Ewa Maria Serafin – Wernisaż *

0
353

Ewa Maria Serafin


Wernisaż *

 

 

Zdzisław Beksiński            W sali wystawowej Związku Plastyków, który dzielą od Instytutu Literatury zaledwie dwa przystanki, tłok jest znacznie większy od tego, jaki zazwyczaj panuje na podobnych imprezach, bo oprócz kilkudziesięciu osób zgromadzonych w stosunkowo niewielkim pomieszczeniu, roi się od c z e g o ś jeszcze… Są to niemal niewidoczne, bezbarwne istoty, których ciała zbudowane są z jakiejś nie dającej się zidentyfikować galaretowatej substancji. Pływają w powietrzu niczym unoszące się w wodzie meduzy. Ich ruchy są fascynujące. Wiotczeją i rozpościerają się; poruszają długimi wypustkami, przybierają różne kształty… Chciałoby się dotknąć jednej z nich, poczuć przeźroczystą materię, jednak rozsądek podpowiada, żeby tego nie robić. Jak by to wyglądało, gdybym nagle niczym mim zaczęła macać powietrze wokół czyjejś twarzy, lub co gorsza, niższych partii ciała?

            Halucynacje?

            Może brak okularów, na które powinnam się wreszcie zdecydować [co z naciskiem sugerował okulista podczas ostatniej wizyty] sprawia, że widzę podwójnie i nieostro?

Prawdopodobnie to skutek zmęczenia. W ten sposób odreagowuję wizytę w Stowarzyszeniu Literatów. Może to być również oznaka słabości, bo na bankiecie u literatów zjadłam tylko kawałek sera. Nic nie wskazuje na to, iżbym miała okazję tutaj się posilić. Zjadłabym nawet nieszczęsne żeberka w miodzie…

            Wskazówki zegarka na przegubie stojącego obok mężczyzny w granatowym garniturze ustawiły się na 16.15. Baks prawdopodobnie wyje z tęsknoty…

            Najpierw pójdę z nim na spacer. Po powrocie zjem ogrooomną kolację! A potem…

            Nikomu nie zdradziłam – nawet Kamili i Weronice – że ostatnio spędzam wieczory na spisywaniu czegoś w rodzaju pamiętnika…

            Zajmuję strategiczną pozycję przy oknie [zarazem w pobliżu drzwi wejściowych]. Na drewnianym parapecie ktoś postawił smukły wazon z niebieskiego szkła i wetknął weń kilka kremowych róż z jeszcze nie rozwiniętymi pąkami. Ten ktoś okazał jednak brak wyobraźni – róże opierają się gałązkami o krawędzie wazonu, co sprawia, że końce łodyg nie są zanurzone w wodzie. Nie mogę patrzeć na ich męczarnie i poprawiam rośliny – niemal czuję jak

zaspokajają pragnienie. Jedna z okiennic jest lekko uchylona i przez szparę wdziera się strumień zimna, przeszywa na wskroś. Torba ciąży na ramieniu, jakby tkwiło w niej dziesięć kilogramów kamieni. Jeszcze nie wyjmuję aparatu – na razie nic się nie dzieje, chociaż napływa coraz więcej gości. Przemieszczają się wzdłuż ścian, na których wiszą obrazy Magdy. Powietrze staje się coraz gęstsze, bo nad głowami, niczym aura, unoszą się kłęby dymu z papierosów, łudząco podobne do paskud pełzających, fruwających i ocierających się o ludzi, chociaż ci nie wydają się wyczuwać ich obecności…

            W skupieniu, z jakim goście oglądają obrazy, daje się wyczuć napięcie. Spodziewają się czegoś nadzwyczajnego – na przykład… skandalu. Magda Kalina jest nieprzewidywalna, toteż z nadzieją hien, oczekujących na wyżerkę – zerkają w stronę artystki, która samotnie siedzi przy niewielkim stoliku i przegląda jakieś papiery.

            Kilka pań w zaawansowanym wieku otacza wianuszkiem szczupłego blondyna, który ma w sobie coś z agenta handlowego. Jedna z nich, blondynka z wysoko w kok upiętymi włosami, który nadaje jej staropanieński wygląd nauczycielki albo bibliotekarki – jest najwyraźniej zainteresowana blondynem i śledzi każdy jego gest. Wędruje spojrzeniem za jego ciemnym od nikotyny palcem wskazującym, poprawiającym okulary na nosie. W tym samym momencie zza głowy mężczyzny wypełza meduza – znów zaczynają działać paskudy… Wydaje się być równie przejęta jak „stara panna”, bo aż wychyliła to, co przy uruchomieniu wyobraźni mogłoby być głową i zagląda mu w twarz, jakby zamierzała ją wessać. Niewykluczone, że zafascynowały ją dwa szklane koła w drucianej oprawie, które podwajają oczy mężczyzny i nadają jego twarzy wyraz bezbronności. Czy to ciekawość, czy jakieś inne emocje, będące pochodną myśli kobiety – sprawiają, że ciało meduzy zaczyna ulegać metamorfozom. Najpierw przybiera kształt małej

dziewczynki z warkoczykami i w krótkiej plisowanej spódniczce, następnie – albatrosa szeroko rozpościerającego skrzydła i wypatrującego ryby… W końcu staje się grzybem z olbrzymim, pękatym trzonem… Dopiero przybrawszy tę postać nieruchomieje i kontempluje twarz mężczyzny…

            Przenika mnie dreszcz podniecenia. Jeśliby widziane wyłącznie przeze mnie paskudy [nawet zakładając, że istnieją wyłącznie w mojej wyobraźni] odzwierciedlały autentyczne ludzkie emocje – mogłabym czytać w cudzych myślach… Wiedzieć, co się roi w głowach innym ludziom. Taki dar byłby bezcenny… Rzecz w tym, że one nie pojawiają się na zawołanie…

            W pomieszczeniu jest dużo światła – zapewniają je wielkie, staroświeckie okna – dzięki czemu mogę wreszcie otrząsnąć się z uczucia klaustrofobii, które dopadło mnie, gdy wjeżdżałam tutaj na drugie piętro ciasną, obdrapaną windą. Stękała i skrzypiała jak stuletnia starucha. W tych dźwiękach kryła się obietnica rychłej katastrofy oraz naga prawda o stanie finansów Związku Plastyków.

            Obok mnie przemyka zaaferowana Magda. Nie zatrzymując się, rzuca w moją stronę:

            – Cudownie, że jesteś! – Podbiega do stołu, na którym wystawiony jest arcyskromny poczęstunek: kilka butelek wina i taca z kruchymi ciasteczkami. Przez dłuższą chwilę, w skupieniu ogląda ciastka, jakby je liczyła… Jej pociągła twarz o semickich rysach wydaje się przedwcześnie postarzała. Ma na sobie niemodną, białą bluzkę z koronkowym kołnierzem i długą, sięgającą do kostek czarną spódnicę, od góry do dołu zapiętą na gęsty szereg drobnych guziczków. Ciężkie buty na koturnach. Całość wygląda jak nie z tej epoki… Kilka kroków dalej czai się Darek Kaczkiewicz i ma minę, jakby nie mógł się doczekać momentu, w którym chwyci kieliszek wina, a może dwa…. To on uczył Magdę podstaw malarstwa. W tej chwili coś jej perswaduje, lecz ona wzrusza bezradnie ramionami, co może oznaczać tylko jedno: nie będzie więcej wina…

            Jest też niezawodny Kazio Dębski, który plącze się w tłumie jak krasnoludek w świecie wielkoludów. Dalej widzę chudą „literatkę – cichodajkę”. Zyta Ligawa wybrała na tę okazję czarny kapelusz. Nie ma natomiast eks małżonka artystki, Zenona Kaliny, który prawdopodobnie dalej tkwi przy suto zastawionym stole w Instytucie Literatury i kontempluje z Robertem Winiarskim martwą naturę z butelką wina… Nie widać nikogo z dawnych przyjaciół Magdy [wyjątek stanowi Darek Kaczkiewicz, a i jego rawdopodobnie skłoniła do przyjścia jedynie perspektywa darmowych drinków – i tu srodze się zawiódł…].

            Na plakacie przed wejściem do Związku wydrukowano wersalami tylko drugie, panieńskie nazwisko Magdy, jakby w ten sposób chciała zakomunikować całemu światu, że jej artystyczna przygoda zaczęła się już po rozwodzie. Nawiasem mówiąc, tak było. Na początku zajęła się rysunkiem i poezją. Kreśliła w brudnych kolorach esy floresy, które przypominały wnętrzności wypatroszonego zwierzęcia…

            Porzucona, niekochana, samotna – znalazła inną drogę do szczęścia. W religii. Zaczęła mieć objawienia i stała się niemal stygmatyczką. Jako dowód demonstrowała niegojące się rany na przegubach rąk. Kiedy patrzyło się w jej wielkie, migdałowe oczy [często miały nieobecny wyraz] w ciemnej oprawie długich rzęs – można było nabrać przekonania, że ich właścicielce zdarza się przebywać w świecie niedostępnym dla zwykłych śmiertelników. Odkryłam wtedy w niej coś nowego – nieznaną mi pokorę i mistycyzm. Kiedy spotykała cię na ulicy, pozdrawiała szczerym, z głębi serca płynącym: „szczęść Boże” i czy tego chciałeś, czy nie – deklarowała wstawiennictwo u Najwyższego. Nietrudno było się domyśleć, że często cień jej wychudłej sylwetki przytulał się do ściany w pobliżu nawy w pobliskim Kościele Wizytek, gdzie godzinami klęcząc, wpatrywała się w nieruchome oblicza świętych. Musiała wtedy ujawniać się jej zachłanna osobowość – wwiercała się w panujący w świątyni spokój, przerywając permanentną monotonię modłów wiernych.

            Kilka lat wcześniej zetknęłam się z podobną żarliwością religijną, podczas wycieczki na Ukrainę, zorganizowanej przez władze Uniwersytetu. We Lwowie, w najstarszej części miasta jest mnóstwo świątyń rozmaitych wyznań. Wyniosłe, bogato zdobione i skąpane w złocie, sąsiadują z podupadającymi, butwiającymi ze starości. Lecz nawet w tych grobowcach – podczas mszy głęboka wiara ogarnia zgromadzone tłumy. Kobiety w jaskrawych, tandetnych sukienkach, z chustami na głowach pełzną do ołtarza, podpierając się rękami tulą twarze do marmurowych, potłuczonych posadzek. Niektóre kładą się krzyżem przed obrazami świętych.

            Magda stała się siostrą tamtych kobiet i jej ekstaza musiała poruszyć świętych. Nie modliła się jak wszyscy, lecz gorączkowo wygłaszała wymyślone przez siebie rymy ocierające się o bałwochwalstwo. Z różańca wierszy wyrywały się poszczególne słowa i w popłochu rozbiegały po kościele:

            Chwała Ci najpiękniejszy…

            duszo …

            marzanna…

            z moich snów…

            studnio natchnienia…

            …królu…

            Lecz wtedy ujawniało się także jej wyrachowanie. Uwodziła i wabiła jak przekupka, która zachwala swoje towary. W świątyni dobijała targu. Czarowała świętych tak uporczywie, nachalnie, że zwrócili uwagę na jej szamotaninę. Ich zdumione spojrzenia, niczym niewidzialne promienie zwabione szklaną soczewką – skupiły się w jej szeroko otwartych oczach. Wessała w siebie owe strumienie migotliwych drobin pyłu. Syciła się zdobyczą. Stosownie byłoby powiedzieć – wypełniała jak czara winem, lecz w rzeczywistości – zachowywała się jak wielki, głodny komar, który łapczywie spija krew i pęcznieje od niej.

             Magdy ze świętymi obcowanie wydało owoce w postaci serii obrazów. Spoglądające ze ścian kobiety tulą do swoich popiersi rozmyte kształty, przypominające niemowlęta w powijakach. Można by sądzić, że w tych zawiniątkach artystka umieściła swoje marzenia, lecz biorąc pod uwagę charakter Magdy – te tobołki zawierają coś konkretnego. Rzeczy.

            Magda dzisiaj zachowuje się skromnie [co prawdopodobnie jest źródłem rozczarowania dla plotkarzy], lecz przez tę fasadę przebija pycha. Jest jak szampon z odżywką [dwa w jednym]. Ukrzyżowana między metafizyką a genetyczną skłonnością do wyrachowania.

            Największe zainteresowanie zwiedzających wystawę wzbudza umieszczony w centralnym miejscu portret, mieniący się odcieniami morskiej zieleni. W tym obrazie jest coś, co przyciąga uwagę. Cofam się kilka kroków, żeby zobaczyć go z innej perspektywy… Jasne. Przypomina powiększony banknot amerykańskiego dolara….

            – Zauważyłaś podobieństwo? Przecież to moja Kasia!

            Słyszę ochrypły głos. Jego właściciel zdradza zdumienie. Darek Kaczkiewicz zaniepokojony, wskazuje ów „banknot”, drugą ręką chwyta mnie delikatnie za końce palców i szarmancko je całuje. Uczyniwszy zadość uprzejmości, zaczyna gwałtownie podskubywać brodę krótkimi, tłustymi palcami, nie przestaje jednak wpatrywać się w portret, jakby chciał prześwietlić go na wylot. Rozbiera go wzrokiem. Może to być zapowiedź początków paranoi.

Malarz obsesyjnych erotyków, których bohaterką oraz muzą jest – co jest publiczną tajemnicą – jego żona, tutaj też dopatrzył się jej konterfektu. Lecz jego zainteresowanie obrazem nie trwa długo, bo jest najwyraźniej „niedopity” – czujnym spojrzeniem omiata towarzystwo, usiłując namierzyć potencjalnego sponsora, który da się wyciągnąć do kawiarni na kieliszek czegoś mocniejszego.

            Ostatnio nie najlepiej mu się wiedzie, mimo że jest utalentowanym artystą – w swoim czasie cieszył się nawet dużym uznaniem. Także za granicą podobały się jego charakterystyczne obrazy.

Okrutne w treści, której paradoksalnie zaprzeczają bajeczne barwy, intensywnie wzbogacone zręcznie uchwyconym światłem. Kobiece kształty  z przerysowanymi piersiami, przypominającymi krowie wymiona i doczepionymi twarzami o wyrazie żarłocznych modliszek.

[W późniejszej fazie twórczości, Kaczkiewicz zmieni temat – sięgając do form „fallicznych”]. Trudno uwierzyć, że owe modliszki mogą mieć coś wspólnego z jego żoną. Katarzyna jest subtelną, delikatną blondynką o lekko falujących włosach. Kiedyś z oddaniem podejmowała na improwizowanych biesiadach w ich niewielkim mieszkaniu w bloku hordy przyjaciół Kaczkiewicza – literatów, krytyków, malarzy i osobników wykonujących przyziemne zawody, chociaż skrycie aspirujących do sztuki. Dla tych ostatnich Darek stał się swego rodzaju guru. Przewodnikiem w świecie sztuki i w życiu. Wypełniał tę misję z poświęceniem, urywając się w ich towarzystwie z małżeńskiego łańcucha. Znikał Kasi z oczu na całe tygodnie, szwendał się tu i ówdzie. Zawsze jednak wracał. Skruszony, kochający – z furią produkował kolejne obrazy. Po jakimś czasie znowu uciekał.

            Machinalnie wodzę wzrokiem wokół siebie i nagle mam wrażenie, że ożył jeden z obrazów Kaczkiewicza. Ta kobieta wyraźnie odcina się od tłumu szarych sylwetek, ale mimo szokującego widoku, jaki sobą przedstawia, nikt nie reaguje na jej obecność. Jakby była jeszcze jedną niewidoczną meduzą. Monstrum jest jednak jak najbardziej prawdziwe, chociaż robi wrażenie ożywionego tworu oszalałej wyobraźni… Niska, potwornie gruba, z rozczochranymi włosami ufarbowanymi na czerwono, w sukience tak opinającej ciało, że w całej okazałości widać jej szeroki zad. Piersi wielkie jak arbuzy. Kolana [opuchnięte, jakby cierpiała na chorobę stawów] są odsłonięte, mimo że z pewnością przekroczyła sześćdziesiątkę. Gdzieś już widziałam te obłąkane oczy z rozmazanym tuszem; szerokie policzki, na których ktoś wymalował okrągłe wiśniowe placki.

            Prowokacja? Artystka, która zaznacza swoją odrębność lub sama aspiruje do rangi dzieła sztuki?

            Lecz to nie koniec. Nad jej głową unosi się jak przeźroczysty balon o odcieniu bordowym – paskuda z wypustkami o fallicznych kształtach…

            Dlaczego tylko ja to dostrzegam? Nie są to halucynacje, zwidy, omamy, czy innego rodzaju stany niepełnej świadomości. To naprawdę mi się przytrafia. Pierwszy raz miał miejsce, kiedy byłam nastolatką. Nie mogłam zasnąć. Siedziałam w nocy na parapecie okiennym i nagle zobaczyłam defilujące stadko niewyraźnych postaci o obłych kształtach. Słowo „defilujące” nie jest adekwatne – one nie miały nóg. Ów niecodzienny widok kilkunastu pełzających odwłoków do tego stopnia mnie rozśmieszył, że ryczałam jak oślica i w środku nocy postawiłam na nogi cały dom.

            Przez następne kilkanaście lat nic się nie działo. Dopiero po ślubie ze Stefanem paskudy znów zaczęły się pojawiać. Od tego czasu mam trudności w kontaktach z ludźmi. Jakby dzieliła mnie od nich szklana szyba… Może to normalne. Każdy jest odrębnym bytem. Na przykład, ta dobrze ubrana, szczupła kobieta z ufarbowanymi na czarno włosami i twarzą pokrytą starannym makijażem, który jednak nie jest w stanie zatuszować wieku [mniej więcej – siedemdziesiątka]. Zdradza ją charakterystyczne pochylenie karku, źrenice pozbawione blasku… Coś tłumaczy niskiej szatynce, lecz tamta wydaje się przebywać w innych rejonach. Dwa egzemplarze z gatunku istot, które chętnie gromadzą się w stado, lecz każda zachowuje egoistyczną odrębność. Maszerują w tłumie, lecz niosą przed sobą niewidzialne lustra i nieprzerwanie się w nie wpatrują…

            Zdaje się, że Darek Kaczkiewicz oswoił się z zielonym obrazem. Jeśli nadal zachowuje się nerwowo, to z zupełnie innego powodu. Niepostrzeżenie się odsuwa. Wykalkulował sobie, że nie postawię mu wódki. Na jego miejsce wkrada się Kazio Dębski, wystrojony w podniszczoną, bawełnianą kurtkę z poszerzonymi ramionami, dzięki czemu ma wydawać się „większy”. Wlepia wyłupiaste, niemal pozbawione rzęs oczy i z wyrazem tęsknoty na twarzy, wyrzuca z siebie:

            – Jak myślisz, czy Zarząd Telewizji reaktywuje „Obiektyw”?

            Co można powiedzieć?

            – To była decyzja polityczna. Tort, jakim są czytelnicy telewizyjnych pism został podzielony. Profity czerpią właściciele zagranicznych koncernów prasowych. Kogo to obchodzi, że znikły niemal wszystkie polskie tytuły… ?

            Kazio kuli ramionka i szepce z miną spiskowca:

            – Celowa robota… Wszystkim kierował Arnold Zawiślak… Ciekawe co ten gad teraz robi?

            Nie można podzielić się z nim przemyśleniami. Kazio, prostolinijne chłopię, nie zrozumiałby, dlaczego dzisiejszy świat przypomina mi ogromny cyrk, w którym główne role grają świnie… Pretekstem do likwidacji „Obiektywu” były „kryteria ekonomiczne”, lecz chodziło o coś więcej… Tygodnik promował misyjne programy w radiu i telewizji, tymczasem Zarządowi Firmy zależało wyłącznie na wskaźnikach oglądalności. Ponieważ telewizja publiczna ma status spółki Skarbu Państwa, premie członków zarządu są pochodną jej zysków… Poziom publicznych mediów zaczął się obniżać wraz ze wzrostem przychodów z reklam… Misja została pogrzebana w majestacie prawa. Partie polityczne milczą, bo są po cichu dofinansowywane przez producentów szmatławych seriali, realizowanych za publiczne pieniądze… Kwadratura koła.

            Kazio, jakby czytał w myślach, przybliża usta do mojego ucha [nieświeży oddech na chwilę mnie obezwładnia]:

            – Tabloidy ogłupiają ludzi, bo łatwiej jest rządzić stadem baranów… Został nam tylko Kościół… No, bo czym jesteśmy? Nowotworem Ziemi… Ryjemy w jej wnętrzu, zatruwamy powietrze i jak rak ją zabijamy…

            Trafia w czułą strunę i wciąga mnie w rozmowę:

            –… Taaak… Z jednej strony mamy ostentacyjne demonstrowanie ikon wiary katolickiej… Z drugiej, w utajeniu dokonuje się proces odwrotny… Duchowo jesteśmy wypierani w czasy przedchrześcijańskie. Obecne media, zwłaszcza telewizja, są tym, czym kiedyś były w starożytności areny… Walki gladiatorów. Rzymscy notable fundowali motłochowi krwawe igrzyska, żeby go sobie go zjednać… Jak u Orwella, wielkie oko podpatruje i wysyła między

nas swoich „treserów świń”… Żebyśmy ulegali żądzom wyhodowanym przez manipulatorów..? Tandetne żarcie z fast foodów, gadżety z supermarketów i fikcyjna rzeczywistość emitowana z ekranów… Do czego nas to doprowadzi?

* * *

            W drzwiach mijam wysokiego brodacza, którego ascetyczna twarz przypomina mi kogoś, kogo znałam przed laty. Nasze spojrzenia na chwilę się spotykają.

            Sycylijczycy nazywają to uderzeniem pioruna.

            Czuję zapach frezji… Wszystko nabiera pastelowych barw, cichnie i odpływa…

            Ciemne sylwetki wychodzących z sali, jak kurtyna zasłaniają mężczyznę. Oglądam się za nim. Zniknął w tłumie. Nie widać przeźroczystych intruzów. Jest zwyczajnie, jak na każdym wernisażu.

* * *

            Darek Kaczkiewicz zaczyna wątpić w swoje kacze szczęście. Na dnie kieliszka pozostał tylko mętny osad. Pięć butelek wina na pięćdziesiąt osób…. Szansa, że pojawi się ktoś, kto postawi wódkę, żadna… Rozczula się nad sobą. Oczy mu wilgotnieją i wszystko

widzi, jak przez brudną szybę. Nagle w tej mgle wyrastają znajome kontury. Długie, ciemne włosy zebrane w kucyk… Pociągła, wyrazista twarz… Mężczyzna trzyma pod pachą płótno zwinięte w rulon… Janek…? Orawski!

            Jakaś siła podrywa go miejsca. Kłusem pokonuje dzielącą ich odległość.

            – Miałeś być w Kanadzie…

            – Wróciłem… Jak bumerang…

            Orawski przez chwilę sprawia wrażenie, jakby się wahał, lecz otwiera ramiona i obejmuje Darka. Ludzie robią miejsce dla ściskających się dryblasów.

            – Pracujesz czy tylko pijesz?

            Darek ignoruje uwagę:

            – Nic się nie zmieniło…

            Jan klepie go po ramieniu:

            – Porozmawiamy w kawiarni…

* * *

            Przy pożegnaniu, Darek rozczulony [w czym niemałą zasługę ma wypity alkohol. Jan nie pił, bo przyjechał samochodem] solennie obiecuje rozejrzeć się, czy jest możliwość zrobienia wystawy…

&n

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko