PIOTR PROKOPIAK
POSZUKUJĄC ZNACZEŃ
Te obrazy utrwalają się mimowolnie, wnikają w kartkę. Poezja Łucji Dudzińskiej prezentowana w debiutanckim tomiku „Z mandragory”, zdaje się być próbą ogarnięcia tego, co zagadkowe. Co jest wyczuwalne, a jednak trudne do określenia i wątłe jak nić babiego lata. Skrzętnie pielęgnowane, dostępne nam fragmenty objawienia, choć mają się skroplić w większą całość to jednak są przyczynkiem do kolejny pytań. Strzaskane lustro rozmnoży usta, powieli zdania, te ważne i mniej ważne. Można przypuszczać, że „szósty zmysł” jest zdolnością do czerpana z podświadomości obrazów podsycanych zdarzeniami i odczuciami, dostrzeganiem innych wymiarów nasyconych jakby emanacją człowieczej jaźni. Mnogość odrębnych jednostek daje możliwość niezliczonej ilości permutacji, a jednak łączy nas ten sam korzeń, pragnienie podporządkowania sobie świata realnego. No właśnie, korzeń… Nie jestem botanikiem, a z biologii miałem raczej mierne oceny, ale wyczytałem, że bywa, iż korzeń tytułowej mandragory przybiera kształt ludzkiej postaci. To może otwierać następne przestrzenie interpretacji. Jesteśmy zakorzenieni w czas teraźniejszy… napiętnowany przemijaniem. Oplatamy siebie nawzajem tysiącami zależności i powiązań. Unieśmiertelniamy się w przyszłych pokoleniach.
Między nami granica. Jesteś we mnie, a już uczysz się
samotności bycia przed i po.
(…) Mam cię na własność,
zanim zaczniesz należeć do świata, a on do ciebie.
Autorka jawi się jako szamanka której metafory wciągają w czeluść melancholijnych wizji. Tu nie ma dosłowności, tu każdy detal nabiera subiektywnych znaczeń. Lektura „Z mandragory” poddaje nas narkotycznemu falowaniu myśli. Poszukiwanie konkretu odnajduję w dwóch wersach:
Równowaga ducha to teraz, które zawsze wspomina
przeszłość, dąży do przyszłości.
„Teraz” jest zawsze. Jedyna pewność dostępna człowiekowi przeradza się w złudny mit wyselekcjonowanych ułomków wspomnień, tworząc tym samym bezprecedensowy świat pośród innych światów. Poczucie niedosytu popycha głodnych na życie ku mirażom oczekiwań i nadziei. Poczucie niedosytu mające być nigdy niezaspokojone, nawet w chwili śmierci. Dopiero głęboka zapaść psychiczna „nasyca” i okrada z imperatywu dążności ku pełni, której wizję każdy ma własną.
(…) W końcu każdy spełnia jakąś rolę-
czasem pod dyktando. Wyłącznie samemu z siebie
się kocha, samemu z siebie nienawidzi albo pragnienie
śmierci.
Trudno tu odnaleźć porządek, choć wzmianka o „roli” sugeruje jakiś scenariusz. To trwanie/w trwaniu, gdy lecę w dół, czasem w górę. Bezustannie. Schemat jest więc prosty, nasz los okazuje się egzystencjalną sinusoidą. Dobrze – źle, źle – dobrze… Paradoksalnie, świadomość tej zależności daje poczucie stabilizacji i napawa nadzieją. Nie gaś dnia! Niech kołysze – wypowiada się podmiot liryczny w wierszu „Odrodzenie. Wyliczanka”.
W poezji Łucji Dudzińskiej zauważalne jest nagromadzenie czasowników traktujących właśnie o kołysaniu, huśtaniu, wznoszeniu – opadaniu. Czy więc pragnieniem autorki jest uspać czytelnika? Ależ skąd! Raczej szukałbym tu konotacji ze słowami rabbiego z Nazaretu, mówiących o przemianie i „staniu się jak dzieci” kolebiące się w przyjaznych kołyskach. Nie w sensie naiwności, ale w nabraniu ufnej wiary, że jednak życie ma jakiś cel, zaś akceptacja rzeczy zastanej przy narodzeniu, pozwala doświadczyć harmonii w społeczności ludzkich galaktyk. Zagrożeniem może okazać się „Destrukcja”, pragnienie wcielenia się w „cudze”, samotne doświadczanie z góry skazanej na porażkę chęci przekroczenia nieprzekraczalnych granic, wniknięcia pod cudze powieki.
Zachowujesz się tak, jakbyś chciał przeżyć cudze życie.
Mózg eliminuje to, co swoje. Antyciała, przeciwciała
samo-unicestwiają chęci i pragnienia. Dobierają się
do wspomnień. Mocno zaciskasz dłonie na manekinie.
Wszystko dzieje się za plecami. Kim jesteś?
Zastanawiasz się, obserwując sąsiada przytulonego
do dziewczyny. Drożeje zaufanie do siebie i ludzi.
Ból stawów przypomina ci, że zapomniałeś chodzić.
Wrastasz w ziemię.
Poetyka poznańskiej autorki wykazuje inklinację do nadawania przedmiotom metafizycznych znaczeń. Te wiersze, sposobem wyrazu są bliskie twórczości Bruno Schulza. Może ktoś mnie posądzić, że strzelam z haubicy do komara, ale ja również nie odpowiadam za swoje skojarzenia. W „Z mandragory” świat dotykalny i rzeczywisty nabiera cech duchowych i moralnych. Łucja odkrywa własną przestrzeń stwarzając zarazem możliwość wielopoziomowej interpretacji. Skorzystawszy z tego drogowskazu, czytelnik sam decyduję którą pójść drogą. „Przenikanie”, mieszanie się duchowości z fizycznością, choć trudne do uchwycenia, pozwala na chwilę poczuć jedność.
Z drzew spadają gniazda. W ciałach kiełkują trawy.
Przerastają. Twarze posępne, zamyślone. Jakie będą
bez ust, bez oczy? Dziury w czaszkach tworzą miejsce
przeznaczone na pamięć. Zęby zaciśnięte w obawie,
że otworzą ropiejącą ranę. Ból i stygmaty. To coś
działa, włącza się w krwioobieg, odbarwia, zastyga
pod spodem, robi podkop. Zostawia ślady, wypalone
miejsca na trawie. I miasto kretów. Podglądają nas
z góry, od dołu.
Dobór słów wyrażany w arcyciekawych metaforach świadczą o niezwykle zmysłowym odczytaniu dostępnego nam okrucha wieczności. Dudzińska jest dojrzałą poetką, a późny debiut jakby to potwierdza. Brak „parcia na wydanie” to raczej w naszym środowisku rzadkość. Pomimo licznych laurów w konkursach poetyckich, liderka Grupy Literycznej „Na krechę” wyczekała swoje. Tym bardziej „Z mandragory” jest książką dostrzegalną pośród poetyckich ekskursji słownych licznych w Polsce debiutantów. Pozostaje mieć tylko nadzieję, że Łucja nie każe nam zbyt długo czekać na następną książkę.
Łucja Dudzińska „Z mandragory” (Łódź 2013) Wyd. I Wydawca: Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego ISBN 978-83-64376-04-7 str. 48