Zdzisław Antolski
Kobieta z pejczem
Wujek Stanisław w czasie wojny należał do partyzantki. Lata całe siedział ze swoim oddziałem w lesie. W bunkrach wykopanych w ziemi albo na kwaterach, u tak zwanych konspiracyjnych „ciotek”. Należał do ugrupowania, o jakim nie wolno było po wojnie głośno wspominać. Palił namiętnie papierosy, jednego za drugim. Uznawał tylko exstra-mocne bez filtra, jak na starego wiarusa przystało. Bawił się też często zapalniczką, zrobioną z karabinowego pocisku. Bardzo mu jej zazdrościłem, choć wówczas jeszcze nie paliłem.
Był przystojny, podobny trochę do aktora Stanisława Mikulskiego, niezapomnianego Hansa Klossa, Wysoki, szczupły, żylasty, włosy miał szpakowate, gęste, czesał się do góry, na przedwojenną modę. Często czuć było od niego gryzącą woń alkoholu. Kiedy pytałem go, czy pił coś dzisiaj, wujek odpowiadał mi, nieco zakłopotany, że to mocna woda kolońska. Używa jej do nacierania twarzy po goleniu, bo skórę ma wrażliwą.
Mimo różnicy wieku łączyła nas przyjaźń. Staliśmy się kumplami. Wujek kupował mi zabawki, najczęściej w postaci ołowianych i plastykowych żołnierzyków. Lubił się ze mną bawić w wojsko. Na podłodze w pokoju odtwarzaliśmy sławne bitwy. Zwłaszcza uwielbiał karabiny maszynowe, bo przed wojną, w armii Rydza-Śmigłego, służył jako cekaemista, na wschodnich kresach. Znał wszystkie typy tej broni. Wiedział doskonale jak ją obsługiwać. Twierdził, że z zawiązanymi oczami może broń rozłożyć i złożyć z powrotem. To na wypadek, gdyby walki toczyły się w nocy.
Miałem czternaście lat, gdy pewnego dnia opowiedział mi swoją przerażającą historię. Wujek twierdził, że najgorszy dzień w jego życiu wydarzył się podczas hitlerowskiej okupacji. Wojna miała się ku końcowi, już słychać było ze wschodu dudnienie sowieckich armat, a także przerażający świst i jazgot rakietowych pocisków, „Katiuszy”. Niemcy zdawali sobie sprawę z tego, że ich koniec jest bliski. Przegrali wojnę. Pewnie dlatego zatracali się niemal w okrucieństwie wobec ludności cywilnej. Szaleli. Mordowali, palili zagrody, a nawet całe wsie. Aresztowali mnóstwo niewinnych ludzi.
W pałacu dziedzica Wojciechowskiego hitlerowcy mieli swoją siedzibę. Stary, piętrowy lamus dworski, stojący w parku, zamienili na tymczasowe więzienie. Przesłuchiwali ludzi w niezwykle okrutny sposób. Bili. Torturowali. Po nocach pili alkohol, głośno ryczeli przy muzyce z patefonu dziedzica. Wojciechowski już nie żył, zastrzelili go partyzanci z powodów honorowych. Opisał ich bowiem w krakowskiej „gadzinówce” jako pospolitych bandytów, kiedy odwiedzili go w majątku i skonfiskowali znaczną sumę pieniędzy.
Egzekucje zbiorowe były na porządku dziennym. W obliczu przegranej wojny Niemcy i ich polscy poplecznicy urządzali wprost orgie sadyzmu. Chłopi mówili, że okupanci zachowują się jak muchy, które tną najmocniej jesienią.
Nasz powiat stał się terenem przyfrontowym. Niemcy zaostrzyli kontrolę ludności za pomocą żandarmerii oraz wojska. Pojawiło się dużo regularnych jednostek Wehrmachtu. Partyzanci, z powodu przygniatającej przewagi liczebnej oraz technicznej przeciwnika, zeszli do podziemia. Akowcy rozpuścili swoich ludzi po domach. Natomiast alowcy przedarli się przez linię frontu, aby połączyć się z wojskami radzieckimi. Przez front przedzierali się zwykli, szeregowi partyzanci, chłopscy synowie. Po tzw. szarżę czyli dowódców, przyleciał sowiecki samolot, mały dwupłatowiec, zwany kukuruźnikiem.
W lamusie ludzie umierali w strasznych mękach. Zazwyczaj z powodu uszkodzenia narządów wewnętrznych, pękniętej wątroby albo odbitych nerek, obrażeń powstałych w w wyniku ciężkiego pobicia przez gestapowców. Jednemu chłopu, podejrzanemu o kłusownictwo, oprawcy poderżnęli bagnetem gardło. Ale nie do końca, żył jeszcze kilka dni. Z okropnej rany na szyi wydobywały się czerwone pęcherze. Wrzucili go do lamusa, półżywego, czekając aż się wykrwawi lub udusi. Nie mógł jeść ani pić. Kłusownik po kilku dniach popełnił samobójstwo. Przeciął sobie żyły na rękach kawałkiem szkła, który dostarczyła mu jego żona podczas widzenia. Nie mogła patrzeć, jak jej mąż się męczy.
Najważniejszych więźniów, jeśli wykryli, że ktoś z zatrzymanych ma powiązania z partyzantami, wywozili na gestapo do Buska, wówczas powiatowego miasta. Tam ich, po torturach i przesłuchaniach, rozstrzeliwano. Tak zginął legendarny dowódca Batalionów Chłopskich w naszym powiecie – Jan Pszczoła, pseudonim „Wojnar”. Już przewieziony do Buska, w gmachu Gestapo, rzucił się z gołymi rękami na Niemców, żeby ich sprowokować. Nie chciał być katowany. Zginął, został zastrzelony na miejscu. Wydał go polski konfident, zdrajca, podobno niedorozwinięty umysłowo. Połasił się na pieniądze, które wkrótce straciły wartość.
Pszczoła najpierw siedział w tymczasowym areszcie w lamusie, w Błotach. Lokaj dziedzica, który był w konspiracji, chciał go uwolnić. Pszczoła nie zgodził się na ucieczkę. Bał się, że rozstrzelają jego bliskich. Miał starych rodziców i młodą żonę.
Tego straszliwego dnia, który go całkowicie odmienił i zamienił w ludzki wrak, wujek wrócił do domu koło południa. Mieszkał z matką, ojciec zmarł na suchoty przed wojną. Siostra wyszła za mąż, mieszkała w sąsiedniej wsi. W nocy razem ze swoim oddziałem Wujek rozbijał niemiecki posterunek. Dowódca „Żbik” dał mu do przechowania tajne dokumenty, dotyczyły one personaliów członków oddziału i miały być przekazane do Londynu.
Ze zmęczenia i z nerwów wujek Stach zapomniał włożyć je od razu do swojego schowka w pasiece, którą odziedziczył po zmarłym przedwcześnie ojcu. W pszczelim ulu było podwójne dno. Specjalnie zrobione przez stolarza. Tam wujek trzymał gazetki oraz broń krótką. Schowek nigdy nie zawiódł. Niemcy tam nie zaglądali. Bali się użądleń owadów?
W domu zjadł krupnik, odgrzewaną zupę, którą przygotowała mu matka. Zrobiło mu się ciepło, sennie i bezpiecznie. Był zmęczony, czuł ból w kościach, na chwilę przysiadł na łóżku, choć było pościelone. Nie zdawał sobie nawet sprawy, kiedy zasnął w ubraniu. Obudził się zalękniony, odrętwiały od przykrego sennego koszmaru, ze złymi przeczuciami.
Było już za późno. Słyszał ujadanie swojego psa na podwórzu. Wyskoczył na ganek. Wtedy ich zobaczył. Otaczali dom półkolem. Zza wzgórza koło cmentarza wyłaniały się sylwetki w hełmach, z karabinami. Ogromne postacie, bo zachodzące słońce rzucało długie cienie. Wyolbrzymiało ich sylwetki. Ostre, czerwone promienie oślepiały.
W panice cofnął się do izby. Zaczął gorączkowo myśleć, gdzie się ukryć. Piwnica, strych, sad… Wtedy zmartwiał z przerażenia. Przypomniał sobie o dokumentach schowanych za pazuchą.
Usłyszał wystrzał, a zaraz potem długi, śmiertelny skowyt swojego psa Karuska, uwiązanego przy budzie. Oni już tupali podkutymi buciorami po drewnianym ganku, rozwalali drzwi, a potem szyby, kolbami oraz kopniakami.
Wujek pobiegł do drugiego, ciemnego pokoju z tyłu domu, z oknem wychodzącym na wschód. Wyjrzał do sadu, było pusto i cicho. Sielsko, jakby wojny wcale nie było. Cień padał od drzew owocowych: grusz i jabłoni. Pachniały intensywnie kwiaty. Krzyknęła gdzieś przenikliwie wilga. Brzęczały w rześkim, krystalicznym powietrzu, zapóźnione pszczoły, które wracały do pasieki z łąk, pól i ogrodów.
Zamierzał wyskoczyć oknem. A potem uciec w pola, które rozciągały się za księżym sadem, klucząc miedzami. Ale było za późno, już krzyczeli za jego plecami: Halt! Hande hoch.
Najpierw wpadli ci olbrzymi żandarmi, w lśniących czarnych płaszczach ze skóry, w hełmach zakrywających oczy, ze schmeisserami w wielkich łapach. Okrutne, zwierzęce mordy, jak z sennego koszmaru. Ustawili się rzędem wzdłuż ścian. Wtedy wolno, teatralnym krokiem, wszedł tamten, znany w okolicy, major Hermann. Wyglądał operetkowo, czapkę założył zawadiacko lekko przekrzywioną. Miał przy tym krzywe nogi, jak kawalerzysta. Chyba był lekko podpity, z ust śmierdziało mu alkoholem. Spod czapki spływały na czoło grube krople potu. Tuż przy jego nodze poszczekiwał wielki pies, czarny wilczur.
Za majorem, co zdziwiło wujka bardzo, a raczej speszyło, szła kobieta. W czarnym mundurze. Wąska spódniczka obciskała zgrabne nogi. Na głowie czarna furażerka z czerwoną nitką. Blond loki opadały jej na czoło. Pukiel włosów przysłaniał jedno oko. Miało się wrażenie, że gestapówka mruga porozumiewawczo.
Major gniewnie szwargotał, w kącikach warg ukazała mu się piana. Uderzył wujka kilkakrotnie skórzaną rękawiczką po policzku. Jego słowa tłumaczył Polak, były nauczyciel w gimnazjum, obecnie na usługach gestapo. Jednak wujek zbyt był zdenerwowany, żeby zrozumieć dokładnie sens jego słów. Chodziło o wydanie kolegów z oddziału. Nazwiska, adresy, pseudonimy. Ktoś musiał na wujka donieść. Nagle major skończył szwargotać. Odwrócił się chybotliwie na pięcie i wyszedł do kuchni.
Wtedy zbliżyła się do wujka kobieta w mundurze. Poczuł zapach jej perfum. Zamachnęła się i uderzyła go pejczem po twarzy. Ze zdziwieniem pomyślał, że nie czuje bólu, natomiast ma erekcję. Dotknął policzka, zapiekło. Poczuł wilgoć. Miał krew na dłoni.
Po drugim uderzeniu uczuł mimowolny wytrysk. Było to dla niego bardzo upokarzające. Nie rozumiał reakcji swojego ciała. Przecież nienawidził tej Niemki, a jednocześnie ona go jakoś fizycznie pociągała. Kobieta uśmiechała się zalotnie. Pies wilczur rzucał się na smyczy szczerząc wielkie kły. Niemieckie psy tresowane były, żeby rozrywać ludziom brzuchy. Tak okaleczone zwłoki Niemcy z Buska oddawali rodzinom. Major wyciągnął z kabury pistolet. Przyłożył wujkowi do skroni.
Wtedy wujek Staszek – jak mi opowiadał z przejęciem – wyszarpnął swoje tajne dokumenty, jakie otrzymał od „Żbika” zza pazuchy. Zupełnie mechanicznie, bezwiednie wyciągnął przed siebie rękę z papierami. Jakby w próżnię, ale w kierunku majora. Nie wiedział, dlaczego to robi. Nie miał władzy nad sobą. Był w psychicznym szoku. Nie chodziło tylko o to, żeby ratować swoje życie. Został duchowo złamany. Poddał się wewnętrznie. Pokazał majorowi swoją uległość. Wewnętrzną słabość, poddaństwo. Może nawet potem zostałby niemieckim szpiclem? Był na to gotów w tamtej chwili. Jednak wypadki potoczyły się inaczej.
Zawieźli go czarnym ciężarowym samochodem, zwanym budą, razem z innymi schwytanymi tego dnia, ze związanymi z tyłu rękoma do dworu Wojciechowskiego w Błotach. Tam przy parku, wśród ogromnych wiązów, wysokich jak kolumny katedry, w lamusie zbudowanym z białego kamienia, mieściło się gestapowskie więzienie.
W nocy przyszedł do niego pod okno aresztu lokaj dziedzica Wojciechowskiego, który należał do konspiracji. Łomem z zewnątrz podważył kraty. Obaj uciekli do lasu.
Opowiedział wszystko dowódcy. Ukrył jednak przed nim, że sam podał Niemcowi dokumenty. Bo po co? Nie miało to żadnego znaczenia. Przecież hitlerowcy i tak by je znaleźli podczas rewizji.
„Żbik” rozesłał ludzi z ostrzeżeniami do tych członków organizacji, którzy byli na liście. Większości udało się ukryć. Ale nazajutrz Niemcy przyjechali do zagrody wujka. Jego starą matkę zastrzelili, a gospodarstwo puścili z dymem.
Po wojnie wujek siedział w więzieniu w Pińczowie za przynależność do prawicowej partyzantki. Jednocześnie boczyli się na niego byli koledzy z konspiracji, podejrzewając, że ich wydał Niemcom. Niektórzy twierdzili, że wujek był konfidentem. Bardzo go to bolało. Było niezgodne z prawdą. Ale jednocześnie dręczył się tym, że kolaborantem mógł naprawdę zostać. A właściwie w środku, w głębi duszy, już się zgodził na taką rolę. Chociaż nikt obcy o tym nie wiedział, tylko on sam. Był to jego sekret. Ciężar winy. Nie mógł się go pozbyć. Nie wierzył w Boga, więc nie pomogłaby mu nawet spowiedź.
Nie mógł sobie wybaczyć lekkomyślności. Żałował, że od razu nie ukrył dokumentów. Sam powinien się gdzieś zamelinować. Po prostu stęsknił się za domem. Stracił na chwilę instynkt ściganej zwierzyny. Był nieostrożny. Winił siebie za śmierć matki.
Ale najbardziej dziwiła go i przygnębiała własna uległość wobec niemieckiej kobiety w mundurze. Nie mógł pogodzić się z tym, że coś w nim pękło, że się załamał. Z powodu pożądania, zmieszanego ze strachem przed śmiercią, gotów był na zdradę w chwili słabości. Nie mógł sam sobie wybaczyć.
Kim była kobieta z pejczem? Podobno to wojenna narzeczona majora Hermanna, z jakiejś kobiecej służby pomocniczej, którą on wziął pod wpływem alkoholu na tę akcję. W pałacu Wojciechowskiego major urządzał orgie alkoholowe. Tak po wojnie mówili ludzie ze służby dziedzica, pokojówki i fornale. Ale nie chcieli ujawniać szczegółów. Zwłaszcza pokojówki. Niektórzy szeptali, że zmuszane były do rozpusty.
Mama twierdziła, że pewnie z powodu tego załamania nerwowego wujek się rozpił. Leczył się z alkoholizmu. Wyjechał potem na Ziemie Odzyskane, pod Szczecin, na jakąś bezludną wyspę. Chciał goić rany. Zapomnieć. Po kilku latach powiesił się z rozpaczy.