Piotr Wojciechowski – Chichot za naszymi plecami

0
303

Piotr Wojciechowski


Chichot za naszymi plecami


    Prosili mnie zacni organizatorzy Biesiad Literackich, aby w listopadzie było w nastroju listopadowym, aby zwrócić się ku Drogim Nieobecnym, pisarzom, którzy odeszli. Aby pamięć była i hołd. Poszedłem więc na spotkanie z Guślarzem z pierwszej części Dziadów, a daleko nie musiałem chodzić. Często nawiedza mnie myśl o tym, że Sadyba, dzielnica w której mieszkam,  stoi na powstańczych grobach i cała Warszawa rośnie wieżowcami i apartamentowcami, zasłania sobie oczy prostokątami giga-reklam, a grzybnią głęboką wrasta w cmentarze na każdym podwórku, w rozsypane kości, guziki i sprzączki, rdzawe szczątki broni. Gdzieś tam wśród nich kolega Krzysztof Baczyński, kolega Tadeusz Gajcy, kolega Andrzej Trzebiński, kolega Leon Zdzisław Stroiński, kolega Józef Szczepański – może najmniej znany z nazwiska, a najgłośniej z utworu „Pałacyk Michla, Żytnia, Wola…”.

 

    Miałem kiedyś pisać scenariusz według „Złego” Leopolda Tyrmanda, scenariusz napisał w końcu Xawer Żuławski, który film reżyseruje.  W  mojej wersji była w prologu scena na warszawskim lodowisku na Dynasach. Łyżwa rozcina lód, otwiera się ziejąca czeluść, a w niej przez miasto-widmo, przez zamordowaną warszawę ruin  jedzie Autobus z płótna Bronisława Wojciecha Linke, przezroczysty wehikuł, w którym śpią ukołysani jazdą, oparci o siebie w tłoku współcześni warszawiacy i postrzelani powstańcy, szkielet w dziurawym hełmie, obok podpitego chuligana. Milicjant z gębą parobka obok zaczytanej studentki, wyfiokowanej damy. Nie znałem Linkego, ale poznałem jego pracownię, notatniki z zesłania, szkice, prawdę i mit jego życia – wszystko dzięki wdowie po nim, Annie Marii Linke. Zapraszała mnie i moją żonę do swojego mieszkania na Starym Mieście. Mieszkała w jednym pokoju, drugi miał okno otwarte latem i zimą, był przytuliskiem wróbli, pewnie także duchów. Dzięki jej opowieściom poznałem Warszawę lat trzydziestych z Ziemiańską, Adrią, Skamandrem, teatrzykami, IPS-em, anegdoty z życia pisarzy i aktorów, potem Warszawę lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Anna Maria Linke znała wszystkich, tłumaczyła Tomasza Manna, jej kundle nazywały się Bisia i Ricky, gdy zdechły ze starości, ona też odeszła. Po swoim mieszkaniu chodziła o kulach, po elitach kulturalnych Europy fruwała przez języki i dzieła, malarstwo i literaturę, historię i awangardę, przez opowieści prawdziwe i złośliwe komentarze. Bywał u niej Strumph-Wojtkiewicz, Tejchmowie, Andrzej Szczypiorski, ale nie spotykało się u niej nikogo – starannie oddzielała czas wizyt, chciała mieć gościa tylko dla siebie. W Paryżu poznała Linkowa Allana Kosko,  przyjaciela moich rodziców z lat poznańskich, tłumacza Gombrowicza i Schulza na francuski, Eluarda, Verlaine’ a,   Baudelaire’a  na polski. Ja też bywałem u Allana Kosko na rue du Jour, tuż obok Hal. Dom rozwalono przy budowie Centre Pompidou. Z  zespołu zapomnianego przedwojennego  pisma „Prom” udało mi się poza moim ojcem i Allanem Kosko poznać wiele osób – w Londynie poetę i oficera artylerii Bronisława Przyłuskiego, w Warszawie Norę Odolanicką-Szczepańską, we Wrocławiu Witolda Juliusza Kapuścińskiego piszącego pod pseudonimem  Zygmunt Psarski i Jadwigę Korwin-Piotrowską, a Halinę Brodowską gdzieś w Wielkopolsce.    

 

   Myślę sobie, gdzie teraz grzeją się wróble z pracowni Linkego na Nowomiejskiej, gdzie duchy przylatują do okruszków i mis ofiarnych. Tam za zasłoną wszyscy są razem, Jaś Walc i Kazimierz Dziewanowski, Jerzy Narbutt i Janusz Krasiński,  pułkownik Załuski, Wojciech Żukrowski, Halina  Auderska, Lesław Bartelski,  Jan Józef Szczepański, Ludmiła Marjańska. Ich śmierci nie możemy być pewni, nawet, jeśli na ich pogrzebach rzuciliśmy grudkę ziemi na trumnę. Spotkałem kiedyś Juliana Stryjkowskiego na MDM, jestem prawie pewny, że po jego śmierci. Prosił, abym go kawałek poprowadził. Podobnie było z Andrzejem Kuśniewiczem, chyba nawet częstował mnie tequilą u siebie w domu, a już nie żył.

   Dosyć więc o umarłych, Bóg ich przyjmie. Nie wiem, czy słusznie poświęciliśmy im aż tak dużo czasu. Od pewnego czasu mam wrażenie, że patrzę nie w tą stronę co trzeba, a za swoimi plecami słyszę chichot rzeczywistości. Jeśli zwrócimy uwagę na pojazdy szynowe, może okazać się, że powinny nas zająć miniatury perskie. Jeśli zajmę się ociepleniem klimatu, wyda się, że ważne jest kino azjatyckie. Albo profilaktyka kardiologiczna czy olimpiada w Bukowinie Tatrzańskiej i Szmeksie. Jeśli teraz zagapiliśmy się na plecy odchodzących za horyzont, oni odwrócą się i powiedzą – nie o to chodzi. I za naszymi plecami usłyszymy chichot.

 

   Może ważne jest to, o czym korespondowałem dopiero co z kolegą z Krakowa?

Pisał mi tak: Drogi Piotrze, jako przedstawiciele środowiska artystycznego źle zrobiliśmy, nie protestując już od 20 lat przeciw polityce pseudokulturalnej lansowanej przez samowładców z Centrum Sztuki Współczesnej w Warszawie. Musiało dojść do tego, do czego doszło – a czego byśmy przecież nie chcieli, prawda?

 

 Odpowiedziałem mu: Nawet nie wiem czy jestem pisarzem-chałupnikiem-domokrążcą czy jakimś „przedstawicielem środowiska artystycznego” –  byłem prezesem SPP najbardziej zagubionym i nieporadnym, na szczęście już nie jestem. Środowiska artystyczne wybierają swoich przedstawicieli, może i oni ośmielają się coś krytykować, ale wielaż tam mogą wobec „samowładców”?

Pisał dalej z Krakowa: Mówiąc między nami, to samo (samo zło) dzieję się u nas. Rządzą urzędniczki, koniec z kulturą!

 

A ja mu na to: Pewien jestem, Marku Drogi, że robimy i zrobimy nie jedno ale na swojej działeczce, nie tam, gdzie rządzą urzędniczki i arrywiści. Mamy jakieś okienka, w które wkładamy swoje teksty, jak noworodki w „okna życia”, jakieś gremia studentów, którzy nas słuchają. Mamy rozmowy z przyjaciółmi, mamy kreskę i kolor do rozmowy z płótnem i papierem. Zostawmy innym Sądy Ostateczne, gilotyny i pręgierze. Spektakl lat nastych XXI wieku trwa, przyglądajmy się, filozofujmy, filozoficznie żartujmy, czasem jakiś esej palnijmy.


Nie jesteśmy od protestów, listów otwartych, zadymy, w kominiarkach nam nie do twarzy. Jak może być do twarzy w czymś, co twarz zasłania?


 Tyle internetowego przekomarzania.  Niech się tylko nam nie wyda, że ważne jest aby protestować przeciw skandalistom pozbawionym poczucia smaku, albo ważne, aby nie protestować. Słysząc chichot rzeczywistości za plecami nie odwracajmy się zbyt pośpiesznie, bo może się w głowie zakręcić.

( Felieton wygłoszony na Biesiadzie Literackiej Stowarzyszenia Pisarzy Polskich w dniu 21 listopada 2013 r.)

 

Piotr Wojciechowski

Absolwent geologii Uniwersytetu Wrocławskiego (1961), dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego (1964) oraz reżyserii Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej i Filmowej w Łodzi (1969).

Jako pisarz zadebiutował w roku 1967 książką Kamienne pszczoły.

W latach 2002-2005 był prezesem Zarządu Głównego Stowarzyszenia Pisarzy Polskich.

Wykładowca PWSTiF w Łodzi (literatura i seminarium scenariuszowe).

Członek Rady Etyki Mediów i Rady Języka Polskiego przy Prezydium PAN. Od 2006 roku Członek Rady Programowej Fundacji Centrum Twórczości Narodowej.

Od 1963 r. mieszka w Warszawie.

Od 2008 r. członek jury Nagrody Mediów Publicznych w dziedzinie literatury pięknej COGITO.

 

Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko