Zenona Macużanka
Niespełnione obietnice
Nowa powieść Szczepana Twardocha Morfina była przywoływana w prasie w tygodniach poprzedzających ogłoszenie werdyktu jury przyznającego nagrodę „Nike”. Nie zyskała wszakże splendoru, ale co gorsza – nie wywołała kontrowersji, ani potępienia, ani też zachwytu. Jakieś drobne wzmianki, to wszystko jak dotąd. Czy nie dotknął jej nadmiernie obiecywany szał wrażeń przy lekturze?
Bo i tytułowa używka, niebezpieczna i mroczna, a przede wszystkim 1939 rok, dwa tygodnie od wkroczenia do naszej stolicy armii zaborców, wręcz kłębiące się emocje: „kobiety, narkotyki, zdrada” – to miał otrzymać czekający na prawdziwe przeżycia duchowe czytelnik warszawski. Tak się złożyło, że czas lektury dla mnie wypadł w okresie świątecznym, z czego byłam rada. Wszak nie co dnia trafiają się nam takie rarytasy. Tymczasem czekałam na te napięcia przez sto stron, potem dwieście i nic! Tak już do końca… Za dużo było tych obiecanek.
Bohater tej powieści, młody ułan dziewiątego pułku Konstanty Willemann próbuje zaprzyjaźnić się z nową okupacyjną rzeczywistością. Zaczyna od poszukiwania morfiny. Z tym produktem nigdy nie było łatwo, cóż dopiero w tamtych dniach, kiedy walki o Warszawę przyniosły cierpienia, rannych, okaleczonych. O tym wszystkim Konstanty wie i kieruje swe kroki do szpitala na Ujazdowie, gdzie ratuje żołnierzy kolega lekarz Jacek Rostański. Wyłudza, mimo oporów przyjaciela, buteleczkę rozkoszy. W zamian pociesza doktora, że rozpocznie poszukiwać zagubioną, najprawdopodobniej aresztowaną jego żonę Igę. Z tym podąża do swej tajnej przyjaciółki na Solcu, trudniącej się pocieszaniem dziwnych, o różnej proweniencji panów, nijakiej pani Salomei. Wprawdzie miał już od razu po zapoznaniu się z czytelnikiem oddać ważną przysługę organizującej się konspirze w stolicy, ale póki co załatwił swą dziwną transakcję, zdobył morfinę, poszedł na Solec i tam zgubił ważną torbę adresowaną do pani Łubieńskiej. Złe to były początki! Myślimy, cóż. Pierwsze koty za płoty. Jakoś się za siebie wreszcie weźmie. Ale nic z tego. Nasz bohater pałęta się pomiędzy czułą i wyrozumiałą Heleną, skłaniającą swego mężusia do pilnego działania na rzecz Polski a ową rozchełstaną i dość niedbałą Salomeą . Myśli o niej krytycznie, ale kroki niosą go w tamtą stronę.
Przyjmijmy, że pisarz zamierza odbrązowić dawnego bohatera konspiratora, młodego mężczyznę, który w oficerkach (najczęściej!) i skórzanej kurtce śpieszył do swych ważnych zadań w literaturze powojennej. Pokazać go jak zwykłego mężczyznę z jego sprawami rodzinnymi, z życiem erotycznym i nałogami. W porządku. Ale czy nie za dużo tu owych słabości. Przecież już sam życiorys bohatera jest dostatecznie skomplikowany. Despotyczna matka Ślązaczka, zafascynowana tradycją polską; okaleczony ojciec, niemiecki wysokiej rangi wojskowy hrabia Baladur Strachwitz, gdzieś ukrywający się na peryferiach życia wojennego. Życie rodzinne Konstantego to jedna wielka dramatyczna sprawa. Dużo w nim dramatów, lecz niewiele konkretnej materii życiowej, której najbardziej jesteśmy ciekawi.
Przyjdzie bohaterowi wybierać działania sprzeczne z dotychczasowym obijaniem się po kawiarniach, uczestniczenia w spotkaniach, które dla niego nic nie znaczą, poza ciekawym towarzystwem, choćby nawet utalentowanego poety, który wprost z Ukrainy przybył do Warszawy, aby tu szlifować swe poetyckie ambicje i tworzyć polską literaturę. Oczywiście to wysoki i wręcz posągowy Iwaszkiewicz. Konstanty jest blisko ludzi tworzących klimat życia społecznego i kulturalnego, sam nie ponosząc za nic odpowiedzialności, nie tworząc żadnych wartości. Tyle, że ma wyraźną świadomość owego zawieszenia w skomplikowanej rzeczywistości i życia na niby. Przekorny cień, krytyczny wobec samego siebie, idzie za nim krok w krok.
W rozbitym i przyciśniętym do ziemi narodzie rodzi się jednak od samego początku myśl o odwecie i walce. Trzeba będzie podejmować działania. Ale te nie zdoła na chłodno podjąć Konstanty, to inni skłonią go do działania, do ręki podadzą broń, powiedzą jakie trzeba wykonać kroki. Jeśli nie Helena to Dzidzia, silna i władcza, którą z wolna polubi nasz bohater, a nawet przeżyje miłosne olśnienie, czekając na to, co się zapowiada. Doprawdy, Konstantemu wszystko sprzyja, kobiety pchają się pod rękę. W mundurze ojca, członka GFP, czyli Geheime Feldpolizei nr. 2553, u boku z Dzidzią Rachcewicz ruszy w stronę Budapesztu, na spotkanie z pułkownikiem Steiferem, aby tworzyć siatkę działań mających doprowadzić do upadku armii hitlerowskiej. To nowy kapitan Kloss, już inny, nie posągowy i niezwyciężony, lecz pełen słabości i ułomny, myślący natrętnie o swym własnym męskim organie, bodaj że dlań najważniejszym i kluczowym (a co z głową, panie autorze?). I skąd ta językowa sztampa, tak wulgarna w swym rodowodzie, to wstrętne słowo na „ch”, kiedy jest tyle innych. Choćby w tym planie przydałaby się większa fantazja, czy wrażliwość wobec własnego Wacka.
Nie wszystkie działania i czyny odnotowałam, nie pokazałam, jak uzyskiwał broń z zakopanego na terenie klasztoru składu po wrześniu, jak walczył o odzyskanie skradzionej torby przeznaczonej dla pani Łubieńskiej. Jak ze scyzorykiem unieszkodliwiał Kajetana Tumanowicza ze Lwowa zresztą. Mamy bowiem obszerną powieść obejmującą niewielki skrawek czasu okupacyjnego, rzecz się kroi na nader obszerną sagę .Czy jest to dostatecznie twórczy i ciekawy eksperyment rewizji zakorzenionego mitu o heroicznym pop-konspiratorze, który w mundurze zwycięskiej armii kpi w żywe oczy z ich bezmyślnej służbistości i przy pomocy zręcznych dam szykuje spisek na zniszczenie butnego przeciwnika. Nie wiem, nie umiem na to odpowiedzieć, mnie dość zniechęcił swą pozorną nonszalancją, brakiem ciekawego wnętrza, swym biologizmem. Zaczął sympatycznie, lecz nie rozwinął się w swym dość przeciętnym wnętrzu, to inni kierowali jego losem. Nie pałam chęcią dalszego poznania jego dziejów, choć ze wszech sił życzę autorowi sukcesu literackiego.
Jedna tylko sprawa wpłynęła na los Konstantego pozytywnie. W miarę przybywania zadań zlecanych przez kierownictwo organizacji jakoś maleje potrzeba szukania i czerpania z doznań dostarczanych przez morfinę. Podróż na wariata, wprawdzie w mundurze otwierającym jego nosicielowi wszystkie, czy niemal każde drzwi, lecz bez przemyślanego planu podróży, miejsc zatrzymywania się, koniecznych postojów itd. Na wszystkie te potrzeby lekarstwem i przewodnikiem ma być, i chyba staje się, wcale dotąd bliżej nieznana Dzidzia. Te dotąd nieprzemyślane sprawy i nieprzeczuwane przeszkody stają się siłą napędzającą dla Konstantego. Dociera bezbłędnie do stolicy Węgier i stawia się w znanym hotelu Gellert. Wkrótce też odnajduje go pułkownik Seifert. Wszystko idzie jak z płatka. Drżyjcie Hitlerowcy! Czeka wprawdzie dumnego ułana rozstanie z przebiegłą i niezbędną Dzidzią, ale będzie ono wszak krótkie. Chyba przyjdzie mu jeszcze sporo podziałać.
Zenona Macużanka