Igor Wieczorek – Strach przed ironią

0
138

 Igor Wieczorek

 

 Strach przed ironią

 

Andrzej Tomaszewski      Mniej więcej w tym samym czasie, kiedy nieznani sprawcy przewrócili i ułamali nogę jednej z bezgłowych figur, składających się na projekt „Nierozpoznani” autorstwa Magdaleny Abakanowicz, znana pisarka i popularyzatorka surrealizmu, Agnieszka Taborska, na łamach Gazety Wyborczej wyraziła niepokój i szczere ubolewanie z powodu śmiertelnej powagi odbiorców współczesnej sztuki.   I wcale się jej nie dziwię, bo kryzys recepcji ironii i czarnego humoru zawartych w surrealizmie pogłębia się z roku na rok, a jego stara wykładnia pozostaje niezmienna.

      Większość historyków sztuki zgadza się co do tego, że na początku lat 20, kiedy surrealizm się rodził, państwo polskie było młode i słabe, a przecież jednym z głównych postulatów surrealizmu był bunt przeciwko państwu. Słabość państwa polskiego zobowiązała artystów do obrony tożsamości narodowej, a owo zobowiązanie wzbudziło w nich wielką powagę, jakże daleką od szyderstw i makabrycznych żartów zachodnich surrealistów.

     I można by na tym poprzestać, gdyby nie pewien szkopuł. Bo jak wytłumaczyć fakt, że ten historyczny konflikt między śmiertelną powagą bojowników o wolność w jej politycznym wymiarze a wiecznie młodą ironią bojowników o wolność w wymiarze psychologicznym, ciągnie się blisko sto lat?  Czyż państwo nie może być silne zarówno powagą tradycji, jak i gorzką ironią  młodych obywateli, a nie ich stuletnim rozbratem?

      A może prawdziwych przyczyn coraz głębszego kryzysu recepcji gorzkiej ironii i czarnego humoru należy szukać gdzie indziej, na przykład w panicznym strachu przed siłą podświadomości, którą surrealiści świadomie eksploatują i prezentują widzom w swych onirycznych obrazach? 

      Wybitny historyk sztuki, Hans Belting, od dawna lansuje tezę, że „obraz zrodził się i zagwarantował sobie miejsce w przestrzeni publicznej dzięki kultowi zmarłych, jako swoiste medium ciała”, co musi prowadzić do wniosku, że „obraz dopiero wtedy staje się obrazem, gdy jest ożywiony przez widza”. Tak rozumiany obraz jest bytem ponadczasowym, ale nie bezczasowym, czyli – innymi słowy – jest bytem nadrzeczywistym. To pewnie właśnie dlatego tak trudno się z nim uporać bez odniesienia do jakiejś uniwersalnej zasady, która z natury rzeczy nie mieści się w żadnym obrazie.

       H.Belting  uważa ponadto, że zarówno kult obrazów zwany ikonodulią, jak i jego zjawisko przeciwne, czyli niszczenie obrazów zwane ikonoklazją, są tylko „dwiema stronami tego samego medalu –władzy obrazu nad człowiekiem”. Jesteśmy we władzy obrazów, których nie rozumiemy, bo postrzegamy je różnie, zależnie od punktu widzenia.

      A jakże znamienny jest fakt, że właśnie ta nasza odrębność w postrzeganiu obrazów, których w rzeczonym sensie współautorami jesteśmy, jest leitmotivem nikczemnie uszkodzonego zespołu wyniosłych, bezgłowych figur autorstwa M. Abakanowicz.

      Te pompatyczne figury zmierzają w różnych kierunkach, lecz mają wspólny kręgosłup. Nie widzą siebie nawzajem, a jednak stanowią tłum, anonimowy tłum.

      Komu zagraża ten tłum? Prawdopodobnie komuś, kto nie wie, czym jest ironia. Ten ktoś jest normalnym człowiekiem, lecz sądzi, że staje się rzeźbą, na domiar złego, bezgłową. Widzi, że tłum go pochłania, więc stawia zaciekły opór. Nie jest ikonoklastą ani ikonodułem, ale ikonofobem.   Uzdrowić go może jedynie solidna dawka ironii, a problem polega na tym, że trudno  ją zaaplikować.  

      Gdyby nieszczęsny wandal był uzdolnionym rzeźbiarzem, to mógłby wyleczyć się sam, tak jak Jean Tinguely, wybitny szwajcarski twórca samoniszczących się rzeźb. Ten niepospolity człowiek długo cierpiał z powodu powszechnej, głębokiej wiary w ponadczasową moc rzeźb. Drażniła go pycha twórców konkurujących ze śmiercią i ujarzmiających czas. Po wielu latach udręki spróbował się im sprzeciwić. Z podziwu godną finezją dał upust swojej frustracji a jednocześnie ambicji, tworząc „autodestrukty”, czyli zabawne maszyny o artystycznych kształtach, które wzbijały się w niebo, a potem spadały na ziemię i bardzo spektakularnie, często z ogromnym hukiem, obracały się w proch.

       Dzięki „autodestruktom” J.Tinguely wrócił do zdrowia i – co szczególnie ciekawe – zrobił światową karierę jako wybitny rzeźbiarz, piewca tymczasowości. A jednak minął się z celem, który sobie postawił, bo wielki ładunek ironii zawartej w „autodestruktach” nie obrócił się wniwecz i nadal szybuje w przestworzach ponowoczesnej kultury. Jak ją sprowadzić na ziemię? Tego niestety nie wiemy, bo drąży nas strach przed lataniem.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko