Rekomendacje książkowe Krzysztofa Lubczyńskiego
Śpiewać Trójmiasto
Dwaj są niezrównani pisarscy portreciści Gdańska i Sopotu – Gunther Grass i Paweł Huelle. Siłą swoich talentów, każdego w swoim rodzaju, zbudowali kulturowy mit tych miast. Szkoda, że nie w wakacje przyszło mi napisać o najnowszej powieści Huellego, nie w ciepłą, wakacyjną porę. Najpierw powtórzyłbym bowiem to, co już kiedyś praktykowałem – wędrówkę po Gdańsku i Sopocie z tomem jego prozy w ręku.
Może wszakże to strata do odrobienia, bo skłoni mnie to do powrotu do tej pysznej lektury za kilka miesięcy, gdy można będzie wykąpać się przy plaży w Brzeźnie, a da Bóg że i na ciepłym piasku poleżeć, gdy można będzie powałęsać się w lekkim okryciu po labiryntach Oliwy i Wrzeszcza, a potem przerzuciwszy się z miejsca na miejsce kolejką trójmiejską, powędrować leniwie od sopockiego Mola pod Operę Leśną (polskie Bayreuth). Albo pójść na najważniejszą ulicę tej powieści Pelonkerweg (dziś Polanki), gdzie splatają się i krzyżują jej najważniejsze szlaki fabularne powieści. Bo Gdańskość i Sopockość prozy Huellego, to właściwość nie jedyna przecież, ale taka, którą lubię w niej najbardziej. Huelle jest niezrównanym portrecistą swojego Miasta, a raczej Trójmiasta. Rzekłbym, że pojawia się ono pod jego piórem organicznie, soczyście, a obraz ten jest przepojony prawdą nie tylko topograficzną, ale także psychologiczną i artystyczną. Owa „powiatowość” prozy Huellego, którą to cechę sam sobie w wywiadach przypisuje, jest bezcenną wartością i świadczy tyleż o talencie, co o jego pisarskiej uczciwości, która przeradza się w kategorię artystyczną.
„Śpiewaj ogrody”, to najnowsza i w moim odczuciu najznakomitsza z dotychczasowych, a przy tym najbardziej gdańsko-sopocka proza Huellego. Losy Niemca Ernsta Teodora Hoffmana i jego perypetie z odnalezioną w Budapeszcie partyturą nieznanej opery Richarda Wagnera o Szczurołapie (libretto zaczerpnięte z baśni braci Grimm) oraz jego pięknej żony Grety, stanowią oś wokół której snuje się narracja. Nie jest to jednak tylko szkielet czy ozdobnik, bo właśnie muzyczny wymiar opowieści, przepełniony rozbudowanymi partiami, dygresjami poświęconymi muzyce i sztuce komponowania stanowi ważny wymiar tej prozy. Nieprzypadkowo może to budzić skojarzenia z „Doktorem Faustusem” Tomasza Manna, tym silniej się nasuwające, że znajdujemy się w świecie nasyconym duchem kultury, przede wszystkim niemieckiej. Bo „Śpiewaj ogrody” – i jest to bardzo ważny jej aspekt – to także powieść o kulturze (być może w niemieckim nazewnictwie literackim istnieje stosowne określenie na taki gatunek – mógłby brzmieć: kulturroman?), począwszy od tytułu, zaczerpniętego z poezji Rainera Marii Rilke ( jak wspomina Huelle, w parku oliwskim spotkał się ów poeta w lipcu 1898 roku z Lou Andreas-Salome) i od nazwiska głównego bohatera, będącego – jak mi się wydaje – aluzyjnym nawiązaniem do postaci Ernsta Theodora Amadeusza Hoffmana, twórcy słynnych opowiadań fantastycznych tworzonych przez niego w „Warszawie pruskiej” (że nawiążę do tytułu jednego z rozdziałów „Popiołów” Żeromskiego), ze słynnym „Dziadkiem do orzechów” na czele. Właśnie kultura jest jednym z tematów tej prozy, kultura rozumiana jako fenomen, jako najwyższy wykwit ducha i artyzmu, jako jedyne schronienie przed zalewającą nas barbarią. I to jest wartość dodana prozy Huellego, nieoceniona w czasach, w których nawet literatura coraz częściej służy bożkom nie mającym z kulturą nić wspólnego lub nią pogardzającym.
Ze wspomnianym pasmem związków gdańsko-niemieckich, ćwiczonych już przez Huellego choćby w „Castorpie”, sąsiaduje bezpośrednio wymiar polski, powojenny, repatriacyjny, uosabiany przez młodzieńczego narratora i jego ojca, a także miejscowy, kaszubski, w osobie pana Bieszka. W tle jest też rozbudowany wątek francuski, XVIII-wieczny, oficera, niejakiego Francois de Venancourta, zaplątanego w losy Rzeczypospolitej w czasch wojennych awantur o polską koronę ze Stanisławem Leszczyńskim i Augustem III w tle.
Powieść Huellego jest jak szlachetnie eklektyczny utwór muzyczny, skomponowany z różnorodnych składników, w którym pomieszane są style, miejsca i czasy. Jest tu i francuska Gujana XVIII wieku i Gdańsk z Sopotem XIX i XX wieku, na chwilę pojawia się czarny Grudzień 1970 roku, a wszystko to splecione w fascynujący, wielokulturowy węzeł wyobraźni i artyzmu. Wszystkie te wątki są kunsztownie przemieszane, wędrują w różnych kierunkach, krzyżują się, współgrają ze sobą, swobodnie wpływają na siebie tworząc koronkową konstrukcję. Przypomina to po części odczytywany przez pisarza palimpsest, a po części patchwork skomponowany z nakładających się na siebie map z różnych epok, starych i współczesnych, przede wszystkim Gdańska i Danzigu, Sopotu i Zopott, ale i okruchów fragmentów innych miejsc na globusie. Jest też w tej konstrukcji jakiś daleki pogłos poetyki powieści szkatułkowej.
„Śpiewaj ogrody” uważam za najświetniejszą jak dotąd prozę Huellego. Jego pisarski talent, który wybuchł przed laty „Weiserem Dawidkiem” osiągnął w ostatniej powieści najwyższy poziom rafinady stylistycznej, poziom krystalizacji artystycznej najwyższej próby. Kadencje zdań, rytm narracji są zrównoważone, spokojne, swobodne i naturalne, budowane z mistrzowską lekkością, wolne już od pewnych szwów i „fuzli”, które tu i ówdzie można było spotkać (co skądinąd całkiem zrozumiałe) w młodych prozach Huellego. Nie okazał się on cudownym dzieckiem jednej powieści, lecz rozwinął w wybitnego pisarza, którego „Śpiewaj ogrody” są – jak dotąd – najświetniejszym dziełem.
Zatytułowałem tę garść uwag „Śpiewać Trójmiasto”, choć Gdyni w powieści Huellego nie ma. Chętnie bym kiedyś przeczytał prozę, w której poświęciłby on kilka stron Gdyni. Ale czy będzie chciał – pisarsko – ruszyć się ze swego gdańsko-sopockiego powiatu za granicę, choćby i bliską? Byłaby to przecież wyprawa do innego świata.
„Śpiewaj ogrody” nie waham się nazwać arcydziełem. Wyśmienita lektura i uczta estetyczna godna najgorętszej rekomendacji.
Paweł Huelle – „Śpiewaj ogrody”, Wyd. Znak, Kraków 2013, str. 317, ISBN 978-83-240-2195-6
—
Warszawska Atlantyda
Od Atlantydy gdańskiej przejdźmy na chwilę do warszawskiej. Ten bogato ilustrowany tom o dawnej Warszawie jest zmodyfikowaną wersją wydania z 1937 roku. Jest to więc obraz miasta wieków od XVI do XIX, widziany przez pryzmat czasów międzywojennych. Już z tego nietrudno wywnioskować, że „Gawędy warszawskie” Franciszka Galińskiego, to w ogromnej mierze opowieść o Warszawie-Atlantydzie. Nie ma już nie tylko Warszawy wspominanej przez Galińskiego, ale także tej, która otaczała go, gdy pracował nad tą edycją. Ten podwójny woal przeszłości nadaje temu wydawnictwu szczególnie melancholijnego smaku.
„Gawędy” nie są studium o architekturze i urbanistyce. Także historia polityczna jest w nich obecna skąpo. To przede wszystkim opowieść o Warszawie żyjącej, mieście teatrów i kabaretów, jedzenia i picia, mieście które przeżywało pożary i powodzie, którego mieszkańcy chorowali i umierali, ale także bawili się w tancbudach, latem pływali po Wiśle i kapali się w niej, a zimą korzystali ze ślizgawek. To także Warszawa niezliczonych anegdot, legend i tajemnic, jak choćby ta związana z dziejami „Pałacu Lucyfera” czyli pałacu Mniszchów przy Senatorskiej. Nawiasem mówiąc, Galiński w tym miejscu sytuuje scenę samobójstwa autora „Rękopisu znalezionego w Saragossie”, Jana Potockiego. We wszystkich dostępnych mi do tej pory źródłach stoi, że stało się to w jego domu na Podolu. Jak było w rzeczywistości?
Ten pięknie wydany album może być nie tylko źródłem wiedzy, ale i ozdobą każdej biblioteki.
Franciszek Galiński – „Gawędy o Warszawie”, Wyd. Zysk i s-ka, Poznań 2013, str. 367, ISBN 978-83-7785-216-3