Piotr Prokopiak-Trzy opowiadania

0
423

Piotr Prokopiak – Trzy opowiadania

 

 

Wagary

 

            Miasto ciężko dyszało ściśnięte żółto-czerwonym szalikiem. To była jed­na z tych leniwych jesieni końca lat osiemdziesiątych. Szczecinek o tej porze, zwyczajowo rozkwitał dymnymi malwami, wyrastającymi z domowych potrzeb ciepła. Jezioro łypało falami, odsłaniając załzawioną granatową źrenicę. Po jego przeciwległej stronie prześwitywały płachty wyrębów z miałkimi wzniesieniami spopielonej gałęziówki. Wieża Bismarcka czerniała w oddali, nieodmiennie przywodząc na myśl ogromną figurę szachową. Smętna pamiątka przypominają­ca kulturkampf.

            Wagary często miały posmak taniego miasteckiego wina. Najczęściej spę­dzałem je za cmentarzem albo w parku na peryferiach miasta. Czasem z kum­plami uganialiśmy się z wąchaczami kleju po tzw. bunkrze trzesieckim, będą­cym pozostałością umocnień Wału Pomorskiego, gdy III Rzesza władała ziemią szczecinecką. Jednak upierdliwe naloty milicji sprawiały, iż rzadko nawiedzali­śmy owo miejsce w godzinach przedpołudniowych.

            To był czas, kiedy fajki paliło się po krzakach. Każdy starszy człowiek był potencjalnym ormowcem, mogącym donieść dyrekcji szkoły, o rozrywko­wym trybie życia „przyszłości socjalistycznej ojczyzny”. Nie to co teraz. Gów­niarze jarają ostentacyjnie, lekcje spędzają paradując głównymi ulicami i nawet do głów im nie przyjdzie, że nie jest bezpiecznie kląć przy dorosłych, nie wspo­minając o ekspresowym przechodzeniu „na ty”. Tylko współczuć. Nigdy nie zrozumieją, czym jest kochać Polskę po trzynastej. Zwyczajnie, nie kochają jej cały dzień. Nie ma na co czekać, nie ma czego się obawiać, bez ograniczeń świat stał się ciasny, uwierający jak obcisła gumka w majtkach. Po prostu w tym wszechogarniającym przesycie czuje się jakąś pustkę. To budzi frustrację, niczym niezaspokojony popęd ku szukaniu barier, tylko po to, aby móc je złamać.

            Tego wszystkiego nie mogłem wtedy wiedzieć. Miałem piętnaście lat i siedem godzin do przetrwania w ustronnym miejscu.

            Ona siedziała nieopodal, oparta o drzewo. Na tyle blisko, że mogłem usłyszeć dobywający się z jej walkmana trzask. Coś jakby Slayer albo Anthrax… Pokrewna dusza zatem… Miała nierówno przycięte marchewkowe włosy, piegi i spojrzenie ostre jak polsilver. Ubrani byliśmy podobnie, w obcisłe dżinsy, kraciastą koszulę flanelową (akcesorium przeciętnego budowlańca) oraz szlagier grudziądzkiego „Stomilu” –  popularne pepegi. Jednym słowem, uboga wersja „metalowca”. Ramoneskę i owszem, miałem… wisiała w Pewexie obok innych niedostępnych towarów. Ale kiedy zachodziłem popatrzeć na nią, była w danej chwili tylko moja. Niestety w mojej rodzinie jakoś nie obrodziło w wuj­ków na zachodzie.

            Dyskretnie schowałem do plecaka „Czarodziejską górę” Manna. Nie chciałem, aby mnie wzięła za jakiegoś lalusiowatego popaprańca. Przymykając momentami oczy, bujała się w szarpanym rytmie muzyki. Zapewne marzyła o wyzwoleniu, odwiecznej tęsknocie młodzieńczej naiwności. Do pewnego wieku, każdy z nas jest powstańcem. Moje marzenia były bardziej realne. Opływowe jak jej biodra i błękitne jak spojrzenie, którym penetrowała okolicę.  Widziałem siebie kładącego głowę na jej udach. Czułem jej palce mierzwiące mi włosy. Potem wspólne koncerty. Wieczorne spacery nad jeziorem. Aż wreszcie ślub i gromadka różowych bobasów, kolebiących się w starej nysce na drodze do Ja­rocina. Bla, bla, bla…

            – Co się gówniarzu lampisz? – wyrwała mnie z zamyślenia.

            Rzeczywiście, mogła mieć z siedemnaście lat, co przy moich piętnastu, czyniło mnie nieatrakcyjnym szczylem. Chciałem coś odpowiedzieć, ale patolo­giczna nieśmiałość odebrała mi mowę, a może jeszcze nie do końca wróciłem… z tej „rodzinnej” podróży do Jarocina.

            – Tornister na plecy i do szkoły – widocznie postanowiła się trochę poznę­cać. – Tylko biegusiem – dodała.

            Wściekle wziąłem plecak (nie jakiś tam gówniany tornister) i chciałem czym prędzej się oddalić.

            – E, młody – usłyszałem za plecami i przez moment zakwiliła we mnie na­dzieja. – Masz fajki?

             – Mam – mruknąłem, wyciągając kubańskie kimy.

            – Takie pedalskie – prychnęła. – Ale dawaj, niech tam…

            Przez chwilę jeszcze stałem, patrząc jak zaciąga się papierosem.

            – Starszego brata nie masz? – zapytała z nutą życzliwości w głosie.

            – Sam jestem dla siebie starszym i młodszym bratem – odparłem urażony.

            – Dobra, dobra, spadaj już – machnęła ręką. – Tylko nie pogub kredek – dodała na pożegnanie.

            Odszedłem, udając obojętność, coraz słabiej słysząc jak „nasze” dzieci płaczą  z bólu… nienarodzenia.

 

 

Sierpień 2011r.

 

 

 

 

Dom

 

            W oddali zegar z ratuszowej wieży wybił pierwszą godzinę po północy. Koszałkową leniwe przemierzały cienie zmarłych mieszkańców. Ślizgały się na chodniku, oplatały drzewa, nostalgicznie kwiliły w szczelinach rozbebeszonych śmietników. Rozczarowane zamkniętymi drzwiami własnych mieszkań, zawiąz­ką pomroki plątały nogi napitym niedobitkom dnia.

            Stałem przed osieroconym domem, ostatnim z rzędu oczekujących na roz­biórkę. Z wnętrza na snopach wiatru wypływały hologramy fantomów z prze­szłości. Nadal czuło się obecność świadomych bytów, tęskniących za materią, za ciałem… Było mi żal tych istot, które przywiązane do rodzimych miejsc, rzucały się w wir melancholijnej religii początków. Każde istnienie, prędzej czy później staje się czcicielem gruzów.

            Kamienica zdawała się rosnąć. Zataczała ściany szczytowe jakby chciała wchłonąć mnie do żołądka. Rozdziawiając wejście frontowe, obnażała zatęchłą czerń, głęboką i zagadkową. Zwisające z futryny szmaty czyniły wrażenie jęzo­rów, łakomie oblizujących drewniane wargi. Okna łypały naderwanymi okienni­cami, gromadząc w szklanych resztkach okruchy konstelacji. Połać dachu zna­czona ubytkami wyblakłej karpiówki, przypominała źle oskrobaną rybę. Po ka­lenicy stąpały tłuste, wykarmione robaczym istnieniem kawki, a pozbawiony dymnego krwiobiegu komin, chylił się ku rozkruszeniu w ciemności.

            Zrozumiałem, że ten stary dom jest przeziernikiem, spirytualnym pomo­stem z inną rzeczywistością, bramą przez którą na chwilę można zajrzeć i po­czuć drgającą w konwulsjach biomasę. Pomieszaną jak języki pod wieżą Babel, kumulację przeszłości, co była teraźniejszością i przyszłości naznaczonej klej­mem przemijania. Jeżeli wszystko idzie do jednego miejsca, to czy wszelka od­mienność ma sens? A jeżeli nie ma końca? A jeżeli skazani jesteśmy na wieczne przetwarzanie, co gorsza świadome?

            Dlaczego tu przyszedłem? Co sprawiło, że tej nocy zapragnąłem być w miejscu, gdzie ciche kroki zstępują ku jękliwemu osamotnieniu? Nieśmiało ru­szyłem ku posępnym wnętrzom.

            Owiał mnie chłód. Nie ten fizyczny, ale podobny temu jaki ogarnia czło­wieka, gdy zawita w obce środowisko. Coś wisiało pod powałą. Szurało i chrzę­ściło niepokojem. Jednak szedłem dalej w głąb otchłannych trzewi. Pod butami chrupotały ułomki gruzu jak kości w zdewastowanej krypcie. Wiedziałem, że budzę skuloną po kątach niewiadomą, żywą i nieprzyjazną. Bałem się, a jednak brnąłem przez lepkie welony roztoczy. Pierwsze piętro, drugie, poddasze. Scho­dy ze wspomnieniem milionów zejść i wejść, przyjęły z oporem moje ostrożne kroki. Niecodzienne i niezrozumiałe o tej porze. W nozdrza bił przykry zapach starych szmat, gruzu i butwiejącego drewna. Przystając, wysłuchiwałem dźwię­ków dobywanych  z mrocznych zakamarków. Opadający okruch tynku stawał się lawiną, przetaczającym się przez moje serce młyńskim kamieniem.

            Dom żył. Zaklęta w materii „obecność” dawnych mieszkańców, nadal eg­zystowała. Nie wiem, w jaki sposób. Dlaczego w pokojach, kuchniach i piwnicy, wciąż świstały ich oddechy, a palce zaklęte w pajęczynach dotykały mej twarzy?

            Tliła się we mnie błagalność. Chęć akceptacji. Chciałem się stać częścią owej społeczności, chociażby jedynie na tę noc. Ktoś wkładał mi w dłonie ich sponiewierane książki i zdruzgotane sprzęty. Dotykałem, słysząc za plecami po­mruk niezadowolenia.

            Pojąłem, że nigdy i nic nie jest porzucone. Zawsze coś pozostaje w przed­miotach z dawnych właścicieli. Zapewne dlatego uwielbiałem zaludnione wolu­minami antykwariaty, gdzie zlepione myślami karty, uwalniały litery wypiesz­czone przez głodne źrenice. W ten sposób rodziły się nowe znaczenia, nowe roz­wiązania, nowe drogi…

            Czym jednak jest książka wobec całego domu? Szczególnie, gdy zniwe­czone są zbędne refleksy dnia.

            Potykając się, przeciskając i szurając, dotarłem na poddasze.

            Zjednoczone z ulicznymi lampami światło księżyca, kładło się na podłogę przecedzone durszlakiem z podziurawionej połaci dachu. Ujrzałem cud. Oto nie­bo wypisało na murszejących deskach kwitnącą ewangelię. Każdy materiał jest dobry, każdy człowiek niezależnie od wieku może być przekazicielem… Wszak i kamienie miały mówić…

            Ujrzałem nowe niebo i starą ziemię. Światłość, mającą w zależności od odbiorcy inny blask. Przedstawiającą inną postać rzeczy. Nie musiałem się wspinać by móc kroczyć po konstelacjach. Poznałem jedyną w swoim rodzaju mapę. Nikt w całej galaktyce takiej nie posiada. Nigdzie nie ma drugiej ulicy Koszałkowej, na której grzybnie stary dom, który jutro, a najpóźniej pojutrze, zostanie starty z myśli tej powierzchni. Przy końcu mojego czasu, znajomość tej wyjątkowej kartografii, może okazać się niezwykle przydatna.

            Nagle w tej gęstej ciszy usłyszałem głosik. Brzmiał słodko, delikatnie, ko­jąco… Nie zastanowiłem się dlaczego tu, kto i w jakim celu. Instynktownie za­cząłem szukać. Ktoś czule przemawiał, a ton i modulacja głosu, przypomniały strumyk górskiego potoku, kiedy wędrowałem na wyżynach złudzeń. Rozsu­nąwszy pajęcze makramy ujrzałem ją… Drobna postać siedziała wciśnięta po­między krokwiami. Pochylona nad lalką mała dziewczynka… na pewno dziew­czynka… Jej blond włosy, opadały miękko na ramiona zasłaniając twarz. Mówi­ła do lalki. Choć znaczenia słów nie rozumiałem, było dla mnie jasne, że są to najpiękniejsze wyznania miłości do jakich zdolne jest jedynie dziecko.

            Chciałem zapytać, co robi o tej porze w miejscu tak nieprzystającym do koronkowej zwiewności. Nabrałem przekonania, że coś jej zagraża, że chce ją przemielić na demoniczną modłę zimnego świata. Chciałem podejść, ale moje nogi poczęły wrastać w podłogowe deski. Jakaś ezoteryczna siła, wprawiła w ruch odtwórczy imperatyw inwolucji. Dom młodniał. Dachówka nabrała krwi­stej barwy. Krokwie i deski podłogowe zapachniały świeżym heblem. Dziewczynka  zaczęła się kurczyć, a jej ciało z sekundy na sekundę przybierało postać embriona, by w końcu jako mokra kropla spłynąć pod podłogę. To samo choć wolniej działo się ze mną. Jedynie zachowana świadomość pozwalała obserwować niecodzienne zjawisko.

            I wszystkie drewniane elementy poczęły zrastać się w pnie. Zazieleniło, zaszumiało, zaćwiertoliło… Cegły, nadproża, schody, od komina po fundamenty ulegały rozczłonkowaniu, aż ostał się jedynie wykop, wkrótce zresztą zniwelowany, zalesiony, wykarczowany i ponownie zalesiony… Niesamowitym widokiem byli malejący ludzie, wracające do łona matek pokolenie za pokolen­iem. Jakby człowiek zjadał człowieka. Wszyscy stawali się jednym.

            Zarastanie i wchłonięcie. Lasy, jeziora, góry i doliny, zmierzały wraz z żywymi istotami do wszystko jednoczącej kropki. Po czym kula ziemska osiągnęła rozmiar orzeszka, by w kulminacyjnym momencie rozpłynąć się w umyśle Boga. Ja sam przetaczałem się iskrą przez wszystkie generacje. Dotarłem do krańca, gdzie nieprzenikniona ściana tajemnicy.

            Jak długo to wszystko trwało? Nie wiem. Ocknąłem się na ulicy. Za moimi plecami ponownie skurczona kamienica postękiwała jak zgarbiona staruszka. Zrezygnowana, pogodzona z losem, kołysząca się w rozpaczliwej chorobie sierocej…

 

            Następnego dnia, już od rana, monstrualne chrabąszcze buldożerów poczęły się wgryzać i rozszarpywać cielsko bezbronnego domu. Patrzyłem na tę agonię z żalem. Jak pada ściana za ścianą, jak stalowy młot przetrąca wzniesiony ku niebu komin, jak wszystko tonie w mlecznej kurzowej zawiesinie…

            Eksterminacja nie trwała długo. To, co jeszcze ostatniej nocy było siedliskiem jaźni wszechświata, legło w popiół, zmaltretowane, wzgardzone jak Hiob. Nie mogłem być dłużej tego świadkiem.

            Odchodząc zobaczyłem jeszcze starszą kobietę. Również ze smutkiem oglądała koniec pewnej epoki na ulicy Koszałkowej. Stała, trzymając siatkę z której uśmiechał się razowy bochenek chleba. Nie widziałem jej twarzy, tylko miękko opadające, siwe włosy, gdzieniegdzie jeszcze przetykane… blond niteczkami.

 

 

Październik 2010r.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Drabina

 

            Noc bezceremonialnie wkładała mroczne palce za kołnierz. Tkwiłem w samym centrum ziemskiego ugoru. Zza pagórków żadne miasto nie stroszyło drapaczy. Powyżej widnokręgu wszechświat filuternie mrugał gwiazdami, a każda z nich wypalała piekące znamię na sumieniu. Tego nie da się zdjąć jak koszuli. Odrzucić w zapomnienie. Smarknąć w czarne ślepia psychoz.

            W udostępnionej nam przestrzeni nie trzeba pić ani jarać. Jeden haust powietrza wystarczy, by nabuzować się skacowanym oddechem bezbronności. Wokół wiruje, szumi i buja. Niebo miesza się z glebą. Ciemność przenika dreszczami. Przelewając się, kaleczy źrenice. Cisza nie koi, tylko wzmaga wewnętrzny łoskot przetaczających się dylematów. Jak osierocone dziecko duszone ciężkim nieboskłonem, szedłem nie wiedząc z jakich tajemnych lędźwi wypluło mnie przeznaczenie. Spod sklepienia czaszki nieustająco odrywały się nietoperze żądne skąpo reglamentowanej manny. Rozglądałem się za konkretem, namiastką drogi, nicią, choćby tylko babiego lata. Brnąłem, potykając się i wpadając w wądoły, a samotność szeleściła w trawach przeganiając myszy z opuchłymi od czujności uszami.

            Znalazłem ją. Leżała rozciągnięta w pejzażu. Jasna jak młoda dziewczyna, której nogi błyskają spod falban nocy. Nie wiedziałem dokąd prowadzi. Gdzie nie spojrzałem, ginęła pod ciemną sukienką, elektryzując tajemnicą, podnieceniem, ledwo kiełkującą rozkoszą…

            Drabina. Obietnica dotarcia, znalezienia, wspięcia się na intymną relację. Namiętne oczekiwanie nie dawało spokoju. Bo może spotkam właściciela, który upuścił ją na ten padół pomieszania, w sobie tylko wiadomym celu. Może ktoś trzyma za końce i czeka na poszukujących kamienia filozoficznego, aby uży­czyć potrzebnych wyjaśnień odnośnie sekretnych powikłań losu. Może jest to ta sama konstrukcja, po której wspinali się aniołowie z Jakubowego snu. Teraz ze­pchnięta z krawędzi nieba, spoczywa czekając na podniesienie, zjednoczenie materii z duchem, harmonię o którą proszą wierni we wzorcowej modlitwie „Oj­cze nasz”. Niech się dzieje wola twoja, tako w niebie jak i na ziemi… Tęsknota za równowagą. Zakładając, że życie nie jest snem.

            Wstąpiłem pomiędzy błyskające belki. Równomiernie rozstawione szczeble dawały poczucie uporządkowania, dostrzegalnej chronologii, podążającej wraz ze mną teraźniejszości. Kiedy zagapiony w siebie, nie trafiałem na bezpieczne oparcie szczebla, zaraz coś pod stopami ostrzegawczo chrzęściło, czym prędzej skłaniając mnie do pokornego spojrzenia w dół. Jeżeli człowiek z ducha i ciała, sam jest takim wszechświatem pośród wszechświatów we wszechświecie, to i u niego w opłotkach jaźni tym bardziej winna zagościć harmonia. Niech się dzieje wola Twoja, tako w sumieniu, jak i myśli. To trudne. Nie do ogarnięcia. W jaki sposób miliardy zębatych kółeczek mają nagle (bo przecież niewiele mamy czasu) zacząć pracować zgodnie i obracać się ku dobru i ogólnemu porządkowi jakiejś większej całości?

            Konkret. Coś namacalnego, aby wreszcie dostać jakiś argument zbijający liczne kontrargumenty, co dzień i permanentnie rozdzierające wnętrzności. Szedłem więc, mając rozbudzający nadzieję punkt odniesienia – drabinę sięgającą granic wytrzymałości.

  W tej ciszy od razu wychwyciłem pierwsze drgania, a anemiczny mysi pisk wgryzł się w moje serce podejrzliwą nicią. Ktoś lub coś znajdowało się po dru­giej stronie, zmierzało z naprzeciwka, jeszcze niewidoczne, ale zdecydowane i ostateczne. Moje ciało uległo zwiotczeniu. Zamarłem. Pod wpływem narastają­cych drgań wdawało się, że gwiazdy odrywane od ciemnej połaci nieba spadają na głowę. Teraz już wszystko trzeszczało i trzęsło w posadach. Rozbiegane my­śli próbowały łapać krawędzie sensu, ale w tych okolicznościach wszystko utra­ciło znaczenie. Nareszcie byłem pewny. Nareszcie w pełni smakowałem „tu i te­raz”.

            W końcu go zobaczyłem. Wyległ z ciemności, okraszając mą twarz przeraźliwym światłem. Nie bałem się jednak. Zbliżał się kołysząc i zniewalając halucynogennym spokojem. Był tylko mój. Potężny, stalowy…  i pośpieszny…

 

 

Październik 2010r.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko