Krystyna Habrat
OSTATNIE PRZYKAZANIE (II)
Kiedy mi bardzo wśród ludzi źle, przypominam sobie bajkę o jeżach i od razu spływa na mnie spokój.
Tu od razu potrzebna dygresja. Właściwie to dotąd, dzięki Bogu, nigdy nie było mi aż tak bardzo z ludźmi źle, a jednak bajką tą nieraz muszę się podbudowywać.
Nie bywa mi aż tak źle, ale czasem bywa przykro. Najbardziej wtedy, gdy ja do kogoś z sercem, a ten je odtrąca. Zwykle chodzi tylko o dobre rady, bo ja lubię wszelkie pouczenia, przykazania, rady, nauki życiowe. I otrzymywać i dawać. Jestem nietypowa, bo sama stale takich poszukuję i staram się nimi w życiu kierować. Co gorsza, chętnie takich rad udzielałabym innym, a ludzie tego nie znoszą. Tylko ja wybrałam nawet taki zawód, że ciągle muszę poprawiać życie innym. Po to jest zresztą poradnia, dokąd ludzie trafiają ze swymi problemami.
Mówię do matki dwójki dzieci z podstawówki, że nie trzeba dzieci ciągle karać, czasem należy też za dobre uczynki dziecko nagrodzić. Długo tłumaczę jej jakie zmiany wywołuje w osobowości nieustanna dezaprobata i brak pochwał. Jej dzieci są smutne, wystraszone, nie przyjaźnią się z kolegami. Z byle powodu muszą na przykład robić przysiady i to nie kilka, kilkanaście, tak dla przypomnienia rygorów wychowania, ale tysiąc, dwa. Tato siedzi w fotelu i czyta gazetę, a ukarany delikwent kuca i powstaje, licząc głośno każdy przysiad. O markowaniu nie ma mowy. Ojciec jest czujny i wszystko widzi. W razie czego dołoży kolejny tysiąc. Czasem za karę pozbawi kolacji albo mycia na wieczór po całym upalnym dniu. Z byle powodu? Tak, choćby za spóźnienie do domu 20 minut po wyznaczonej godzinie.
Jeszcze nie mówię matce wprost, co o tym wszystkim sądzę, ale staram się rozbudzić jej sumienie. Słucha z zaciętą twarzą, a potem idzie do wychowawczyni i mówi: odtąd moje dzieci będą jeszcze gorsze, będą robić co chcą, bo pani psycholog zabroniła je bić i karać. No i masz babo placek! Ja mówię o jednym, a ona słyszy drugie. Zupełnie co innego.
Potem usiłuję dzieci ustawić tak, by roztlić w nich dziecięcą radość życia, oczywiście w ramach wszelkich zasad i regulaminów. Na razie ciągle surowo i bezmyślnie karane, a do tego przymuszane do skarżenia jedno na drugie, są nieufne, nerwowe, pełne nienawiści do wszystkich i coraz bardziej skłonne do robienia na złość. Kiedy powoli roztaja w nich długo tłumiona ufność, matka zabrania im do mnie przychodzić.
Na mnie już to wrażenia nie robi, bo daleko mi do Sokratesa, którego za śmiałe poglądy wychowawcze skazano na wypicie pucharu trującej cykuty. Mnie aż tak nie zależy. Rady daję tylko tym, co ich pragną. Rodziną tą zaopiekuje się kto inny, kto z urzędu będzie ten dom kontrolował. Pierwszego dnia chłopiec, przedwcześnie dojrzały, czeka na schodach i pospiesznie skarży się, że w tym domu nie ma miłości, tylko nienawiść. Niestety nikt z urzędu nie rozpali w takim domu miłości rodzinnej.
Oczywiście opisane powyżej realia są zmienione, a co tu prawdziwe – nie powiem, ale czasem warto pokazać, jak rodzice nieporadnie postępują z dziećmi i bywają dla nich okrutni.
Zatrzymuje mnie kiedyś na ulicy dawno nie widziana daleka znajoma. Ledwo ją poznaję, tak się postarzała i zestraszniała. Nie mówię jej tego, nie pytam o nic, ale sama od wstępu zaczyna się skarżyć na męża, że chce odejść do innej. Trochę tamujemy ruch na wąskim chodniku, jednak muszę wysłuchać zabiedzonej kobieciny. Należy ją przecież pocieszyć i coś doradzić. Przede wszystkim musi zadbać o swój wygląd, zdrowie i samopoczucie, żeby pokazać niewiernemu, że też godna miłości. Do zaniedbanej i skomlącej mężczyzna nie wróci.
Mówię jej to oględnie, byle tylko rozbudzić iskrę optymizmu. Zważam, że przechodzący obok ludzie słyszą i tak za dużo, ale jej to wcale nie powstrzymuje przed wybuchami żalu.
Pamiętam, kiedyś w podobnej sytuacji doradziłam innej porzuconej, aby najpierw sama się zmieniła, zadbała o dom, nauczyła się smacznie gotować i robiła każdego dnia jakiś obiad, bo przez żołądek do serca. Dotąd czekała aż on wróci z pracy i sam zakasze w kuchni rękawy, a ona wybrzydzała. Nawet skarżyła się koleżankom, jaki z niego leń, bo wymawia się od zrobienia gołąbków z młodej kapusty, że w maju jeszcze nieodpowiednia, a widać nie chciało mu się do tego zabrać. Dla dobra rodziny trzeba się jednak trochę postarać. No i ta postarała się: nakupiła sobie nowych kiecek i drogie buty, a co do gotowania, to orzekła, że jak już tak miałaby się dla męża poświęcać, to niech lepiej odejdzie.
Do kobiety patrzącej na mnie na chodniku z rozpaczą mówię zatem tylko: to niech pani machnie na niego ręką i zadba o siebie. Dla siebie trzeba być ładną. Na zaniedbaną mąż nie spojrzy…
I tym sposobem znowu wpadam w ulubioną rolę doradcy, czyli kogoś, co wie wszystko najlepiej. A przecież zawsze, gdy spojrzy się z boku spokojnie okiem osoby postronnej, widzi się czyjeś sprawy lepiej. Czy i ta pani tu na ulicy takich rad oczekuje? Pewnie tak, skoro sama mnie zaczepiła i tak bezbronnie się zwierza, nie bacząc, że przechodzący obok mają otwarte uszy. Kiedyś, dawno, słyszałam o takiej, której podobne rady pomogły zatrzymać męża w domu… Poszła do fryzjera, do krawcowej i z koleżankami do kawiarni. A mąż zaintrygowany pospieszył cichcem za nią. I już jej nie puścił… Ale tej tutaj chętniej powiedziałabym: to zostaw tego drania, co noc spędza u kochanki, a przychodzi do domu zjeść dobry obiad. Zrzuć go ze schodów… Tylko ona nie takiej rady oczekuje.
Ona nawet niezdolna zrobić jak inne, które na środku ulicy obijają kochankę męża parasolem. Albo gazetą… w której skryły żelazny pręt. Takie też nieraz przegrywają, ale na chwilę ośmieszą rywalkę.
Pozostają jednak ukryte sprawy, których się nikomu nie powierza, nawet temu, od którego oczekuje się porady. Ani wszystkim innym, którym się na prawo i lewo o swym nieszczęściu opowiada. Może ona ciągle beznadziejnie kocha wiarołomnego męża. Może zdobycie go kiedyś i pójście z nim do ołtarza było kiedyś dla niej największym marzeniem i triumfem życiowym, a potem latami trwożyła się, że nie jest w stanie go przy sobie zatrzymać? Teraz miałaby zrezygnować? Zostać na stare lata sama? W pustym mieszkaniu? Tylko o tym nie powie nikomu.
Wszelkie więc dobre rady ominą to, na czym jej najbardziej zależy: co zrobić by w końcu ją pokochał i nie oglądał się za innymi. Mogę się tego domyśleć, ale czy da się na to coś poradzić. Rady bywają niecelne wobec życia. Jednak próbuję ją naprowadzić na przypadek owej pani, która wygrała z kochanką. Dociera coś z tego do niej – nie wiem?
No tak, ludzie nie lubią niczyich dobrych rad, a nawet gdy sami o nie proszą, usłyszą to, co chcą usłyszeć. Tak, z ludźmi czasem niełatwo wytrzymać. Wszyscy po prostu mamy kolce i kłujemy.
Należałoby jednak pamiętać o przemilczanym przykazaniu: nie udzielaj nazbyt skwapliwie dobrych rad.
Krystyna Habrat