Jan Stanisław Smalewski – W sowieckich obozach śmierci (5)

0
337

Jan Stanisław Smalewski

W sowieckich obozach śmierci (5)


Weryfikacja

 


Więźniów kryminalnych w obozach Związku Radzieckiego powszechnie nazywano „bytowikami”. „Błatnoj” natomiast, to potoczne określenie złodzieja.

Złodzieje zawodowi stanowili odrębną kastę, określaną mianem „błatnyje – urki”. „Urki” z żelazną konsekwencją przestrzegali niepisanych praw, których złamanie karane było śmiercią przez współtowarzyszy kasty, względnie zaszeregowaniem do odrębnej, także licznej kasty „suk”.

„Urki” z „sukami” wzajemnie się zwalczali.

„Błatnoj – urka” nie mógł pełnić w obozie żadnej funkcji. Nie wolno mu było współpracować z władzą obozową. Niepisane prawo zabraniało mu pracy przy budowie więzienia, aresztu, ich grodzenia, a także otwierania i zamykania bramy obozowej. „Urce” nie wolno było uderzyć w gong nawołujący na zbiórkę do pracy lub oznajmiający jakikolwiek alarm. Nie miał prawa zabrać, względnie ukraść współwięźniowi czegokolwiek, co dała mu władza więzienna, począwszy od pajki chleba, a na ubiorze skończywszy. Dopuszczalna była jedynie wymiana sort mundurowych i obuwia.

„Błatnyje – urki” charakteryzowali się tym, że nie zapinali wierzchniego odzienia, zakładając poły na siebie i przytrzymując je złożonymi na piersiach rękami. Obuwia nie sznurowali do końca, jedynie tak, by nie spadało z nóg. Czapki uszanki nie podwiązywali pod brodą. Jedzenia nigdy nie kończyli do ostatniej łyżki. Przy każdej nadarzającej się okazji, „urka” musiał uciekać na wolność.

„Suki” to przeciwstawny biegun w stosunku do „urek”. Kasta, która wywodziła się z „błatnych”, ale nie przestrzegała żadnych zasad.

Swego czasu „suki” poszli na usługi władzy radzieckiej, łamiąc zasady „błatnych”. Historycznie były to ofiary wojny, która podzieliła zawodowych złodziei na dwa przeciwstawne obozy. Bożyszczem „błatnych” był swego czasu Konstanty Rokossowski – marszałek Polski i Związku Radzieckiego, który podczas wojny zwolnił z obozów i więzień wszystkich kryminalistów i wcielił do wojska, obiecując im trzy dni swawoli, po zdobyciu niemieckiego miasta. Pierwszą ofiarą tej obiecanki marszałka był Królewiec. Opowiadali o tym Antoniemu Rymszy jej uczestnicy. Widoki były porażające, nie do opisania i nie do opowiedzenia. Nie do wyobrażenia nawet, co mogą uczynić ludzie.

Po zakończeniu wojny powstał problem, co zrobić z kryminalistami, którzy nie nadawali się do normalnej pracy, a prawie każdy udekorowany był różnymi medalami i orderami wojennymi; wszyscy czuli się bohaterami współtworzącymi sowieckie zwycięstwo. Kreml musiał się zastanowić nad tym i zadecydować. Zwyciężyła koncepcja Rokossowskiego, która uzyskała aprobatę partii. Wszystkich kryminalistów skierowano do milicji i zatrudniono w organach sprawiedliwości. Miało to świadczyć o tym, że ich nawrócenie najlepiej posłuży wymiarowi sprawiedliwości. Ta decyzja definitywnie podzieliła kryminalnych bohaterów na dwa przeciwstawne obozy; na „błatnych – worów” i „błatnych – suki”. „Urki” odmówili współpracy z władzą, zaś „suki” przyjęli proponowane stanowiska w milicji i służbę w innych organach władzy, w obozach, więzieniach i różnego rodzaju straży.

W ten sposób zrealizowane zostało jedno z leninowskich założeń partii, że świat przestępczy nawzajem się wyniszczy.

 

Lecząc się z biegunki, Antoni Rymsza poznał Rosjanina o nazwisku Kowalow. Zajmował on miejsce na narach obok niego. Gdy Antoni poczuł się trochę lepiej, zgłosił się na ochotnika do pomocy dyżurnemu w obsłudze namiotu. Nosił drwa na opał, palił ogień w żelaznym piecyku.

Kowalow panicznie bał się Kołymy. W rozmowie z Antonim zwierzył mu się, że zrobi wszystko, aby tam nie pojechać.

– Co tu można kombinować? – wątpił głośno Antoni. – Ja się pogodziłem z tą myślą. Skoro takie jest nasze przeznaczenie, niczego nie wykombinujesz. – Nie wnikał w psychikę Kowalowa, nie rozmawiał o pobudkach, które nim kierowały.

Następnego dnia obaj zgłosili się do pomocy w organizowaniu opału. Przynosili drewno z przybrzeżnej nachodki, gdzie cieśle i stolarze pracujący przy budowie statku, składali odpady.

Wtedy to Kowalow, wykorzystując nieuwagę strażnika, zakręcił się koło jednego z cieśli i na chwilę zabrał mu siekierę. Antoni myślał, że chce przerąbać jakiś klocek, a on… na jego oczach, położył lewą rękę na kłodzie, a prawą uniósł wysoko do góry. Antoni wrzasnął, by mu przeszkodzić, ale było za późno. Siekiera z rozmachem spadła na dłoń i na kłodzie pozostały białe palce Kowalowa. Nawet nie krwawił. Strażnik nic na to nie powiedział. Wysłał tylko zaraz na statek jednego z cieśli po sanitariusza.

Przyszedł Koreańczyk – student medycyny. Zawinął palce Kowalowa w ruską gazetę i zabrał go na punkt medyczny. Rymsza więcej Kowalowa nie spotkał.

 

Był ranek; kolejny chłodny poranek na buchcie Wanino. Po obfitym posiłku, jaki poprzedniego dnia udało mu się spożyć przy pomocy Dżawadowa, Antoni poczuł się o wiele lepiej i przestał biegać do ustępu.

– Rymsza! Jesteś tam? – To był głos Alego. – A cóż on znów chce ode mnie? – z niepokojem pomyślał Antoni.

– Jestem tutaj, Ali. O co chodzi?

– Wyjdź na zewnątrz z tego smrodu! Przyniosłem ci chleb! – To dziwne, ale głos Dżawadowa przyciągał jak magnes. Zapewne samo słowo chleb także miało znaczenie, ale nie tylko o chleb chodziło, chociaż dla chleba człowiek mógł zrobić wszystko. Ali, ten wielokrotny morderca, pomógł mu zapanować nad chorobą. Wprawdzie potem Rymsza czynił sobie przyrzeczenia, że będzie go unikał, ale wbrew przyrzeczeniom coś pchało go w ręce bandyty. Wydawało mu się nawet, że jego przyjście ucieszyło go.

Na powitanie Ali podał mu sporą pajdę chleba. – Masz, pojedz sobie, polski bohaterze. Przeszła ci sraczka?

– Tak, dzisiaj czuję się dobrze.

– To dlaczego jeszcze tkwisz w tym gównie? Chodź ze mną – zaproponował.

– Dokąd chcesz mnie zabrać, Ali?

– Zaprowadzę cię do łaźni. Ty musisz się tu nauczyć żyć, Rymsza. Bo pogibniesz w tym zasranym Związku Radzieckim – wyjaśnił.

Ali miał rację. Antoni dotychczas postępował tak, aby nikomu się nie narazić. To śmieszne, ale wydawało mu się, że podporządkowując się ślepo wszystkim obowiązującym tam nakazom, nie tylko unika niebezpieczeństw, ale udaje mu się spowodować stan podświadomej absencji. – Duchem nie było go w tym czyśćcu. Był gdzieś daleko w zamierzchłej przeszłości; w swojej młodości, partyzantce, lesie. Był tam obecny tylko ciałem. Ślepe podporządkowanie się nakazom było dla niego mniej uciążliwe, niż podejmowanie walki z przeciwnościami, których przecież nijak pokonać nie mógł.

A tymczasem Ali proponował mu walkę. Mówił, że tak żyjąc, zginie. Kumając się z nim też zapewne nie ułatwiał sobie życia. Więźniowie zaczęli odsuwać się od niego. – Ten polityczny kuma się z błatnym, to hańba – szeptali między sobą.

– A tutaj jest jakaś łaźnia? Jest gdzie się umyć? – Rymsza nie dowierzał.

Ali pociągnął go za rękaw. – Chodź ze mną, zobaczysz.

Ali Dżawadow zaprowadził go do baraku znajdującego się w pobliżu kompleksu kuchennego. W dużej izbie, która śmiało mogła pomieścić około pięćdziesięciu osób, znajdwały się natryski z zimną i ciepłą wodą. Rury doprowadzały wodę do umieszczonych pod sufitem sitek, tak zwanych smoczków, które uruchamiało się dźwignią, pociągając zarączkę z drutu.

Był zdziwiony, że łaźni nikt nie pilnuje i można do niej wejść, nikomu nie tłumacząc się. Kim byli kąpiący się tam mężczyźni, nie pytał. Prawdopodobnie byli to więźniowie kryminalni. Z tego, co wieczorem dowiedział się od znajomego Ormianina, czuli się oni tam zupełnie bezkarnie. Grigorij wyjaśnił mu również, dlaczego kucharze bez sprzeciwu podali Dżawadowowi dziesięć misek zupy. Rzekomo kilka dni wcześniej jeden z kucharzy sprzeciwił się błatnym. Po krótkiej naradzie kilku z nich poszło na kuchnię. Odnaleźli niesfornego kucharza, pojmali go i… tak jak stał, wrzucili do kotła z gotującym się wrzątkiem. Żeby, gotując się, nie robił hałasu, przycisnęli kocioł pokrywą.

Błatnemu, który dokonał w obozie morderstwa, wyrok ponownie liczono od początku. A wszyscy oni mieli wyroki po dwadzieścia pięć lat. W sytuacjach wątpliwych, bądź trudnych do jednoznacznego określenia, nikt ze służby obozowej nie chciał ryzykować zatargiem z błatnymi. Któregoś kolejnego dnia mogło go przecież spotkać to samo, co kucharza – śmierć wykonana w okrutny i wymyślny sposób. Kilka dni później przekonał się o tym jeden z brygadzistów. Usiłował on zmusić błatnego do pracy kilofem. Brygadzistę obudzono w nocy i tym samym kilofem zabito, torturując przy tym okrutnie.

Prawo błatnych zabraniało zabicia człowieka podczas snu. Należało najpierw obudzić go, aby mógł umierać świadomie. Żeby wiedział, z czyich rąk i za co ginie.

A tymczasem, gdy wkroczyli do zaparowanej łaźni, odbywała się tam kąpiel. Kilku myjących się więźniów, podobnie jak dzień wcześniej na stołówce, na widok Dżawadowa usunęło się w głąb pomieszczenia.

Rozebrali się bez pośpiechu. Ali wszedł pod prysznic pierwszy. Gdy uruchomił jeden ze smoczków, przynaglił:

– Chodź tu, Rymsza. Stawaj obok! – zrobił mu miejsce. – Umyj się dobrze, bo nie prędko będziesz miał znowu okazję.

– Daj mi mydło – gromko polecił komuś ze stojących najbliżej osób. Więzień podał mu mydło i szybko wycofał się. Ali przekazał mydło Rymszy.

– Nie spiesz się. Jak z tobą jest Ali Dżawadow, nikt cię nie ruszy…

 

Gdy wracali, Dżawadow zaproponował, aby Antoni udał się z nim do pobliskiego baraku, gdzie błatni grali w karty. Antoni odmówił, tłumacząc się, że nie potrafi grać, ale Ali nalegał. – Popatrzysz tylko, zorientujesz się, o co chodzi, a jak będę miał czas, nauczę cię – tłumaczył.

– Nie dość, że kuma się z błatnym, to jeszcze ma grać z nimi w karty? – wystraszył się, co Ali zauważył.

– Czego się boisz, Rymsza? Mówiłem ci, że przy Dżawadowie nic ci nie grozi.

– To nie o to chodzi, Ali.

– A o co?

– Nie potrafię ci tego wytłumaczyć.

– Boisz się, że twoi polityczni będą ci mieli za złe, że przebywasz z błatnymi? Niech tylko któraś swołocz coś złego ci powie… – Ali nie przejmował się niczym, był hersztem, a poza tym nie miał serca. Chociaż nie, gdyby tak było naprawdę nie szukałby kontaktu z nim, nie pomagałby mu, polskiemu akowcowi.

Do gry w karty jednak go nie przekonał, chociaż przekonał go, aby poszedł z nim do jego kolesiów, zobaczyć, na czym to polega. Gra była ostra, błatni kłócili się, aż jeden z nich wpadł na pomysł, żeby zagrać o… No właśnie, o co? Jak to nazwać? Gdyż gracz wyjął z zanadrza wykonaną z drutu igłę i przez jej ucho przewlókł kawałek dratwy. – Jak tę partię przegram, zasznuruję sobie usta – oświadczył stanowczo. Jego kolesie zgodzili się. Na samą myśl, że może to być prawdą, Antoniemu ścierpła skóra. – Przecież to zwyrodnialstwo – pomyślał, żałując, że dał się tam zaprowadzić. Gdy przegrana błatnego stała się faktem i na jego oczach więzień zaczął sznurować sobie usta, zrobiło mu się niedobrze. Ali wyprowadził go z baraku i zrezygnował z pomysłu, by go nauczyć gry w karty. On modlił się potem, żeby Ali nie przychodził do niego więcej i nie próbował czynić go swym przyjacielem.

 

W tym czasie na terenie obozu władze przystąpiły do sortowania więźniów. Przygotowywano transport przeznaczony na Kołymę. Od kilku dni do portu wychodziły brygady cieśli i stolarzy, którzy remontowali zakotwiczony tam statek, przeznaczony do transportu więźniów przez morza północy.

Przed południem wygnano wszystkich z baraku na zewnątrz. Stał tam już olbrzymi stół, przyniesiono kilka krzeseł, a potem – w asyście dwóch wartowników z bronią – wniesiono kosze z aktami osobowymi więźniów. Chwilę później za stołem zasiadła kilkuosobowa komisja. Najwyższy rangą oficer zajął miejsce pośrodku.

Zasiadający w niej przedstawiciel władzy obozowej sięgał po kolejną teczkę, odczytując głośno imię i nazwisko więźnia. Wyczytany podchodził do stołu i odpowiadał na zadawane mu pytania. Sprawdzano zgodność osoby fizycznej z dokumentami, pytano, czy więzień jest zdrów, informowano delikwenta o zakwalifikowaniu do dalszej podróży na Kołymę i odkładano jego teczkę do osobnego kosza.

Więźniowie, których zakwalifikowano do kolejnego etapu podróży, kierowani byli za barak, a stamtąd kilkunastoosobowymi grupami odprowadzani w głąb zony.

Początkowo weryfikacja przebiegała sprawnie. Wśród więźniów wyczuwało się napięcie, kryminaliści porozumiewali się szeptem. Dżawadowa wśród nich nie było. Antoni nie wiedział, czy w ogóle miał jakieś stałe miejsce. Rozglądając się dookoła, zauważył, jak bocznym wejściem wyszedł z baraku Grigorij i dołączył do stojącej na skrzydle grupki Ormian. Byli tam też znajomi Irańczycy.

W skupieniu przysłuchiwał się cichym rozmowom prowadzonym przez grupkę cieśli, których nie odesłano do portu, zatrzymując razem z wszystkimi. Rozmawiali oni o czekających ich dokazatielstwach – niewygodach podróży, stanowiącej kolejny etap zbliżenia do obiecanego im czyśćca. Te niebezpieczeństwa miały rzekomo tkwić w niedostosowaniu statku do tak dalekiej drogi.

W pewnym momencie wszystko to przestało jednak być ważne, a uwaga wszystkich więźniów skierowała się ku „czcigodnemu obliczu” członków komisji. Kolejny wywołany przez nich więzień oznajmił gromko, że na Kołymę nie pojedzie.

– A ja wam mówię, że pojedziecie! – oficer przewodniczący komisji także podniósł głos. – Odprowadzić go! – polecił strażnikom. Zanim jednak strażnicy podeszli do więźnia, on zdążył zerwać z siebie marynarkę i podbiec do zdenerwowanego oficera. Z okrzykiem: „A ja ci mówię, że nie pojadę!” zamachnął się prawą ręką i z całej siły uderzył przedramieniem o kant stołu. Jego kości wydały suchy trzask i łamiąc się, przebiły skórę, popłynęła krew.

– Wysyłaj! No, wysyłaj kalekę na Kołymę! – podstawiając oficerowi pod nos bezwładnie zwisającego kikuta, krzyczał desperat. Na siedzących za stołem członkach komisji nie zrobiło to jednak żadnego wrażenia. Strażnicy, nie zważając na jego okaleczenia, chwycili go pod pachy i odprowadzili w głąb zony. Przewodniczący wyczytał nazwisko kolejnego więźnia. Lecz co to? – Wyczytany biegiem ruszył w stronę stołu, upadł przed nim na ziemię i rozpościerając poły bluzy razem z rubaszką, jakimś ostrym przedmiotem szurnął sobie po brzuchu. Napięta skóra rozlazła się i na wierzch wyszły bebechy. Wydobywająca się z nich para, sprawiała wrażenie, że z okaleczonego uchodzi dusza.

– Ja także nie pojadę! Nieście mnie do szpitala! – wrzeszczał kolejny desperat. Komisanci posłali po nosze. Zanim wyniesiono więźnia, członkowie komisji wstali od stołu i zarządzając godzinną przerwę, oddalili się. Zapewne chodziło o likwidację napięcia, jakie narosło wśród więźniów oczekujących na weryfikację.

Desperacja tych dwóch poraziła Rymszę. Nie mógł zrozumieć ich zachowań. – Żeby w ten sposób ratować się przed Kołymą?..

– To byli błatni – zauważył ktoś z boku. – Widzieliście, że oni nie mieli zaciągniętych pugawic i zapiętych guzików?

– Błatni, czy polityczni, to jeden czort – stwierdził ktoś inny.

– Nie jeden, nie jeden – zaprotestował jakiś złodziej. Polityczny by na to się nie zdobył…

Też mi odwaga?! – pomyślał Antoni – już na samym początku ryzykować życiem. Dla niego to nie było żadne bohaterstwo. W tych warunkach liczyć na to, że któryś z więźniów – będący lekarzem, zaszyje jego brzuch i uratuje mu życie, to samobójstwo. Po prostu samobójstwo.

Jedyny lekarz w tej zonie siedział w składzie komisji. Słyszał zresztą jego reakcję: Nie chcą żyć, to ich sprawa. A jeśli żyć będą i tak pójdą, gdzie ich skierowano. Nie wcześniej, to później...

 

Krótko po przerwie przyszła kolej na Antoniego Rymszę. To trwało moment. Na pytanie, czy zdrowy, odparł, że tak, a na kolejne, czy rozumie, gdzie jest kierowany, że rozumie. I jego teczka dołączyła do teczek tych, co już zostali zakwalifikowani.

 

cdn.

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko