Kalina Izabela Zioła – WOŁANIE W PUSTKĘ
Easy rider?
No, z takim samizdatem nie miałem dawno do czynienia. Ten tomik ma wprawdzie ISBN, ale wydany jest własnym sumptem autora i wydrukowany w 200 egzemplarzach w jego domu (nie wykluczam, że w piwnicy) na przedpotopowej maszynie elektrycznej Erica 3006, a potem – oczywiście – ręcznie oprawiony w tzw. druk zwarty. Wszystko jest tu archaiczne (oprócz wierszy) i naprawdę przypominające niektóre publikacje z dawnych lat, robione np. na powielaczach pod osłoną nocy i zszywane pospolitymi zszywaczami. Wszystko tu jest przaśne, nawet papier, jak pisze sam Płatek, pochodził z lat 80., w większości był jeszcze starszy.
Część ciąłem ręcznie nożykiem do tapet, część na gilotynie u introligatora. „Nadruk” z nazwiskiem i tytułem na okładce nie jest drukowany, zamówiłem pieczątki i na każdym egzemplarzu stawiam ręcznie.
To taka „zachcianka” autora. Zapewne nie miałby problemów z normalną publikacją, ale poszedł na ten pomysł „wyrobu domorosłego”, bo tak mu się podobało. I mnie się to też podoba.
Było nie było, to już czwarty tomik Sławomira Płatka, który przecież książką debiutował nie tak dawno (2010). Tomik znów inny, bo Płatek każdy tomik wydaje tak, jakby był kimś innym, ale tak jak wszystkie wysoce sobie cenię, tak ten po prostu kocham. Tytuł: Wiersze dla Sophie Marceau i innych kobiet, z którymi spałem. No, oskoma zaraz do ust podpływa, ale sprawa jest poważniejsza niż myślicie.
Ja myślę, że już sama „formuła edytorska” tego tomiku jest trafiona w dychę i chwała Płatkowi, że nie skusił się na „wypasione wydanie”. Dlaczego? Dlatego, że już po pierwszych wierszach orientujemy się, iż zderzają się tu dwa światy: kulturowy i „knajacki”. A jeśli to ostatnie słowo jest nazbyt umowne bądź przesadne, to powiedzmy: świat przyziemny, zwyczajny, potargany, pełen zwykłości i liszajów, no, wielce niesalonowy. Można też mówić o kontrastowości innych światów: naturszczykowskiego i inteligenckiego lub „egzystencjalnego” i obyczajowego.
Ale takie zderzenie kultury z przyziemnością bywa wielekroć zaskakujące. Zrozumiałem to dzięki pewnemu incydentowi, gdy byłem jeszcze studentem. Popijałem z kumplem piwko w jakiejś warszawskiej piwiarni, dość kiepskiej, i nagle podszedł do mnie leciwy obdartus, menel, żebrak… Poprosił, abym postawił mu piwo. Sęk w tym, że poprosił w biegłej, czystej angielszczyźnie. Oczywiście postawiłem, lecz także zapytałem, skąd ta znajomość języka. A on na to, że jest byłym pilotem RAF-u i tak mu się przez lata zeszło na psy. No więc w knajpach, ślepych zaułkach, w całym ogromnym tym światku wytapetowanym taniochą i odrapanymi tynkami pospolitości, zdarzają i zderzają się sprawy dziwne…
Tomik Płatka jest osobliwy i bardzo wyrazisty; myślę, że ma szansę na rozgłos. Nawet zaryzykowałbym twierdzenie, że jest w nim coś „kultowego”. Znałem ten cykl już wcześniej z maszynopisu i nazwałem go sobie „delirkami”. Bowiem Płatek wkroczył w tematy „knajackie”, „deliryczne”, kojarzące się z „eposem menelstwa polskiego”. Tradycja Bursy czy Wojaczka może dawać wyobrażenie tego, co autor napisał. Świat tych wierszy dzieje się w „przyziemiu”, w oparach współczesnych, wysokoprocentowych odmian absyntu czy pejotlu i w obłokach przestrzeni, przez którą szybują „niebieskie ptaki”, także poeci marnujący lub odnajdujący swoją nirwanę na dnie kieliszka. Wokół tego wszystkiego snuje się jakaś współczesna, kultowa muzyka, która zawsze towarzyszy każdemu wstępującemu pokoleniu. A Płatek zna się na tej muzyce i widać, że „niestrzelanie do pianisty” to dla niego ważna sprawa.
Real. Real jest w tych wierszach istotny i chce opowiadać byle jakie życie. Ale jeśli ten tomik wpadnie Wam w ręce, to wyłuskajcie z niego na początek te dwa wersy: funkcja życia to tworzenie stereotypów / a funkcja sztuki to łamanie stereotypów. Ten pojedynek Płatek ma tu na muszce swojego colta i we krwi. I zwróćcie uwagę na tę nieustanną grę sacrum i profanum – np. na to jak oczywista potrzeba miłości musi w tym cyklu zderzyć się z trywialnością, która wypełnia każdy dzień po brzegi, niczym w tym wierszu pt. wolny stolik: tutaj / siedziałaś wtulona / w plusz kanapy / obojętna. prowokująca, tkliwa // głaszczę materiał / ręka szuka profilu twojej talii / gładkości ud. pulsowania bioder // to już dwa miesiące / tyle męskich i kobiecych / dup / świechtało / naszą kanapę. No, w tej knajpie Płatkowej dzieją się różne sceny, ale całe to theatrum ogarnięte jest – rzekłbym – tyleż czułością, co wspomnianą bylejakością. Odczytywałem w tym dalekie echa modernistycznego immoralizmu, dekadentyzmu, a nawet fatalizmu. A w kategoriach bardziej współczesnych mógłbym mówić przede wszystkim o „synkretyzmie aksjologicznym” i homogenizacji kultury „wysokiej” z tą „niską” oraz o „desakralizacji kultury”, w tym przepadku przede wszystkim w szukaniu jej, w dostrzeganiu poza piedestałami, także w „przyziemiu” i codzienności.
Z jednej strony ta tradycja niebieskich ptaków bohemy ciągnie się w literaturze światowej gdzieś od czasów Villona aż po Cocteau, z drugiej – wrosła i w nasze obecne klimaty chociażby dzięki twórczości w.w. polskich poetów oraz takich m.in. jak Bruno, Ratoń, Rybowicz… Znacie te klimaty. Różnica w tym, że Płatek nie jest „kaskaderem literatury”; to raczej poeta, który z dystansem podchodzi do tego typu artystycznej autodestrukcji. Na dodatek to kiper wyrafinowany, który byle wina do ust nie weźmie. I w ogóle człowiek „uporządkowany”, choć na luzie i z cudownym dystansem do nadętej „powagi świata”.
Trzecia część tego tomiku opatrzona jest mottem z Cortazara. Oto jego fragment: Z nieporządku podążać ku porządkowi – pomyślał Oliveira. – Zapewne. Ale jakiż porządek mógłby nie wydawać się najohydniejszym, najstraszliwszym, najzgubniejszym z nieporządków? Otóż to! Ten cholerny brak alternatyw. Więc bohaterką tego tomiku jest także alienacja, kryzys tożsamości, kryzys sensu i celu, filozofia typu take it easy, choć Płatkowi udało się to wszystko opowiedzieć jako dramat, mimo że dramaturgii tu nie ma. Odnoszę wrażenie, że wiersze te pisał Stańczyk, który – zamykając się w domu – zdejmuje z głowy czapkę z dzwoneczkami. Ale cicho-sza, o tym nie macie prawa wiedzieć…
I jeszcze jedno: jako że Sławomir Płatek to znany zoil, dostało się w niektórych utworach także tzw. „życiu literackiemu”. No i dobrze – bo nie ma takiej opony, z której pół atmosfery ciśnienia spuścić nie warto.
Wiersze, które tu czytałem są pełne swoistej przewrotności, zaskakujących i cudnych point, sygnałów czy refleksji, z których ostatecznie wysnuwa się spleen egzystencjalny, raczej nie obyczajowy. Piękna lektura, czytana momentami przez łzy śmiechu, a ostatecznie pozostawiająca osad zadumy i konsternacji.
Wiersze, które tu czytałem są o Wielkiej Samotności. O nieułożonym życiu. O chaosie. O turpistycznym pięknie albo o pięknych manowcach. O szukaniu nieodnajdywalnego. Tyle tu kobiet, tyle miłości, tyle tego wagabundowania z knajpki do knajpki, z miasta do miasta, z łóżka do łóżka, a gdzieś to wszystko rozpływa się w zupełnej nieistotności lub zamienia w słup tekstu. Na tym słupie Płatek siedzi jak Szymon i stara się cokolwiek zrozumieć. Pięknie to czyni!
Jak żyć, Panie Poeto, jak żyć? Na koturnach czy w sandałach? W zadęciu czy w zamęcie? W kindersztubie czy w beztroskiej wolności? Na Polach Elizejskich czy izirajderskich dróżkach i poboczach? Ile łóżek, ile kieliszków prowadzi do nirwany? I w końcu: czy strzelać do pianisty czy nie? Sam już nie wiem…
PS. Z tą Sophie Marceau sprawa jest niejasna. Z wiersza na stronie 32 wynika, że Płatek z nią nie spał. Z wiersza na stronie 43 – że spał. Kluczy! Ale jeśli spał, to nie zazdrośćcie Płatkowi – ona w końcu jest o osiem lat od niego starsza, na dodatek ma syna z Andrzejem Żuławskim. Płatek żonaty jest poza tym. Teraz będzie się z tego tomiku w domu tłumaczył. Sławek, idź w zaparte, zwal wszystko na „licentia poetica”, choć po skandalu obyczajowym z Anną Kaliną Modrakis trudno będzie Ci się wyłgać z kolejnego wyskoku…
Sławomir Płatek Wiersze dla Sophie Marceau i innych kobiet z którymi spałem, wydanie sumptem Autora, Rumia 2013, s. 44
WOŁANIE W PUSTKĘ
Nie miałam okazji poznać Andrzeja Babińskiego, choć wiele lat mieszkał w Poznaniu. Nie znałam też wcześniej jego twórczości, słyszałam tylko plotki, opowieści o szalonym, aroganckim i nieobliczalnym poecie, wywołującym burdy na ulicach, zrywającym spotkania autorskie kolegów i włóczącym się bez celu po mieście. I który pewnego wieczoru pofrunął z Mostu Marchlewskiego ku śmierci… Ostatnio otrzymałam, wydany przez „Okolicę Poetów” tomik Babińskiego pt. „Uwierzenie moje”. Jest to trudna książka, zarówno do czytania, jak i do opisania. Gdyby nie szkic Dariusza Tomasza Lebiody „Szczelina w bycie” pełniący rolę wstępu, oraz „Odsłonięcie” Jerzego Szatkowskiego, to trudno byłoby mi ją zrozumieć. Tomik jest zbiorem wierszy, listów i urywków z notatek zmarłego poety. Nie rozumianego, zagubionego w swoim własnym, mrocznym świecie, odrzuconego przez środowisko literackie, zakochanego do utraty zmysłów, w niekochającej go kobiecie, balansującego wiele lat na krawędzi życia i śmierci.
Listy sprawiają wrażenie chaotycznych, a autor przechodzi w nich od zachwytu i miłosnych wyznań, do oskarżeń i pogróżek. Podobnie jest z notatkami – zdania często są niespójne, urywane, trudno się czasami zorientować, co właściwie opisują. Niełatwe jest także odczytanie wierszy, ale nie dlatego, że są niejasne, bo właśnie wiersze są czyste, wycyzelowane, o niezwykłym ładunku emocjonalnym i naprawdę piękne. Trudność polega na tym, że prawie każdy utwór przedstawiony jest w kilku wersjach. Poeta potrafił pisać jeden wiersz przez kilka lat, zmieniając poszczególne wersy, aż uznał go za skończony i doskonały. Najwięcej jest odmian tytułowego „Uwierzenia Mojego”. Poeta wyznaje w nim: Jesteś Uwierzenie Moje która niczego mi nie ziścisz/ Nic, co mógłbym od Ciebie przyjąć/ Czy Twoja wiara we mnie płynęła z jasnowidztwa/ Oblekało Cię onieśmielenie/ Czy byłem niegrzeczny mówiąc: proszę wstań z klęczenia/ Uwierzyć we mnie to to samo co wstąpić do klasztoru.(* * *), a zaraz potem: Jawisz się raz spotkana. Lustro odbija postać mej tęsknoty/ Poglądasz z cichością oczu czułych. Przemilczeć nie umiem/ choć chcę/ – Niczego mi nie ziścisz. Nic, co mógłbym od Ciebie przyjąć./ Czy wiara Twoja we mnie płynie z jasnowidztwa?/ Obleka Cię onieśmielenie. („Uwierzenie Moje”) i dalej: Jawisz się oczekiwaną postacią wytęskniły Cię luba lustra/ Ma użyczenie Twój tak namiętny miłości kształt, poglądasz/ w cichości oczu czułych./ Niczego mi nie ziścisz. Nic co mógłbym od Ciebie przyjąć./ Czy wiara Twoja we mnie płynie z jasnowidztwa? („Uwierzenie Moje”)
Każdy z tych wierszy jest dobry, ale gdy czyta się ich dwanaście po kolei, w różnych wersjach ( a tyle jest w omawianej książce), to naprawdę może się zakręcić w głowie. Zapewne jest to wiersz bardzo ważny dla poety, dedykowany największej miłości Babińskiego – Krystynie Orłow. Adresatka wielu jego utworów była jedną z nielicznych osób, które przeczuły od razu wielki talent Babińskiego i wierzyły w niego. Stąd pewnie tytuł „Uwierzenie Moje”. Autor poświęcił swej Muzie wiele pięknych liryków, subtelnych, delikatnych, w romantycznym stylu, jak na przykład: Ptaki w Twój ogród zlatują/ rosa na nasturcjach się stęcza/ a ty się pochylasz nad kwiatami uśmiechnięta/ w cichości oczu czułych/ …/ W rozłące ty jedna znasz mój adres/ a ja bez twego zdjęcia nie wyruszam w podróże/ Oczyma swoimi na niebie zapaliłaś wspólną nam gwiazdę/ I znów mam próg i klamkę i Ciebie na dłużej (* * *). Ten wiersz też powtarza się wielokrotnie, poprawiany, zmieniany, co nie zawsze czyniło go lepszym. Te ciągłe zmiany w utworach mogły wynikać nie tylko z dążenia do doskonałości, ale również z choroby psychicznej autora (cierpiał na schizofrenię paranoidalną i wielokrotnie był leczony w ośrodkach psychiatrycznych). Schorzenie to powodowało u Babińskiego również obsesję śmierci, która pojawiała się nawet w lirykach miłosnych: A ona ukrada cieniowi ruch swych rąk/ budzi mnie jej gorąc wejrzenia w torebkę./ ginie mi jej oczu brylant/ jej cień nieodgadły, tajemny/ że ledwie cień jej za nią skinął/ w świecy płomyk musnął pobladły/… / wolę śmierci spojrzeć w oczy niż być u podnóża/ jej stóp („W Parku Botanicznym”) lub: Śmierci, w miłość wierzyłem cały czas – tej nie doczekałem / …/ chodzi o to żeby z niwy poetyckiej wytopić taki grosz aby móc/ zafundować sobie wielką miłość/ …/ Śmierci, jeszcze raz bym chciał zobaczyć tylko oczy tej/ którą młodzieńczą miłością wiecznie wielbiłem/ …/ Śmierci, te chwile siwienia włosów to moje męstwo/ i trybunał godności – nic się nie spełniło („Padam w grób”). Nie tylko pisał o śmierci, lecz czuł się na pół martwy za życia. Chciał odejść: Każdą książkę z ręki odkładam/ W tęsknocie do innego niż ziemski, nieziemskiego już świata (* * *). Spodziewał się w każdej chwili ostatecznego końca Ziemi i jej mieszkańców, wciąż też czuł wokół siebie zapach cmentarza. W notatkach pisał: Czy tworzeniem uwolnię się od kompleksu, że Planetę dosięgnie zagłada? Nic mnie nie uwolni od tego największego kompleksu. Pragnę mieć pewność, że Ziemia po której stąpam, po której dane mi było stąpać, przetrwa. Przetrwa. Że życie nasze miało jakikolwiek sens. Spacerując po chodnikach miast, boję się poruszać. Planeta jest Wielkim Grobowcem rodziny ludzkiej. Otwartym Grobowcem, w którym zostało nam składanie wieńców na płycie pomników. Coraz częstszych zbiorowych grobów.
Był głęboko nieszczęśliwym człowiekiem. Nękany przez biedę, nieodwzajemnioną miłość, odrzucenie, coraz bardziej pogrążał się w piekle psychicznej choroby. Przekonany o swym talencie i wyjątkowości, zrażał do siebie ludzi, był coraz mniej akceptowany: Ale przecież od początku całe środowisko i publiczność a także i poetów zawsze miałem za dno i zero ( po pijanemu czy na trzeźwo)/… /- i tak pozostanę bożyszczem – zachować się mogę jak chcę i zechcę./… /Ktokolwiek z poetów opowie się przeciwko mnie, to na każdym wieczorze będę gnoił tego poetę. Prócz siebie nie widzę w Poznaniu poety, nikt nie jest godny być moim przeciwnikiem. ( Z listu do Krystyny Orłow). Zamknięty w klatce swego chorego umysłu coraz bardziej oddalał się od rzeczywistego świata. Nie posiadał własnego miejsca, szacunku przyjaciół, miłości kobiety… Nie miał właściwie nic, choć bardzo skromne były jego potrzeby: Nosi mnie, nosi/ nie mogę wędrować, chcę mieć stół papierosy i wino. I łazienkę.(z pamiętnika) Zazdrościł ptakom: szczęśliwy człowiek ma Ziemię po której stąpa/ gdy ja bez ziemi miejsca dramatu i widoku z okna/ a mój adres ile ptak zaćwierka-/ …/ Czemu ptak co ćwierka nie ma dokumentów/ a ma miejsce. Czas tu obecny./ czemu skała przy której siedzę ma miejsce a nie mam/ ja który przy niej siedzę. (wiersz z listu) Podziw czytelników był mu niezbędny do tego, by pisać: Niech się zjawi mój jeden Wielbiciel abym odnalazł zbrakły do pisania stół – czytamy w szkicach, których sporo znajdziemy w tym tomie. Przez kilka ostatnich lat ziemskiej egzystencji nie pisał nic nowego, zmieniał tylko w starych wierszach kilka wersów, dawał im nowe tytuły i tworzył wrażenie, że nie wypalił się jeszcze. A bez pisania żyć nie mógł: Muszę pisać, mogę żyć bez jedzenia lecz nie bez pisania.-pisze do Krystyny Orłow.
Wiersze i zapiski Andrzeja Babińskiego są jękiem bólu: Jestem jak przepadły za wymurowaną ścianą, przywalony kamieniami gruzów swego sumienia. I przerażająco żywy (z notatek); są krzykiem rozpaczy, wołaniem o pomoc. Pełne cierpienia i bezradności: Niewarta ziemio jesteś kroku mego/ jednego spojrzenia we wnękę czy ścianę/ (ktoś „precz odkopnął spodloną Planetę”)/ A samotność tak boli że ściana/ i asfalty klękają/ …/ Jaskółka wyfrunęła ze szpitala/ i nie ma domu, chora, przepastna/ w szczelinie/ Jaskółko/ niosę nad głową mękę, niosę cały/ szpital konających pod schron/ (bezdomność, bezdomność i bunt) („Jaskółka”). Nie doczekawszy pomocy, rozpostarł skrzydła jak jaskółka i odleciał…. Skończyły się jego cierpienia. Jeśli Cię z Twoich domów każdy dom przekreślił/ A wśród bandy złodziei dość masz bycia dłużej/ Glob majakiem staje czas widmem śmierci/ utwierdza w wyzwoleniu bruk (szkice). Wyzwoliła go betonowa skarpa mostu. Jak czytamy w „Ty bądź”, który jest właściwie pożegnaniem: Piszę w największej ciemności. Planeta jest obok. Przepraszam./ Płaciłem najwyższą cenę, cenę życia i cenę artysty…/ po mnie jest przewlekły lot brzęczącej pszczoły…./ Mnie już nie ma. Cofnąłem się za Planetę. Zostawiłem po sobie kilka wierszy…/ Wszystkim kwiatom, które twarzą człowieczą patrzyły na mnie pospuszczałem powieki oczek na tę chwilę gdy swoje wreszcie powieki oczu zamykałem na zawsze.
Babiński nie do końca umarł. Pozostawił po sobie wiersze, do których coraz częściej zaglądają literaturoznawcy i krytycy. Wyciągają twórczość Babińskiego na światło, choć poeta zawsze od blasku słońca wolał „światłocień”. I przywracają go życiu. Szkoda, że tak późno poznano się na jego talencie. Gdyby doceniono go wcześniej, być może Babiński byłby jeszcze wśród nas.
Andrzej Babiński, „Uwierzenie Moje”, Wydawnictwo „Okolica Poetów”, Poznań 2000, s.58.