Krystyna Rodowska
„ Córka rabina”
„Czy znałaś Leopolda Buczkowskiego?” – No tak, znałam…
I co z tego? Mgły, obrazy jakieś zatarte, rozmowy nie przytwierdzone do dat, ledwie kojarzące się z miejscem, z porą roku. A wszystko upchnięte w ciemny kąt wewnętrznej piwnicy, do której nie ma się ochoty zaglądać. Psychoanalityk w tym miejscu wygłosiłby przemądrzały komentarz o „ treściach wypartych do podświadomości”. Więc znałam Buczkowskiego, czy nie znałam? Są jakieś ślady, zapiski? Zdjęć wtedy jeszcze nie robiłam. Czarna dziura. Ledwie coś przebłyskuje.
Czarny potok, w nim moja niejasna nadzieja. Sięgam ręką po książkę na półce, w wiadomym miejscu , ale od lat nie otwieraną .Jest: dedykacja, napisana jego ręką. Odczytuję ją teraz , z jakimś bolesnym zdumieniem, które powoli przeradza się w uczucie wstydu. „ Pani Krystynie Rodowskiej, poecie i memu przyjacielowi”, pod spodem mało czytelny podpis., u dołu data : 7.11.1981 r, podkreślona, pod nią:jeszcze: Konstancin”. Duże, pochylone lekko w prawo pismo o chimerycznych, ostrych w rysunku literach. Ta dedykacja jest kopalnią informacji! Opuszczoną, nieużywaną, zmarnowaną.
A teraz wynoszę stamtąd na powierzchnię znaleziska Wymagają oczyszczenia, obróbki. Bo pierwotnego blasku im przywrócić nie potrafię. Nie przyłapię już tamtego czasu i emocji na ich gorących uczynkach. Napisał „ Pani”. To świadczy o tym, że końca naszej osobliwie rozpoczętej znajomości był dystans, wypływający zapewne z mojego szacunku i podziwu dla jego twórczej osobowosci, z różnicy wieku wreszcie, a on go nie naruszył. Zrewanżował mi się tą osobliwą maskulinizacją : „ poecie i przyjacielowi”. Daleko było jeszcze do czasów wojującego i zwycięskiego feminizmu, przynajmniej w tym kraju. Żadna tam „ poetka” i „ przyjaciółka”, to byłoby według niego deprecjonujące. Najwidoczniej chciał zademonstrować, że traktuje serio i moje pisanie i relację między nami., dlatego musiał je ubrać w męskie spodnie. Ciekawe, jakby teraz skomentował fakt, że, na przykład, współczesne pisarki z Quebeku, a także z innych krajów frankofońskich , poczytują sobie za punkt honoru przedstawiać się jako „ écrivaines”, a nie „écrivains”. Tak przejawia się duma z żeńskiej podmiotowości. Co on, niespokojny duch myślenia o rzeczywistości, niespożyty w pomysłach reformator sposobów jej opisywania, powiedziałby na to? Ale to był rok 1981. Ściślej: 7 listopada. Miejsce akcji: Konstancin, czyli najprawdopodobniej u niego w domu. Czy tylko raz go odwiedziłam? Tego też nie pamiętam. Jest rzeczą pewną , że w listopadzie 1981 roku przebywałam w Oborach, gdzie dość często przyjeżdżałam, zawsze z jakąś konkretną pracą . Tej póżnej jesieni także była to oaza spokoju, ostatnie liście w parku spadały z szelestem, księżyc urządzał spektakle z chmurami. Ale jakieś napięcie wisiało w powietrzu. Spotkany tam – po raz ostatni – Mieczysław Jastrun szepnął mi, pod wrażeniem jednego z oglądanych wówczas wspólnie dzienników telewizyjnych i emanujących z nich jeszcze utajonej grozy: „ Niech Pani stąd wyjeżdża, nie ma na co czekać” „ Stąd”, czyli z Polski.
Buczkowski , po sąsiedzku, sprawił mi w tym czasie niespodziankę: któregoś popołudnia zastukał w moje okno , to pamiętam ( wynika z tego , że mieszkałam wówczas na parterze oficyny przy „ pałacu”).Czy zaprosiłam go wtedy do środka? Czy wybraliśmy się na spacer? Nie pamiętam. Wspominam z niepamiętania. Chyba wtedy właśnie zaprosił mnie do siebie. W kilka dni poźniej dom odnalazłam samodzielnie. Nietrudno go było rozpoznać: w ogrodzie stały duże i mniejsze drewniane rzeźby, ekspresyjne świątki – nieświątki, o których słyszałam, czytałam, widać je było z daleka. Na ścianach wisiały malowane jego ręką obrazy, chwilowo milczała fisharmonia .Sprawiłam mu tą moją wizytą dużą przyjemność. Oprowadzał mnie po swoim udzielnym państwie, poprosił żonę – którą we wcześniejszych rozmowach o niej nazywał „ majordomusem” – aby zrobiła mi jajecznicę i przyniosła ciasto , ( gość, znaczy : głód do nakarmienia) , podejmował z iście kresową gościnnością, oboje opowiadali o synu – artyście w Jugosławii ( jeszcze Jugosławii!) i córce, chyba pianistce ,też gdzież za granicami..
Co ponadto wynika z daty dedykacji na Czarnym potoku? Ano to, że znał moje wiersze, musiał je czytać uważnie, pasował ich autorkę na „ poetę”. Podarowałam Mu późną wiosną lub w lecie wybór wierszy z dwunastu lat, który właśnie ukazał się w wydawnictwie „Czytelnik”, a którego on był jednym z pierwszych czytelników. Musiałam to zrobić niewiele później od chwili, kiedy poznałam Go osobiście.
Ten moment akurat wrył mi się w pamięć. To była scena z niemego – przez dłuższy czas – filmu. Siedziałam w ówczesnej kawiarni Związku Literatów, której aurę, już należącą do historii, opisał niedawno Marek Nowakowski. Na pewno ktoś mi towarzyszył, ale to okoliczność bez znaczenia. Naraz pojawił się przede mną Buczkowski – którego znałam do tej pory z widzenia, także trochę z czytania, – bez słowa chwycił mnie za rękę i wyprowadził, oniemiałą z kolei ze zdumienia , na ulicę. W dalszym ciągu nic nie mówiąc, pociągnął mnie za sobą, na Rynek Starego Miasta, gdzie usiedliśmy wreszcie przy jakimś stoliku i on zamówił dla mnie lody, ( co wskazywałoby na porę już letnią), dla siebie coś .do picia. Dopiero teraz przeprosił mnie za raptus puellae w biały dzień , wyjaśnienie zaś tego czynu zabrzmiało kuriozalnie, lecz całkiem w stylu jego powieściowego świata: przypominałam mu ponoć do złudzenia córkę lwowskiego rabina, która uratowała mu życie podczas jakiegoś epizodu wojennej zawieruchy, po czym on się w niej, oczywiście , zakochał .A o kochliwość można było go podejrzewać. Z fantastycznej opowieści Buczkowskiego nie mogę sobie przypomnieć żadnych szczegółów. Pamiętam tylko, że opowiadał porywająco. Hipnotyzował. Mogłam go słuchać – i słuchałam – godzinami, zapominając o czasie i miejscu, w którym się znajdowaliśmy. To były opowieści , anegdoty o ludziach z małych, wołyńsko-podolskich miasteczek, o rzemieślnikach , handlarzach i koniokradach, o Żydach i Ukraińcach czy Rusinach, jak ich dawniej nazywano , o rozmaitych, egzotycznych dla mnie typach i typkach, o sytuacjach, które mogły się zdarzyć tylko tam i wtedy, za czasów jego młodości, choć tak naprawdę on wciąż był młody, mimo siwej głowy i wieku. Mógł tak opowiadać w nieskończoność, wskrzeszając tamte, nieprawdopodobne już dzisiaj światy, jak zwyczajny cudotwórca. Pisanie mu nie wystarczało.Może dlatego właśnie wykraczało poza uznawane, literackie konwencje. Chciał opowiadać, był żądny improwizacji i rozmowy. Bo słuchać także potrafił, był ciekaw rozmówcy, a tym bardziej może rozmówczyni. W którymś z licznych wywiadów przeczytałam, – ale to było już dużo poźniej – że on „ nie przestaje nigdy studiować „ Pana także studiuję” – zażył kiedyś dziennikarza. Więc i mnie także, zapewne. Wypracowana strategia obrony przed ryzykiem zawierzenie innemu? Jego biografia dowodziła, że miał do tego powody.
Widywaliśmy się tamtego lata i jesieni chyba dość często: w stołówce i w kawiarni tamtego, prawdziwego ZLP., potem on mnie odprowadzał , dłużej lub krócej, do autobusu. Ja także opowiadałam mu o moim kresowym, wczesnym dzieciństwie i może trochę o gnębiących mnie wówczas problemach z odzyskiwaniem wolności, to znaczy – z wydostawaniem się, za cenę psychicznych sińców, z pułapki niefortunnego małżeństwa. Pamiętam tylko, że mnie wspierał, dodawał odwagi. Wierzył we mnie i w moje pisanie. Po rozmowach z nim wracałam do domu spokojniejsza i wzmocniona na duchu, bardziej odporna na domowy terror muru, który usiłowałam pokonać własną głową. Powinnam była używać jej ( tzn. głowy) do innych celów: choćby do zapisywania na żywo owych niepowtarzalnych dialogów warszawsko-oborsko-konstancińskich. Dlaczego nie zrobiłam tego póżniej ?
W miesiąc po „ dniu dedykacji” i moich odwiedzin w „ domu pod rzeźbami” nastąpił dzień 13 grudnia , którego zapomnieć żadną miarą się nie da : oniemiały i ogłuchły telefony, przemówiły za to czarne okulary na tle przetrąconego orła, ożył spenetrowany piórem Buczkowskiego świat szpiclów, katów i donosicieli, pistoletów , gotowych do akcji, zasilonych teraz przez militarne akcesoria bardziej na czasie. Chwilowo zamarły kontakty z dalszymi bliskimi, a godzina milicyjna zapewniła niezaplanowany, choć to jeszcze były czasy komuny, wzrost populacji. Nie działała stołówka Związku Literatów a z czasem i z samym Związkiem zaczęły się dziać dziwne, dziś dobrze wiadome , opisane rzeczy. Na temat Buczkowskiego dochodziły wiesci boleśnie zaskakujące. Po pierwsze: znalazł się w PRONI-e, tym fasadowym tworze, powołanym przez generała Jaruzelskiego , działającym pod wodzą wypróbowanego kunktatora – Jana Dobraczyńskiego. Czego tam szukał Leopold Buczkowski? Czy nie zdawał sobie sprawy, co firmuje własnym, świetnym artystycznie nazwiskiem? Potem przyszedł kolejny cios: Buczkowski zapisał się do „ Zlepu” – jak się wtedy mówiło – do związku – uzurpatora miana i mienia. W czasie, gdy spontanicznie ukonstytuowały się wartości czarno-białe, z wykluczeniem jakichkolwiek niuansów i taki stan rzeczy zaniósł się na długo, znaleźliśmy się, niestety, po przeciwnych stronach. Nie rozumiałam, dlaczego tak postąpił. Nie chciałam rozumieć . Skazałam go bez wahania na banicję z mojego świata. Bezwzględnie, małodusznie i krótkowzrocznie. Nie dałam mu szansy przedstawienia swoich racji., nawet gdybym miała potem uznać, że ich nie podzielam. Czyżbym obawiała się, że mnie znowu zaczaruje? Mnie, w której zobaczył kiedyś „ córkę rabina”?
Stan wojenny stał się brutalną cezurą w naszych kontaktach. Nawet wtedy, kiedy już można było w miarę swobodnie się poruszać, nie wykonałam gestu w jego stronę, nie pojechałam go odwiedzić, nie napisałam karteczki. Mój prywatny, domowy „ stan wojenny”, a potem poważna choroba syna, szpital, absorbowały całkowicie moją energię. A przecież nadstawiałam ucha na wiadomości o nim. Usłyszałam kiedyś, że fakt zapisania się do nowego ZLP zapewnił mu kartki na mięso i pieniądze na opał dla domu. Czy uzmysłowiłam sobie wtedy, w jakich warunkach przyszło mu żyć , jemu – wolnemu duchowi? Książek mu nie wznawiano: nie pasowały do żadnego obiegu, nie był to także czas na formalne rafinady, przynajmniej w pierwszej połowie lat 8O-tych. Co dał mu PRON? Co chciał powiedzieć decyzją swojego na tym forum udziału? Czy on, arcy-świadomy tragizmu historii, szukał ratunku dla siebie i innych na iluzorycznej drodze mediacji ze Złem? Czy miał to być jeszcze jeden „eksperyment w kontaktach z ludźmi”? W rozmowie z Urszulą Biełous ( niestety, na wycinku prasowym nie zaznaczyłam daty publikacji) powiada: „ Często nawet umyślnie zaplątuję się w jakąś asocjację i po prostu tę asocjację, tę grupę studiuję. Jest to moja pasja i wściekłość”.
Jakkolwiek było, odczytuję dedykację z dnia 11 listopada 1981 roku, dla „ poety i mego przyjaciela” ze wstydem i z żalem, który każe mi wspominać Leopolda Buczkowskiego z niepamiętania…