Sławomir Majewski – Atanazy Zebu

0
509

Sławomir Majewski – Atanazy Zebu

 

OCHOJSKI ZABÓJCA GOSPODYŃ

 

Franciszek MaśluszczakAtanazy Zebu wynajmował pokój z używalnością Gospodyni. Zebu młody był i kędzierzawy a jego podpuchnięte oczy chrabąszcza ukazywały odium. Ongi marzył o tym by pracować na rzecz społeczeństwa. Jako ochotnik. Woluntariusz. Jako ochojski, do specjalnych poruczeń. Ale mu się odechciało a zachciało grzybowej, gołych dziewuch o wyuzdanych gustach, jakiegoś pieroga z kapustą czy jak… No, jednym słowem – menda!

Na zegarze była środa, kiedy Zebu wstał prawicą macając jądra a lewicą, co to miała nie wiedzieć co czyni prawica sięgnął po owocowe wino. Kiedy się napił, doszedł do wniosku że właściwie to nie ma po co wstawać, więc położył się ostrożnie, jakby w obawie że mu coś przypierniczy w głowę albo wejdzie ona, ta Gospodynia jedna i znowu będzie się suczyć, łasić się będzie, tymi cyckami wiertolić, migdalić jęzorem jego kark byczy a krwisty. Ale nie weszła, bo wyszła na taras z butelką do podlewania eukaliptusa, który zajebiście wyeukaliptusiał w wąskiej, drewnianej skrzyneczce i teraz, jak niedysponowany gastrycznie żuraw studzienny skrzypiał pod ciężarem własnych ramion.

– Czy ktoś zna telefon na policję? Zapytał Jakiś Głos.

– Ja nie znam, odpowiedział niezgodnie z faktami Atanazy ale Głos nie dał mu wiary, tylko dalej potrząsał jego ramieniem i kark byczy lizał, suczył się, łasił i wtedy Zebu zaskowyczał

– Omatkoboskajedyna! Nie!

A ona, Gospodynia znaczy, odpowiedziała namiętnie

– Tak tak tak tak!

Więc on wtedy jak się nie podźwignie jak dźwig, jak heroj, jak alibababakszysz, jak serwolatka twarda z zamrażalnika i jak jej nie powie

– A to ja wypowiadam od pierwszego!

A Gospodyni:

– A kto mnie zapłaci za cztery miesiące nazad? Gorbaczow?

A Atanazy:

– Nóż, kurwa! Wezne finkie i zarżne!

I tak, w ten oto środowy dzień doszło do tragedii: młody, obiecujący kandydat na ochojskiego zaciukał jedną starą Gospodynią, jak ten Raskolnikow te lichwiarki.

 

Postscriptum

 

Zapytała mnie Czytelniczka z Morąga, niejaka Genowefa Grzyb:

– Do czego to podobne, ty popieprzona, literacka, szowinistyczna męska suko?!

Odpowiadam w zgodzie z sumieniem:

– Pani Genowefo! Nie mam zielonego pojęcia. Proszę pozdrowić samca i przychówek.

 

 

 

 

 

 

 

 

POTĘGA!

 

 

Atanazy Zebu był tak ubogi, że na chleb zbierał trzy dni od sąsiadów i przechodniów. Ale se kupił bochen. I litr wódki. No bo jak – zakąska bez wódki? Skandal! Kiedy wypił półtorej szklanki, zakasał rękawy a finką, co to ją jeszcze z harcerstwa posiadał urżnął solidną pajdę. Żuł z namaszczeniem. Żuł i pisał w zeszycie:

 

Ty mnie pokochać nie musisz

Ale pokochasz mnie szczerze

Ja ci powiadam: uczucia nie zdusisz

Bo ja ci, cholero, nie wierzę

 

Kiedy przeczytał napisane czknął, poczochrał szruber włosów na potylicy gdyż od fasady był nieco wytarty i powiedział głośno

– Marylu, to jest, kurnia, teges.

I było to jak najbardziej teges.

Atanazy Zebu dołączył te strofy do pliku strof innych, równie namiętnych i porywających i wypił trzecią szklaneczkę. Za oknem sąsiedzi bili przechodnia z innej dzielnicy, jakiś miły staruszek wymiotował do parkowego kosza na śmiecie, pani spod szóstki trzepała dywan i wyzywała. Dzień był piękny, czerwcowy i Atanazy postanowił wyjść na spacer, nad rzekę i popatrzyć na żaby.

Wyszedł i pijąc z butelki patrzył na żaby. Policjanci przysiedli się bezszelestnie a on, pomny nakazu staropolskiej gościnności, podzielił się z nimi i wódką i swoją poezją.

Zapłakali.

 

 

BUŁKA

 

 

Atanazy Zebu, jak zwykle zastawił w lombardzie narty i szatkownicę do kapusty. Wzięli, bo go pożałowali. Kupił połówkę, gofra z cukrem-pudrem i herbatę a potem, po dojrzałym namyśle, jeszcze połówkę i ćwiartkę. A po kolejnym namyśle – jeszcze dojrzalszym – dwa piwa. Tanie, żeby nie wyrzucać bezsensownie pieniędzy. No i jakieś bułki uschnięte, kilogramowe opakowanie pasztetu za jedyne 1,99 a w kiosku Ruchu – zeszyt w kratkę. Zeszyt w kratkę – rzecz poecie niezmiernie potrzebna do pisania wierszy.

Wszedł do mieszkania bez otwierania zamków, gdyż po pierwsze nie miał zamków a po drugie nawet gdyby miał zamki, to by ich już nie miał, bo by go z nich okradli. Bowiem w jego dzielnicy zapotrzebowanie na zamki okrutne było. Zlustrował wzrokiem każdy zakamarek: futryna okienna? Jest. Piec? Jest. Węgiel? Nie ma; z wiadrem, pogrzebaczem i szufelką pożyczyli sobie jacyś dobrzy ludzie. Dalej: prymulka od cioci Marcysi? Jest, ale złamana. Firanki? Zapieprzyli! Z żabkami i karniszem.

– A na cholerę mi karnisz i żabki, jak nie mam firanek? Pomyślał rezolutnie, bo Atanazy Zebu rezolut był nad rezoluty.

– Zabiję okna dyktą, będzie cieplej.

– I ciemniej, dopowiedział Jego Wewnętrzny Głos.

– Fakt, będzie cieplej, ale będę musiał więcej wydawać na świece, przytaknął Swemu Wewnętrznemu Głosowi.

– Świece? Świece w dwudziestym pierwszym wieku? Zapytają dobrzy ludzie z troską w głosach. Tak, świece. Bowiem Atanazy odcięty został od prądu przez dobrych ludzi z elektrowni, jak od gazu przez dobrych ludzi z gazowni a od pracy przez dobrych ludzi z rządu, zaś od łoża został odcięty przez jedną taką, co się na koniec małżeństwa okazała nie być bogobojną niewiastą, tylko pospolitym kurwiszonem robiącym laskę kierowcom TIR-ów.

– A to se zamaluję szybki wapnem cienko i jakoś będzie!

I dobrze.

 

Postawił Atanazy zakupy na stole, oderwał zębami kapsel, wyciągnął zeschłą bułkę i ugryzł i złamał ząb i wypluł go i zaklął.

– Nóż Boże, co to za bułka? A po sekundzie – Co z tobą, bułko? Zapytał bułkę z niemym wyrzutem a bułka leżała jakaś taka… Bez wyrazu, wyraźnie nadkąszona w rogu górnym, niesmaczna wyraźnie…

Atanazy zachciał nagle usiąść i nagle zachciał napisać jakiś wiersz o bułce tej niemej a twardej, co to mu ząb siekaczem zwany raczyła unicestwić u korzenia samego, no ale nie było krzesła bo jacyś dobrzy ludzie potrzebowali jak raz jego ostatniego krzesła.

– Więc wiersz nie powstanie? Zapytał samego siebie oraz bułki Atanazy. Zza pieca wyciągnął składany, aluminiowy wędkarski zydelek.

– O, mężczyzna to zawsze sobie poradzi, powiedział i wyjął kopiowy ołówek. Zaczniemy tak…

 

Bułka leży na stole twardawa

Bo stara jest bułka z piekarni na rogu

Cieszy się cała piękna Warszawa

Żem wspomniał przez bułkę o Bogu!

 

Kiedy dochodził do połowy pierwszej połówki i drugiego piwa, doszedł też do wniosku że warto będzie jutro, z samego rana, tak powiedzmy koło trzynastej wpaść do Prezesa. Do Wydawnictwa znaczy i zapytać czy może liczyć na zaliczkę. Przecież ten wiersz o bułce przełamał w nim niemoc twórczą!

Wstał, założył kapotę, poutykał zakupy po kieszeniach i wyszedł, pozostawiając otwarte drzwi. A niech sobie kradną, gdy pod pachą ma składany zydelek. Językiem obmacał dziurę po zębie i powiedział rezolutnie, bo rezolut… etc

– Ząbka nie ma, to fakt, ale jest za to miejsce na lufkę! I wetknął w szczerbę papieros marki Fajrant, bo lubił palić dużo, smacznie i tanio.

Automat miał na rogu, w kieszeni kartę a na niej jeszcze ho, ho, ze trzy impulsy.

– Pan prezes? Zapytał siadając na zydelku i wyjmując gofra z papierka. Czy mogę liczyć na przyjęcie jutro rano, tak powiedzmy cirkaebałt trzynasta?

– Wena wróciła? Zawołał Prezes radośnie. To wspaniale, panie Atanazy, wspaniale! Pan wpada bez krępacji i bez tych burżuazyjnych ceregieli. Posiedzimy, poczytamy, pogadamy, coś wypijemy. Ogóreczek kwaszony się znajdzie a i pani Stenia się niebywale ucieszy.

– O to-to! Będę. Będę punktualnie, prezesie umiłowany!

– Trzymam za słowo.

Atanazy zebrał się na odwagę.

– A czy ja w zamian mogę liczyć na serce pana prezesa i jakąś skromną zaliczkę, powiedzmy – ze trzysta złoty?

– Kochany! Dwadzieścia, no dwadzieścia pięć złoty to ja panu nawet zaraz, po prostu – od ręki!

– Zbawco!

A powiadają źli ludzie, że nie masz już dobrych ludzi.

 

 

 

 

 

 

POETA W SIECI

 

Poeta Atanazy Zebu dziś rano zastawił w lombardzie telefon komórkowy. Kupił pastę do butów, pół litra wódki czystej, barszcz w proszku i dwie bułki. Przecenione, bo wyschnięte. Atanazy wypucował buty, wypił barszczyk i zakąsił rozmoczoną bułką. Buty stały na stole. Lśniąc. Wódka stała na stole. Kusząc.

Otworzył, wypił z gwinta, kaszlnął, potem nanizał buty na pocerowane skarpety, odział grzbiet w marynarkę, narzucił kapotę, wziął teczkę i wyszedł starannie niedomykając drzwi. Żeby go nie okradli.

Poszedł na przystanek. Wsiadł w tramwaj i dojechał. Wszedł po schodach i zapukał do drzwi; były zamknięte, żeby ich nie okradli. Po krótkiej lustracji przez judasza otworzyła mu wspaniała rasowa pani, taka po czterdziestce, z tych cycatych, tlenionych blondyn o dupskach wielkich jak u francuskich perszeronów. I w plastikowych, błyszczących kozaczkach za kolana. Szalał za takimi: pachniały jego dużą umarłą mamą i wspomnieniem obietnicy komunizmu: Być Może…

Przedstawił się i doczekał wpuszczenia na gabinety. Kiedy siedział kręcąc młynki palcami, Prezes Wydawnictwa czytał manuskrypt. Manuskrypt zawierał czterysta wierszy drobnym maczkiem. Owoc udręki ostatniego roku. I pleneru w Książniku, na który zabrał tę pindę Anielkę. Co za durna cipa; nie dość, że nie ceniła jego poezji to jeszcze nie umiała się ryćkać, głupia pinda!

– Taaa… Zagaił przyjaźnie Prezes. Wódkę pan wypijesz? I bez chwili namysłu wydobył flaszkę z biurka, polał do szklanek. Wypili bez toastów, po męsku: chlust i po krzyku.

– No, fajnie, fajnie, powiedział Prezes. Ale, drogi panie poeto, to jest do dupy. Martyrologia, ojczyzna, jakieś Och i Ach! Miłość, uczucia, sentymenty… Pan mnie rozumie? Dzisiejszy czytelnik żąda krwi, seksu, spermy, łechtaczek, cycków ze sterczącymi sutkami, wygolonej moszny, penisów jak dyszle, pogoni, pościgów, podcinania gardeł a to… A to… To jest do dupy takie bardziej. Pan mnie wyczuwasz?

– Jasne, przytaknął Atanazy. Do dupy.

– No, do dupy jakby. Drogi, kochany panie Atanazy! Kogo dziś obchodzi miłość? Dzisiaj ta wasza tak zwana „miłość” to za przeproszeniem jedno wielkie pierdolenie a te tam, jakmutam… No te Wergile, Homery, Mickiewicze… Współczesny czytelnik nawet nie wie co to za ptice i z czym to jadać… Ta…

Milczeli chwilę, potem wypili znowu.

– No a może w Internecie zamieścić tak ot, na rybkie by? Jak ludziska pochwalą a zbierze się ich sporo, to wydamy drukiem bo teraz…

– Rozumiem, bo teraz jest do dupy.

– Noż! Siecieszę że sierozumiemy!

 

Po powrocie do domu, Atanazy skonstatował filozoficznie, iż butelka którą zostawił na stole wychodząc, zniknęła a z nią stół i takie maciupkie radyjko za 5 złotych, kupione w sklepie “Wszystko za 5 złotych”. Chuj z radyjkiem i stołem, pomyślał Atanazy, ale wódka! Dokonał błyskawicznej penetracji wszystkich otworów kieszeni, gwałcąc intymność dziurawych podszewek. Znalazł resztę z lombardu. Starczy!

Wkroczył do kawiarenki Internetowej. Wódka gulgotała w wewnętrznej kieszeni kapoty. Odpalił komputer, włączył google szukając “Poezja Amatorska”. Znalazł!

– Ano, zobaczmy, co to takiego…

No! I dopiero teraz miał przerąbane!

 

 

PRZYPADKÓW ATANAZEGO ZEBU CIĄG DALSZY

 

 

Atanazy Zebu otworzył lewe, mniej zaciągnięte ropą oko i poczuł dojmujący ból w żuchwie.

– Panie na niebiesiech! Zakrzyknął nabożnie, gdyż w sprawach wiary nie miałeś nad Atanazego pobożniejszego człowieka. – Noż, kurwa, żeby od razu tak boleć?!

Wyciągnął rękę na podłogę, gdyż z wysokości siennika na którym sypiał trudno użyć określenia “nad” podłogę.

Więc wyciągnął tę rękę na podłogę, gdyż z wysokości siennika na którym sypiał, lepiej było mu sięgnąć po flaszkę wódki niż wstawać jak głupi, żeby zaraz potem się schylać w ukłonach, jak Tatarzyn-pohaniec. A jeszcze mogło mu się zaćmić w oczach i wtedy, nie daj Boże, mógł sobie zrobić krzywdę poprzez okropnie bolesne uderzenie twarzoczaszką w okuty kant pieca albo tym bolącym zębem w krawędź wiadra. Zatem, tak: wyciągnął rękę na podłogę, złapał flaszkę i przyłożył do ust a Halina, której wystawały tylko sflaczałe pośladki spomiędzy siana siennika po omacku wyciągnęła artretyczne paluszki i złapała butelkę.

– Cuś do picia? Wychrypiała, zaś Atanazy przytaknął sądząc, że ma ona na myśli wódkę, podczas gdy ona złakniona była w owej dobie jakiejś materii wodnistej, suto nasyconej dwutlenkiem węgla i kwasem L-askorbinowym.

Wymiotowała długo i potwornie do wiadra, wprost na węgiel zaś Atanazy nie tracąc kontenansu szybciutko założył sztuczkowe spodnie, szelki, koszulę non-iron, pilotkę, gogle, potem jeszcze skarpetki (a, pal sześć majtki!), na koniec sandały wypolerowane woskiem i – adiu Fruziu! – tyle go widzieli. Flaszkę przezornie wsadził do wewnętrznej kieszeni gabardynowej kapoty. Żeby mu nie ukradli, pijaki!

Zgodnie z ustaleniami około trzynastej pięćdziesiąt trzy Atanazy zapukał do drzwi Wydawnictwa, bowiem jak zwykle były zamknięte. Żeby ich nie okradli. Otworzyła mu pani Stenia pachnąca żywicą jak stuletni dąb, śliniąca właśnie oczko w rajstopach.

– Sie nie opłaci, stwierdził ze znawstwem Atanazy. Rajstopy dziś za psi pieniądz chodzą. Pani Stenia skrzywiła się nieładnie, choć prawdę mówiąc, była wystarczająco szkaradna żeby i bez krzywienia się wyglądać jak sporych rozmiarów ochłap pemikanu.

– A pan to się dużo zna, panie Atanazy, rzeczywiście!

Wpuściła go, zaryglowała drzwi na trzy zamki, łańcuch, sztabę i dwie zasuwy. Żeby ich nie okradli dobrzy ale spragnieni cudzego jacyś ludzie.

– Prezes czeka. Powiedziała z ponaglająco, więc Atanazy przylizał włosy, wypolerował sandały o łydki, odchrząknął i wszedł. Prezes rozrzucił ramiona, jak do ukrzyżowania.

– Nooo, nasz poeta. Nareszcie! Pan wchodzi, pan bierze krzesło, pan siada, panie Atanazy!

Co Atanazy uczynił z radością, jako że sandały były jego małoletniego siostrzeńca, Ergo przyciasne.

Prezes rozlał do szklanek, podsunął ogóreczki; chlupnęli, zakąsili aż chrupło.

– No, to do rzeczy czyli do mediasu resu, ha ha ha ha!

Zarechotali obaj, po czym Prezes położył przed Atanazym dwadzieścia pięć złotych bilonem oraz jeden przedarty rubel i dwadzieścia pięć halerzy drobnemi.

– A to na co? Zapytał lękliwie Atanazy.

Prezes wzruszył ramionami.

 – Daję, co mam. Niczego panu nie pożałuję. Pan mi brat rodzony.

– A co z moimi wierszami? Wie pan, w Internecie szalenie się podobają…

Prezes polał i odwrócił twarz do okna.

– No tak, prawda, szalenie się podobają. Fakt…

Odwrócił się

– Ale bądźmy szczerzy: Internet, to nie księgarnia, byle kutasy do księgarni nie zaglądają, prawda? Bo skąd takie kutasy mają mieć dziaćki? Przecież żyją tylko ze sprzedaży butelek, nież?

– Nóż, jak nie jak tak?! Przytaknął Atanazy po czym wypił do dna i zwymiotował w donicę z palemką bo jakoś ten łyk mu nie wchodził.

– Się pan nie marszczy, zaraz się przysypie, o tu mam taką łopateczkę… Sam nieraz… Wie, pan – bywało, że ho ho ho! Właściwie, zadumał się Prezes. Właściwie to ta palemka w samych rzygach rośnie… Cud! Cud prawdziwy!

– Jak to w wydawnictwie; wiem, bom sam kiedyś prowadził.

– A pamiętam, pamiętam, Mistrzu! No, ale wracając do pańskich poematów… Możemy wydać z tysiąc sztuk, formacik – standard a-pięć, objętość do sześćdziesięciu stroniczek. Pasi, Mistrzuniu?

– Jak ch… Cholera!

Poprawił się Atanazy i polał ze swojej butelki, którą wyjął z wewnętrznej kieszeni gabardynowej kapoty.

– Nasze kawalerskie!

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko