która każdego poranka wabi mnie równie mocno, jak mury okryte płowiejącymi freskami, święte Magdaleny Perugina i Signorellego, sklepy jubilerów, jak linie wzgórz nad Florencją.
Wielki targ wydaje mi się bardziej zasobny, treściwy, rozrzutny, niż najbardziej kosztowna i hojna antologia. Uderza czarującą, nagłą urodą swoich tekstów. Wielki targ otwiera się jak tom potężnej encyklopedii, leksykon ziemskiej owocności i dumy.
Oto synteza świata materialnego, jego esencja. Oto poezja spełniona, naturalna. Ta, która uwierzytelnia się dzięki próbie oka i egzaminowi nozdrzy. Poezja jednego dnia i poezja tysięcy lat. Poezja – wolna od chorób języka. Poezja, urzeczowiona w kwiatach, owocach, rybach, w płatach mięsa, w błyskach oliwy i wina.
Idziemy na spotkanie z wielką obietnicą. Z gigantyczną ofertą, jaką składają światy mórz i ziemi, niosą ogrody, pola, winnice. Ruszamy skwapliwie w tę podróż po wielu stronach globu. W podróż bez ryzyka, bez pośpiechu, lecz w rosnącym głodzie, w stałej niecierpliwości oka i pamięci.
Jakże bywamy ułomni – ludzie Północy – wobec ziemskiej oferty. Jak zawstydzeni, olśnieni jej skalą. Jak nieudolnie szukamy imion rzeczy lub nieśmiało wiążemy rzeczy z imionami – w pierwszyźnie spotkania i widzenia. Jak cieszą nas słowa, gdy materializują się, odnajdują swe miejsce w ojczyźnie rzeczy. Gdy zyskują należną sobie bryłę. Gdy „odpoznają” swój zapach, ciężar, koloryt.
Mercato Centrale to świąteczne wyzwanie dla wszystkich zmysłów. Trudna lekcja dla nozdrzy, oczu i uszu. Są tu strefy zapachów, kręgi woni tak wyraziste, jakby widzialne były granice między jednym a drugim zapachem. Jakby ciągle przekraczało się pasma woni, zawieszone w powietrzu wielkiej hali. Jej zapach jest gęstszy od zapachu świata dookolnego. To zapach świeży, bujny, jątrzący. Zapach o bogatym i złożonym rodowodzie.
Etery – skupione w tym wnętrzu – są rzecznikami stron odległych, czasem trudno dostępnych. Z łatwością wszakże wiodą nas tam, gdzie nie zabłądzą nasze stopy. Bez trudu rozchylają zasłonę, której nie pokona nasza źrenica.
Każdego dnia można nadać inną kompozycję tej włóczędze. Inaczej przeciąć kraje zapachów. W odmienionym porządku odwiedzić miłe okolice. Znaleźć się zatem w aromatycznych geografiach kawy, korzeni, ziół, serów, grzybów, przypraw. Można minąć ostre, gnilne, słone odory małży, krewetek, ryb, langust i homarów. Można zatrzymać się przy tuńczyku – olbrzymie, złowionym u brzegów Elby. Musi to być kosztowny, wyjątkowy egzemplarz, skoro – jak na obrazie w sali muzealnej – zawieszono u jego pyska kartkę: „non toccare”.
Można krążyć długo i cierpliwie, by wreszcie odkryć słoneczne imperia, tak miłe dla przybysza z kraju brzóz i ziemniaków. By stanąć – w winogronowym nadmiarze. Wśród piramid obfitości, ukształtowanych z fig, granatów, melonów i arbuzów. W przeczuciu ciepłego, zmiennego soku, jakim broczą wszelkie te owoce.
Miłośnik płócien starych Holendrów oddaje się tu ciągłej, swoiście proustowskiej rozkoszy i zabawie. Z widomą radością „odpomina” ukochane swoje obrazy, na jedno przedpołudnie zaaranżowane dzięki biegłej dłoni sprzedawcy.
Szukanie konturów sztuki, wpisanych w szorstką, powrotną materię życia, wydaje mi się bardziej kuszące, niż szukanie oczywistych śladów życia – w sztuce. Taka czujność wobec fenomenów życia i sztuki prowadzi zawsze do wybrednej, ironicznej, płodnej humorystyki poznania. Dlatego właśnie snuję się uparcie po tej wystawie jednego dnia. Po wystawie „malarstwa”, scalonej z roślinnych rzeczy. Dlatego odwołuję się do pamięci własnego wzroku. Dlatego umieszczam niewidzialne napisy pod żywymi, pachnącymi obrazami.
Wyglądają, jakby zdjęte zostały – na parę świątecznych godzin – ze sztalug Adriaena van Ostade, Emanuela de Vitte czy Pietera Claesza. Nie mogę się z nimi rozstać. Odchodzę i wracam, ciągle bogatszy o różne kąty widzenia. O nowe światłocienie, wciąż rejestrowane w toku moich żartobliwych studiów.
„Targ jest czymś najbliższym dobremu muzeum, takiemu jak Prado albo jak teraz Akademia” – mówi bohater weneckiej powieści Hemingwaya. I uparcie przypatruje się „warstwom tłuszczu na każdym płacie mięsa w straganach rzeźnickich, tak jakby podziwiał malarzy holenderskich, których nazwisk nikt nie pamięta, a którzy malowali z całą perfekcją szczegółów wszystko, co upolowano albo co było jadalne ( tłum. Bronisław Zieliński ).
Cytując Hemingwaya, w żywej pamięci chowam Iwaszkiewicza, Wacława Kubackiego. I wielu innych, którzy tak fachowymi byli przewodnikami po obszarze włoskiego targu. Tyle razy zapraszali nas na ucztę, podczas której nieodzowna jest erudycja przyrodnika, jubilera, historyka sztuki, gastronoma, smakosza, znawcy obyczajów. I gdzie konieczna wydaje się sztuka najtrudniejsza ze wszystkich. Sztuka łączenia tych biegłości, sztuka poetycka – w służbie czynnego widzenia i wybrednego zachwytu.
Już nie wiem, czy patrzę na dzieło sztuki, czy myślę o rzeczach woli praktycznej ? Na to, co nie pragnie być sztuką, lecz staje się nią – z codzienną, mimowolną łatwością ? Czy trwam w chwili obecnej ? Czy zanurzam się w czasie minionym ? W potoku zmiennych rekwizytów ? W doznaniu tożsamości ? W przeświadczeniu o podobieństwie wszystkich targów, jakie kiedykolwiek widziałem ?
Czy kupuję południowe jeżyny, dorodne, lśniące granatem i czernią cennego minerału ? Czy niosę polskie czereśnie – w Sandomierzu – z placu Jarosława Iwaszkiewicza ?
Trwa spektakl, a hala targowa jest obszarem wielkiego misterium. Nie odrzuca się odwiecznych liturgii. Boski scenograf przygotował wyszukane dekoracje. Resztę powierzył ufnie dłoniom sprzedawców. Ci, którzy sprzedają, i ci, którzy kupują, a także ci, którzy wałęsają się leniwie po targu, wszyscy oni biorą udział w misterium handlu, w obrotach monet i rzeczy.
Stają się bezwiednie aktorami – mniej lub bardziej doskonałymi – w teatrze kupna i sprzedaży. W teatrze ogromnym. Może najstarszym pośród wszelkich teatrów ? Uwikłani są w elementarne schematy dramaturgii człowieczej. Każda transakcja składa się bowiem z różnych odsłon. Z wielu aktów pragnienia, zachęty, podziwu, wahania, wyboru. Z handlowych rejterad i ataków. Niezliczone, przelotne gry emocji mienią się na twarzach, by utracić w mojej pamięci tę ruchliwą zmienność. By utkwić w niej – jak wspomnienie maski, na której stężał jeden odruch, jeden grymas szczególny.
Budzimy się wcześnie w pokoju, zawieszonym śmiało ponad starą i ciasną via dell Amorino. Sprzedawcy już wytaszczyli swe kramy z hal na parterze. Już zaciągnęli je w zaułki przy San Lorenzo, czyniąc hałas tak bogaty, dalekosiężny i ambitny, jakby hałas ów był dziełem fachowca od zadawania cierpień akustycznych, jakby całe średniowiecze wtargnęło do wąziutkiej ulicy miłostek – ze wszystkimi rzeziami, krucjatami, stosami na placach, izbami tortur, z tłumem kalek i szaleńców.
Teraz – w interwale ciszy – notuję pierwsze odgłosy florenckie. Myślę przekornie o szkicu, który mógłby nosić tytuł Voci di Firenze . Łowię echa kroków na dole. Badam ich męskie i kobiece rytmy. Staram się odróżnić kroki mieszkańca od kroków turysty. Niebawem dźwięk naszych kroków połączy się z innymi dźwiękami Florencji.
Trzeba iść – jak zawsze o poranku – do Mercato Centrale. Cień Johna Ruskina wybaczy nam przecież jawną zdradę. I opieszałość wobec scenariuszy, tras i kierunków, jakie dawno temu ustalone zostały w brewiarzu solidnego wędrowca, w książce Mornings in Florence.
Czego szukam pośród tego święta dla oczu i nozdrzy ? Okrążony przez festiwal smaków i festyn woni ? Łącząc halę targową z salami muzeum i pokojami biblioteki ? Nie szukam awantur w kręgu świata jadalnego. Nie marzę o przygodach języka i podniebienia. O radościach palców, badających nową materię. Znajduję tu bezcenne leki przeciwko infekcjom szarości. Przeciwko chorobom sensów i bytów rozcieńczonych. Przeciwko anemii kolorów, jaka wielu gnębi i zasmuca, i sprawia, że gasną kolory świata.
Tu – w hali targowej – rośnie apetyt dosłowny i przemienia się rychło w apetyt duchowy. Znowu jesteśmy zdrowi, więc – wszechstronnie głodni. Nawet głodomory intelektualne, bytujące ciągle w sterylnym powietrzu pojęć i syntez, w eterze bez atomu gnijącego życia, dowiadują się tu powtórnie, że są nosicielami żołądka wybrednego, zdolnego do marzeń i tęsknot.
Tu uczynnia się znużone ścięgno naszych pragnień. Tu żywiej pulsuje wola, tak czasem skrępowana i zmiażdżona. Kosztowne, swoiście religijne pocieszenie daru widzialnego czeka na kogoś, kto przemyje, nakarmi, odnowi oczy dzięki obrazowi „wszystkich owoców świata”. Nasz ogród nie może być snem filozofa, skoro każdego dnia rozsypuje tyle prezentów – we wnętrzu florenckiej hali.
Andrzej Gronczewski