Krzysztof Lubczyński rozmawiał z ROMANEM KŁOSOWSKIM

0
134

Z ROMANEM KŁOSOWSKIM, obchodzącym w tym roku 60-lecie pracy artystycznej rozmawia Krzysztof Lubczyński


 

Skąd pomysł, żeby na tegoroczne 60-lecie Pana pracy artystycznej zagrał Pan w słynnych „Taśmach Krappa” Samuela Becketta?


– Wpadł na ten pomysł Jerzy Tomaszewicz, a ja to chętnie podchwyciłem. Nie bez znaczenia był impuls, jakim była wydana w tym roku książka o mnie. Być może fizycznie nie jestem typowym Krappem, ale temat tego tekstu jest mi bardzo bliski i z uwagi na profesję artystyczną i na mój obecny wiek. Kiedyś ktoś nawet powiedział mi, że powinienem grać w Becketcie, ale przydarzyło mi się to dopiero teraz – na finał. Wyreżyserował spektakl młody reżyser z Gdańska, Krzysztof Prus. „Taśmy Krappa” to rzecz o sumie życia człowieka, który wiele przeżył, wiele chwil szczęśliwych i nieszczęśliwych, wielu mu się nie udało, ale i udało to i owo. Moje Zycie i artystyczne i rodzinne uważam za spełnione, ale gdy czytałem „Taśmy Krappa, wydało mi się to bardzo bliskie, pod każdym względem, uczuciowego i erotycznego nie wyłączając. Co prawda Krapp był pisarzem, a nie aktorem jak ja, ale mnie literatura jest bardzo bliska, a poza tym byłem też reżyserem, przywiązującym dużą wagę do analizy tekstu.


To już trzeci „polski Krapp” na przestrzeni ponad dwudziestu lat, po kreacjach Tadeusza Łomnickiego i Zbigniewa Zapasiewicza. Czy widział ich Pan w tych rolach?


– Nie widziałem, więc nie odnoszę się do gry żadnego z moich dwóch znakomitych kolegów. To jest wyłącznie mój Krapp. Wpisał się ten tekst w finał mojej drogi życiowej i zawodowej. Premiera „Taśm” odbyła się w teatrze w Gorzowie Wielkopolskim jednocześnie z 60-leciem mojej pracy artystycznej. Pojechaliśmy z tym przedstawieniem także do Szczecina, do teatru w którym stawiałem pierwsze kroki w zawodzie, a także w Łodzi, gdzie przez pięć lat byłem dyrektorem. Wybieramy się też ze spektaklem w miejsca, z którymi jakoś byłem związany: do Elbląga, Zielonej Góry, Płocka. A także do mojej rodzinnej Białej Podlaskiej. Będzie też przedstawienie w Warszawie.


Książka, o której była mowa opowiada o Panu na kilkuset stronach, ale przecież nie wszyscy po nią sięgną. Sięgnijmy zatem tym razem jedynie po najważniejsze fakty z Pana życia. Podobno Pana aktorski talent odkryty został właśnie Pana rodzinnej Białej Podlaskiej?


– Tak, zawdzięczam to pani Karolinie Beylin, znanej przed laty animatorce teatralnej. Chodziłem wtedy, zaraz po wojnie, do liceum w Białej Podlaskiej. W tym okresie pani Beylin zjechała tu wspólnie z panem Damroszem, dyrektorem naszego liceum i uczyła nas angielskiego. Ja grałem wtedy w szkolnym teatrze i tam pani Karolina zwróciła na mnie uwagę. Od tego momentu stałem się “etatowym” aktorem tego teatru.


A co Pan grał?


– Na przykład Grabca w “Balladynie” Słowackiego, Szatana w “Betlejem polskim” Rydla, Iskrę w „gałązce rozmarynu” Zygmunta Nowakowskiego. Poza wszystkim ten teatr bardzo dobrze na mnie wpływał, bo byłem bardzo niesfornym, trudnym uczniem.


Wagarował Pan?


– Zdecydowanie, wagarowałem, ale paliłem też papierosy, bywałem krnąbrny, nieznośny na różne sposoby, słowem, miałem na sumieniu komplet uczniowskich grzechów. Ale z drugiej strony byłem też prezesem szkolnego koła literackiego. Zawsze bardzo interesowała mnie literatura i bardzo dużo czytałem. Jako ciekawostkę powiem, że objąłem tę funkcję po starszym koledze, Czesławie Nowickim, w przyszłości słynnym “Wicherku”, który zapowiadał pogodę w telewizji, dziś już niestety nie żyjącym. W Białej i na Podlasiu było zresztą wtedy wspaniałe środowisko kulturalne, profesorowie inspirowali nas. Z tego regionu pochodzi na przykład piosenkarka Sława Przybylska i moi koledzy aktorzy, Mietek Kalenik, pamiętny Zbyszko z “Krzyżaków” i Andrzej Kopiczyński, serialowy “Czterdziestolatek”.


Odwiedza Pan rodzinne miasto?


– Od lat nie, ale jeszcze kilkanaście lat temu jeszcze tak. Dom, w którym się urodziłem, przy ulicy Garncarskiej, nadal stoi.


W 1949 roku pojechał Pan do Warszawy, by zdawać do szkoły teatralnej. Wtedy jeszcze Państwowej Wyższej Szkoły Aktorskiej, dopiero później przekształconej w Teatralną. Jak komisja egzaminacyjna przyjęła Pana nietypowe warunki zewnętrzne?


– Byłem jedną z pierwszych osób mających takie warunki i przyjętych do szkoły, chociaż potem to się upowszechniło. Na egzaminie mi się powiodło.


 Zaprezentował Pan wtedy komisji swój talent komiczny?


– Zupełnie nie. Recytowałem fragmenty tekstów całkowicie poważnych. Kiedy jednak dostałem się już do szkoły, na którymś z wykładów, rektor Aleksander Zelwerowicz powiedział do mnie: “Nie wiem, czy pan sobie zdaje sprawę, że jest wydarzeniem teatralnym to, że człowiek o tak nikczemnej posturze dostał się do szkoły aktorskiej”. 


Jak Pan wspomina Aleksandra Zelwerowicza?


– Na zawsze zapamiętałem jego powiedzenie, że zawód aktora wymaga wrażliwości kwiatu i odporności byka. Bywał bardzo brutalny w ocenie studentów i aktorów. Potrafił postawić człowieka na krześle i kazać innym mówić o nim wszystko, co najgorsze.


Po studiach trafił pan na dwa lata do Szczecina…


– Tak, pojechaliśmy tam grupą z roku, także Janina Traczykówna, Lucyna Winnicka, Witek Skaruch, Ryszard Bacciarelli. Dyrektor Emil Chaberski popatrzył na mnie, skrzywił się i mówi: “Nie wygląda pan najlepiej, ale może jakoś to będzie”. Trochę mnie to speszyło, ale już przeszedłem twardą szkołę “Zelwera”. Zadebiutowałem tam tytułową rolą w “Szczęściu Frania” Perzyńskiego. Prowadziłem też poradnię dla chętnych do szkoły aktorskiej, w której poznałem moją żonę, Krystynę.


 Co było po Szczecinie?


– Zanim wyjechałem, zagrałem epizod w filmie Kawalerowicza “Pamiątka z Celulozy”. Do Szczecina wróciłem więc jako ostatni z mojej grupy. Potem wraz z Traczykówną i Skaruchem zostałem zaangażowany do Teatru Domu Wojska Polskiego, w Pałacu Kultury, późniejszego Dramatycznego.


Jaka rola przyniosła Panu pierwszą popularność?


– Lulek, ten obwieś z komedii “Ewa chce spać”, który mówił: “Kup pan cegłówkę, ocalisz pan główkę”. Ona przyniosła mi rozpoznawalność, tyle że przez parę lat słyszałem na ulicy: “Kup pan cegłówkę…”.


Podobnie jak wiele lat później, po roli Maliniaka w serialu “Czterdziestolatek” wołano za Panem na ulicy: “Maliniak, Maliniak”.


– Był czas, że mnie to okropnie irytowało. Akurat byłem dyrektorem teatru w Łodzi i grałem tam dobrego wojaka Szwejka. Zdarzało się, że ludzie przychodzili do kasy i pytali: “Czy tego Szwejka to gra Maliniak?”. A jak potem grałem w sztuce “Słoń”, to pytali: “Czy w tym “Słoniu” to gra Szwejk?”


Słyszałem, że nie czuje się Pan aktorem komediowym. Czy to możliwe?


– Czuję się nim nie do końca, bo jeśliby pan przeanalizował moje liczne role, teatralne i filmowe, to typowo komediowych jest zdecydowana mniejszość. Nigdy nie myślałem, że będę bawił publiczność. Czuję się aktorem dramatycznym, choć Stefania Grodzieńska nazwała mnie, chyba trafnie, “ostatnim komikiem z łezką”. Za rolę typowo dramatyczną, w filmie czechosłowackim “Ja kocham, ty kochasz” omal nie dostałem Srebrnego Niedźwiedzia w Berlinie. Wyprzedził mnie – jak doniosła prasa – o dwa głosy Dustin Hoffman.


A wie Pan, że jak oglądałem pana w roli Pastucha w telewizyjnym filmie Andrzeja Kondratiuka “Big Bang”, to pomyślałem, że to jest rola tragiczna, choć z posmakiem komediowym?


– No, widzi pan.


Jak Pan pracuje nad rolą?


– Zawsze wychodzę “o siebie”. Szukam w sobie cech, które znajduję w postaci. Bo najbardziej cenię w aktorstwie szczerość, prawdę sceniczną, a nienawidzę udawania.


Co znaczy dla Pana „prawda sceniczna”?


– Żebym pana przekonał, że nie jestem sztuczny, że jestem prawdziwy. Na przykład, żeby pan uwierzył, że chcę pana udusić.( W tym momencie pan Roman Kłosowski chwyta dłońmi moją szyję i „dusi mnie”, a czyni to z mimiką tak przekonywującą i autentyczną, że przez chwilę zabiło mi serce).


Po spektaklu od razu „wychodzi pan z roli”?


– Oczywiście, należę do tych aktorów, którzy natychmiast po przedstawieniu powracają do prywatności. Nie uznaję tzw. życia z rolą poza sceną czy poza planem.


Podobno był Pan bardzo wymagający jako reżyser? Tyranizował Pan aktorów?


– W żadnym razie, nie jestem despotą. A jestem wymagający, bo szukam prawdy i drażni mnie jak ktoś olewa pracę. Aktorzy lubili ze mną pracować, bo wiedziałem, czego chcę.

 

 Zagrał Pan też tytułowego “Ryszarda III” w tragedii Szekspira. Jak przyjęła Pana w tej roli publiczność?


– Bardzo dobrze. To była rola z wielką tradycją w Polsce, bo zagrał ją kiedyś wielki Jacek Woszczerowicz. Co do mnie, to nie było to może wielkie zwycięstwo aktorskie, ale też i nie klęska.


 Jaki miał Pan pomysł na tego zbrodniczego Ryszarda?


– Zawsze interesował mnie teatr polityczny, a w tej tragedii znalazłem dramat władzy. Pomyślałem, żeby nie robić z tej postaci demonicznego zbrodniarza, ale odkryć w niej zwyczajność, powszedniość. Zwykłego człowieka, polityka uwikłanego z zbrodnię. Od lat niestety nie reżyseruję, bo mam kłopoty ze wzrokiem. Przez kilka lat, ponad sto razy w kraju i trzy razy w USA grałem w sztuce Marka Rębacza pt. „Atrakcyjny pozna panią”. Na podstawie tej sztuki powstał film pod tym samym tytułem. Na 50-lecie mojej pracy artystycznej grałem gościnnie w teatrze w Gorzowie Wlkp. Horodniczego w „Rewizorze” Gogola. Grałem też w serialu telewizyjnym „Stacyjka” sympatyczną postać Drożyny, w reż. Radosława Piwowarskiego. Tak więc we sumie pauzy, jeśli miałem, to były krótkie.


Na antypodach postaci Ryszarda III była wspomniana postać dobrego wojaka Szwejka. Chwalono Pan, że jest Pan w tej roli lepszy od czeskich aktorów, choćby od Josefa Hrusinskiego….


– Cieszę się, że miałem taki szeroki rozrzut aktorskich możliwości. Szwejka grałem w kilku realizacjach, m.in. w Łodzi w reżyserii Janusza Zaorskiego, a także w Teatrze Telewizji. Przy moich warunkach zagrałem wszystko, co mogłem zagrać.


Dziękuję za rozmowę.

 

Roman Kłosowski – ur. 14 lutego 1929 r. w Białej Podlaskiej. Nie tylko poprzez warunki zewnętrzne obdarzony ogromną siłą komiczną, choć w teatrze zaczynał w rolach dramatycznych, m.in. Wajnonena w “Tragedii optymistycznej” Wiszniewskiego czy Piotra van Daana w “Pamiętniku Anny Frank”. Później był już niemal wyłącznie komikiem, m.in. jako Spodek w Śnie nocy letniej” Szekspira, Walenty w “Sarmatyzmie” Zabłockiego, Truffaldino w “Księżniczce Turandot” Gozziego czy dobrego wojaka Szwejka. Od czasu do czasu odzywała się jednak u R. Kłosowskiego nuta dramatyczna, która inspirowała go do zagrania tytułowego szekspirowskiego “Ryszarda III” czy liryczna w tytułowej roli „Colasa Breugon” wg R. Rollanda. W pamięci widzów utrwalił się rolami m.in. w komedii “Ewa chce spać” (1956) T. Chmielewskiego,  w „Bazie ludzi umarłych” (1959) Petelskich, „Eroice” (1957) i „Człowieku na torze” (1956) A. Munka, „Przystani” (1970) P. Komorowskiego, „Dziura w ziemi” (1970) J. Kondratiuka, „Kramarz” (1989) A. Barańskiego.

Największą, masową popularność przyniosła mu rola Maliniaka w serialu “Czterdziestolatek” w reżyserii J. Gruzy wg scenariusza KTT. Zagrał też m.in. w serialu „Na dobre i na złe”. Wiosną tego roku ukazała się biograficzna książka o Romanie Kłosowskim – „Całe życie z Kłosem” napisana przez Jadwigę Opalińską. W tym roku obchodzi 60-lecie pracy artystycznej.



Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko