Alek Silber – Cztery opowiadania

0
211

Alek Silber –  Cztery opowiadania

 

 

Śmiech

 

Mieczysław Czychowski        Tego ranka rzeka obudziła się w krnąbrnym nastroju. Na jej wzburzonej powierzchni nie odbijało się ołowiane niebo. Porywisty prąd unosił patyki, puste butelki i to wszystko, co spłynęło do rzeki deszczowym nurtem ścieków. Targane porywami wiatru fale jeżyły się pienistymi czapami. Wiatr hulał bezkarnie po otwartej przestrzeni, naginając gałęzie drzew i kładąc bezbronne witki sitowia. Na tle szarej mgły, gnany zimowym wichrem, zacinał deszcz.

        Biegłem wzdłuż rzeki zdyszany, a moje samopoczucie odzwierciedlało otaczającą aurę. Nogi odmawiały posłuszeństwa, serce biło nierówno, a całe ciało protestowało przeciwko biegowi, rzece, otoczeniu, przeciwko całemu światu.

        Na zielonej skarpie kręcili się policjanci, fotografując jezdnię i intensywnie szukając czegoś na ziemi. Zapatrzony w ich poczynania, nieomal nie wpadłem w dużą kałużę krwi, dopiero w ostatniej chwili zdołałem ją przeskoczyć. Jej rozczapierzone strużki spływały do rzeki gnane deszczowym nurtem. Na skarpie migały pomarańczowym światłem niepokojące sygnały karetki pogotowia. Nie chciałem dalej biec…

        Wróciłem do klubu, przebrałem się i pośpiesznie wsiadłem do samochodu, byle jak najprędzej stąd uciec. Ruszyłem powoli patrząc na drogę przez ociekającą szybę. Po chwili zerknąłem w lusterko. Za mną jechał tandem, na nim dwie dziewczynki, może miały po czternaście lat. Naciskały na pedały niezgrabnie przechylając się z boku na bok niczym kaczki. Mokre kosmyki włosów bezładnie opadały na przemoczone swetry, po twarzach spływały krople deszczu. Przyjrzałem im się uważniej – śmiały się. W śmiechu tym było tyle radości życia, tyle młodzieńczej niewinności, beztroski, tak kompletna negacja rzeczywistości, że i ja mimo woli się uśmiechnąłem. Najpierw powściągliwie, potem trochę śmielej, aż wybuchnąłem głośnym śmiechem. A dziewczęta pojechały dalej, nie przestając się śmiać.

 

 

Spacer

 

        Idę powoli, ręce w kieszeniach kurtki, głowa pochylona. Wzrok utkwiony w przesuwające się płyty chodnika, na których na przemian pojawiają się moje stopy: lewa, prawa, lewa, prawa. Tym chodnikiem chodziłem kiedyś do szkoły, kto zliczy ile razy. Chodziłem bez zastanowienia, nie przykładając do tego większej wagi.

        Dziś, po latach kilkudziesięciu, gdy wróciłem z krańca świata, wszystko nabiera innego znaczenia. Spoglądam na mijane budynki: Dom Kultury, żłobek, kotłownia. Tu mieszkał Janusz, tu Jola, w punktowcu nauczyciel geografii, a po drugiej stronie żłobka Barbara. Nie widać jej okien jak kiedyś, zakrywają je wybujałe drzewa. Wtedy były to zaledwie cienkie witki podpierane grubymi patykami.

        Mijam piaskownicę, stary trzepak i śmietnik. To właśnie tu zostałem formalnie przyjęty do podwórkowej paczki. – To jest Bugaj, na podwórku jest najsilniejszy, więc lepiej z nim nie zadzieraj – powiedział Sławek. Bugaj był ode mnie o dwie głowy wyższy, miał rower z „ostrym kołem”, którym zjeżdżał ze schodów, palił papierosy, strzelał z karbidu i w ogóle niczego się nie bał. Nigdy nie zadarłem z Bugajem, zresztą inni też nie.

        W śmietniku jak zwykle porozrzucane, cuchnące śmieci. Wokół podwórka szare mury z opadającym tynkiem, nic osobliwego, a jednak… Czemu jest mi to tak bliskie? Czy dlatego, że to młodość? – wcale nie taka szczęśliwa i beztroska. Czy dlatego, że dziś daleko? – może. Czy to pryzmat czasu? – nie, na pewno nie, są na to dowody. Więc czym to wytłumaczyć, komu i czy jest w ogóle sens? Wszak uczucia pozostają niewysłowione, niemożliwe do przekazania. Tą drogą mogę iść tylko sam, otoczony swoimi wspomnieniami klimatu, koloru, zapachu wiosny, chmurności jesiennego nieba i krzyku dzieci. Imiona kolegów, każde z nich pełne wymowy, mające wygląd, charakter, gesty: Stasiek, Miki, Janek, Bugaj. Dla nieznajomego to zaledwie czcionki na papierze, nieistotne brzmienie sylab.

        Jak kiedyś śpieszą ludzie, bawią się dzieci, a dozorca myje schody. Ale żaden przechodzień, żadne bawiące się dziecko, żaden dozorca nie zrozumieją tego, co czuję. Mimo że oddychają tym samym powietrzem, patrzą na te same okna, wychodzą z tych samych klatek schodowych, trzepią dywany na tym samym trzepaku, co ja przed laty, przed wiekami, przed epokami… a może tylko w mojej wyobraźni?

        Zacina deszcz, wtulam się w kołnierz, ale nie czuję zimna, jedynie ucisk w krtani. Wzrok powraca na przesuwające się płyty – patrzę nie widząc, słucham nie słysząc, gdzieś się zapadłem. I stamtąd dochodzą mnie dźwięki, których nigdy nie wyśpiewam, słowa, których nigdy nie wypowiem. Zamarły, zastygły nieruchomo w odległej czasoprzestrzeni, która nie istnieje i istnieć nie będzie.

        Usiądź i opowiedz mi o swoim spacerze, ja niczego nie zrozumiem.

 

 

Garbus

 

        Szedł ścieżką wzdłuż brzegu rzeki, niezgrabnie powłócząc stopami, pewnie cierpiał na jakiś niedowład nóg. Pod pachą niósł plik starych, wypłowiałych gazet, które ledwo ogarniał obiema rękoma. Dla zachowania równowagi przechylał się nieco na bok, co zdawało się podkreślać jego ułomność. Zawsze nosił to samo ubranie; mocno sfatygowany, szary garnitur, nieświeżą koszulę z wywiniętym do góry kołnierzykiem i zmięty krawat. Zdawało się, że zapięta na guzik marynarka za chwilę pęknie. Naciągnięte fałdy rozchodziły się promieniście od guzika, a na plecach od sterczącego garbu. Twarz miał zmiętą, wiecznie czymś zaabsorbowaną, wzrok wpatrzony w ścieżkę. Nie przestawał ruszać ustami; mamrotał coś do siebie, albo mamlał, wysuwając do przodu dolną szczęką, pewnie sztuczną. Szedł wzdłuż wijącej się rzeki, w cieniu rozłożystych platanów, migających kreskami na powierzchni wody.

        Było to urokliwe i radosne miejsce, szczególnie w niedziele, kiedy na zielonej skarpie rojno było i gwarno. Pomiędzy drzewami biegały roześmiane dzieci, podczas gdy ich rodzice piekli kiełbaski na nadbrzeżnych grilach. Wstydliwe pary kryły się w cieniu parasoli, a te odważniejsze całowały się leżąc na trawie. Co chwila ścieżką przemykał rowerzysta, lub biegnący, a na rzece mijały się zgrabne łodzie wioślarskie.

        Na tle niedzielnego uroczyska sylwetka garbusa odbijała się, niczym wyrzut sumienia na pięknie stworzenia. Przed jego koślawym krokiem, jak przed zmorą, rozpierzchało się życie; przestraszone dzieci uciekały w popłochu przerywając beztroskie igraszki, gołębie głośnym trzepotem zrywały się do lotu, pozostawiając niedojedzone kruszyny, ludzie odwracali głowy w drugą stronę.

        Garbus nie widział tego, albo nie patrzył, albo w ogóle był nie z tego świata. Gdy czuł na sobie czyjś wzrok, odwzajemniał się wrogim, nieufnym spojrzeniem rzucanym kątem oka. Łączyło ono potulność zbitego psa i agresję wilka. Szedł zawsze o tej samej porze, niezależnie od pogody; w skwarny upał zlewał go pot, w zimną ulewę przemoknięta marynarka przyklejała się ciemną plamą do wielkiego garbu. Szedł zawsze w tę samą stronę, zawsze z nieodłącznym plikiem gazet. Nigdy się nie zatrzymywał, tylko czasami zwalniał kroku mijając kubły na śmieci. Wtedy unosił wzrok badając ich zawartość. Nikt nie wiedział gdzie rozpoczynał swą wędrówkę, dokąd zmierzał i po co nosił gazety. Do najbliższych domów było stąd kilka kilometrów.

        Pewnego dnia nie pojawił się nad rzeką. Ani następnego dnia. Po czasie ukazała się w gazecie krótka wzmianka; znaleziono zwłoki mężczyzny, wieku i nazwiska nie podano. Był garbaty. Od dawna nie opróżniana skrzynka pocztowa i nieustannie palące się światło zwróciło uwagę sąsiadów. Zawiadomili policję. Na dzwonek nikt nie odpowiadał, musieli się włamać. Znaleziono go skulonego na ziemi. Sądząc po stanie zwłok, musiał tak przeleżeć dość długo. Wokół niego tarzały się bezładnie porozrzucane fragmenty figurek z papier-mache. Niektóre z nich były pomalowane, inne w stanie surowym. Obok stał kubełek zaschniętego kleju oraz jeszcze nie otwarta puszka różowej farby. Było tu biednie i żałośnie; ot, parę krzeseł, materac, kilka szmat, nie dopita kawa w pękniętym kubku.

        W rogu pokoju stała, okryta białym płótnem, skrzynka po owocach, na niej statuetka młodej dziewczyny naturalnych rozmiarów. W złożonych na  piersi rękach trzymała bukiecik fiołków. Uśmiechała się pogodnie. W jej spojrzeniu była ufność i nadzieja, niewinność i dziewczęca zaduma. Postać była niezwykle delikatna i choć jeszcze nie była kobietą, przestała być już dzieckiem. Figura pomalowana była pastelowymi kolorami, potem polakierowana, co dodawało jej życia i świeżości. Wykończona była z ogromną pieczołowitością i niespotykanym kunsztem. Pomimo niezwykłej delikatności, subtelnych rysów i drobnej postury, z postaci dziewczyny biła ogromna siła, coś, co przyciągało niczym magnes, który nie pozwalał oderwać wzroku. Patrzącego ogarniała niemoc, nogi zamierały nieruchomo, odwrócenie głowy wymagało wysiłku woli. Niektórzy przypisywali postaci nadziemską, niemal mistyczną moc. Z tyłu, pośród fałd sukni znaleziono jakieś hieroglify nabazgrane czerwoną farbą. Wezwano fachowców, lecz mimo usilnych starań, treści pisma nie udało się odczytać. Stwierdzono natomiast, że statuetka jest wybitnym i unikalnym dziełem. Umieszczono ją w muzeum sztuki. Przyczyn zgonu garbusa nie podano.

 

 

Karzeł

 

    15 grudnia zrezygnowałem ze swoich marzeń. O 19.00. Przy goleniu.

    Tak rozpoczął się nowy rozdział mojego życia. Nie wiem, lepszy, czy gorszy. Bo czym jest życie, czym jest człowiek bez nadziei: kretem, drzewem, mrówką? A czym jest człowiek niespełniony: smutkiem, goryczą, zgryzotą? Kiedy tak się gubiłem w owych niedorzecznych pytaniach, nagle przyszło mi z pomocą niebo.

    Było suche, upalne lato, kolejne w wieloletnim cyklu niszczenia. Ziemia pękała martwą skorupą, wysychały rzeki i jeziora. Na ich obnażonym dnie znajdywano zatopione przed wiekiem relikty. Lasy stanęły w płomieniach, połacie kraju zasnuły dymy i swąd spalenizny. Łany niedoszłych zbóż umierały rachitycznymi kikutami słomy. Farmerzy słysząc zbliżające się konie apokalipsy, wieszali się z rozpaczy. Ludzie nie mogli już słuchać komunikatów o bezchmurnym niebie i gorących wiatrach z pustyni. A kiedy wreszcie podawano wyczekiwaną prognozą, kiedy padało słowo burza, to zwykle meteorolodzy i tak się mylili. Albo tam na górze ktoś w ostatniej chwili zmieniał program. Mieszkańcy wsi łączyli się we wspólnej modlitwie o deszcz.

    Pewnego wieczora zapowiadało się na to, że wreszcie ich prośby zostaną spełnione. Najpierw powiał północny wiatr. Potem zmienił kierunek, przeradzając się w huragan. Niebo zasnuły ciemne chmury. Przewalały się z zachodu na wschód, groźne, mroczne, niespokojne. Leżąc na trawie, patrzyłem na ich zmagania. Po jakimś czasie z owego chaosu zaczęły się wynurzać kształty, początkowo niewyraźne, z czasem coraz bardziej klarowne.

    Najpierw ukazał się smok. Ciągnął za sobą niby to ogon, niby wykrzywioną łapę, jakoś tak niezręcznie, koślawo. Potem się wyprostował, wyciągnął w górę szyję i wtedy okazało się, że nie był to smok, a dinozaur. Z rozdziawionej paszczy szczerzył ogromne kły. Zdawało się, że nic nie jest w stanie obalić jego masywnej postaci. Stał wielki i groźny na potężnych łapach, jego monstrualny łeb, ogromny ogon i paszcza budziły grozę. Ani kształtem, ani posturą nie pasował do otoczenia, odbijał się od reszty chmur; były bezkształtne, bez wyrazu lub postaci, ale było ich wiele. Przy stojącym bez ruchu dinozaurze wydawały się bystre i zręczne. Przelatywały obok niego, nad nim i poprzez niego niczym złowrogie widma. On starał się je powstrzymać, zatorować im drogę, odepchnąć, połknąć. Jednak wyraźnie nie był w stanie oprzeć się ich masie. Jego potężna postać stopniowo zaczęła zmieniać oblicze; kły straciły ostrość, ogon stał się uciążliwym balastem, zamiast grozy budził współczucie. Nagle dinozaur okazał się niezręczny, nieporadny i kompletnie nie przystosowany do środowiska. Jego postać zaczęła się rozpływać, biegnące chmury porywały całe połacie jego potężnej masy, zniknęła paszcza, to znów rozmazała się łapa, ogon rozcapierzył się, aż wreszcie cały dinozaur rozpłynął się w szarzyźnie nieba…

    Ale tu nie kończyło się widowisko. Brunatny kalejdoskop kotłował się w nie kończącej się masie obrazów. Nagle z zamętu wyłoniła się niewyraźna postać, jakby wychodząca z otchłani nieba: niewysoka, krępa, o pewnych ruchach. Dopiero po chwili okazało się, że był to karzeł. Zatrzymał się. Patrzył w górę. Idąc za jego wzrokiem, dostrzegłem kulę, a właściwie nie kulę, a piłkę. Leciała w stronę kosza. Karzeł starał się podskoczyć, by ją złapać. Wyciągnął ręce, kucnął… ale nie poderwał się do góry. Skulił się ponownie i naprężył, widać było cały ogrom jego wysiłku, zapewne pobudzonego wielkim pragnieniem. I tym razem się nie udało, piłka oddalała się. Czym była dalej, tym bardziej karzeł usiłował ją chwycić.

    Przymknąłem oczy. On chciał być koszykarzem. Czy nikt mu nie powiedział? Czy nie widział, nie rozumiał? Nie lepiej mu było wybrać na przykład, gimnastykę? Był krępy, miał silne, krótkie ramiona, idealne do ćwiczeń na przyrządach. Przy jego determinacji miał szansę coś osiągnąć. Ale w koszykówce?

    Otworzyłem oczy. Karzeł szykował się do kolejnej próby, piłka była już ledwie widoczna. Sprężył się, skupił w sobie i nagle się poderwał! Szarpnęła nim wielka siła, przez chwilę zdawało się, że pofrunie w górę, ramiona wyciągnęły się wysoko nad głową, tak wysoko, że aż odłączyły się od tułowia, który na przemian rósł i malał niczym ogromny miech, aż wreszcie eksplodował, rozpływając się pośród pędzących chmur.

    Zasłoniłem oczy ramieniem. Głupi karzeł. Musiał sobie wymyśleć właśnie koszykówkę. Tyle jest innych dziedzin; mógł zastać skrzypkiem, biologiem, klownem cyrkowym… Przelatując myślami różne możliwości, odczuwałem coś pomiędzy złością i irytacją. W tym momencie poczułem ukłucie na ramieniu – komar. Tłusty, opasły krwiopijca. Uderzyłem dłonią aż mnie zabolało. Na ramieniu pozostała krwawa plama. A jeśli karzeł nie miał wyboru? A jeśli urodził się z taką ideą fixe? Podobnie jak nie wybrał sobie postaci karła, nie miał także kontroli nad swoimi marzeniami. Czy to jego wina, że wybór padł właśnie na koszykówkę? Pewnie męczył się ze swoją ułomnością całe życie. Wcale nie musiał być głupi czy nierozsądny, przeciwnie, mógł być w pełni świadomy swojego niefortunnego losu. Bo nie dość, że ułomny, to jeszcze… Biedny karzeł. Starłem czerwoną plamę. Po chwili siadł na ramieniu drugi komar. Strzepnąłem go łagodnie.

 

 

Alek Silber większość życia spędził w Australii, chociaż przez klika lat mieszkał także w Holandii i w Anglii, gdzie ukończył studia inżynieryjne. Swoje humanistyczne zamiłowania zaczął realizować dosyć późno, wydając tomik opowiadań „Kartki do siebie”. Zachęcony pochlebną oceną krytyków i czytelników, wydał kolejne dwa zbiory opowiadań, „Lot z pajacem” oraz „Kalejdoskop”. W roku 2003 ukazała się jego pierwsza powieść „Parasol pełen kwiatów”, potem kolejna pozycja pt. „Szansa”. Do kolekcji dołączyła płyta „Barwy ciszy”, gdzie wybrane fragmenty prozy poetyckiej Silbera czytał Krzysztof Kolberger do muzyki australijskiego kompozytora Petera Mumme.

        Dwa tomy opowiadań ukazały się w wersji niemieckiej, a wiele z nich publikowane było zarówno w Polsce, jak i w prasie polonijnej, min. na łamach „Rzeczpospolitej” oraz w magazynach literackich w Kanadzie, Australii, Niemczech i w Holandii. Swoje prace autor prezentował min. w krakowskiej Piwnicy pod Baranami, w Berlinie, Hamburgu, Bonn, Kolonii, Delft oraz w Melbourne.

        Twórczość Silbera wymyka się standardowym klasyfikacjom i stoi niejako poza głównymi nurtami współczesnej literatury. Utwory te, a zwłaszcza krótkie formy, nazywano prozą poetycką, bajkopisarstwem dla dorosłych lub malowanie słowem.

        Oto wyimki trzech głosów nt. twórczości Silbera:

        …Aleksander Silber napisał taką odmianę baśni, która łączy fantastykę z realnością i sentymentalną uczuciowość z kpiarskim humorem. Wyobraźnia jest tutaj dziecięca, a wyraża świadomość nieomal starca…

                                      Helena Zaworska – „Gazeta Wyborcza”

 

        …W niewielkim tomie pana Silbera przegląda się – niczym w lustrze – nasza epoka z wszystkimi wstrząsami, atakami szaleństwa, dramatami jednostek…

                                      Krzysztof Masłoń – „Rzeczpospolita”

 

        …Szczególnie pozostaje w pamięci jego rodzaj mądrości życiowej – to zapatrzenie w fenomenologię losu, nuta realizmu magicznego, wyczulenie na ogromny smutek istnienia…

                                      Leszek Żuliński – „Nowe Książki”


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko