Leszek Żuliński – Inżynierowie dusz

0
293

Leszek Żuliński


 

Inżynierowie dusz


 

Mariola Kalicka         Mam za sobą 40 lat biernego i czynnego uczestniczenia w życiu literackim, a więc mam także jakąś panoramę tego okresu. Trochę jest to takie uczucie, jakby leciało się samolotem i obserwowało w krótkim czasie zmiany pogody. Najczęściej zadaję sam sobie pytanie, czy pisarz i jego dzieło nadal są tak ważni, jak byli dawniej? Czy pisarz jest jeszcze „inżynierem dusz”? Gdyby od tego skompromitowanego określenia odrzucić kontekst socrealistyczny, nadal byłoby ono ważne i piękne. Jednak do dziś coś pozostało „na rzeczy”, tzn. literatura wciąż – tak jak zawsze – może ludzi kształtować w najpiękniejszym tego słowa znaczeniu. I zapewne kształtuje. Wszyscy wiemy jednak, że już nie tak, jak dawnymi czasy.

         Co się stało?

         Po pierwsze, literatura zeszła z barykad.

         Po drugie, literatury jest „więcej” i trudniej się w niej „połapać”.

         Po trzecie, literatura przestała być „królową kultury”. Pisarze stracili monopol na zaspokajanie potrzeb kulturalnych odbiorców.

         Oczywiście literatura nigdy nie była jedyną dziedziną kultury, z biegiem czasu zyskiwała jednak coraz więcej dziedzin konkurencyjnych. W naszych czasach (tzn. powojennych) gwałtownie rozwinęły się rozmaite formy tzw. kultury masowej (np. muzyka, film, komiks) pełniące w dużej mierze funkcję rozrywkową, a nie „ideową”. Choć idee i w tych dziedzinach się pojawiły – np. muzyka od kilku już pokoleń organizuje w dużej mierze to, co nazywamy kulturą młodzieżową, a nawet etosem..

         Za najbardziej spektakularne signum temporis uważam kres tzw. literatury narodowej. No cóż, żyjemy już niemal 70 lat we względnie niepodległym kraju, a te wojenki, powstania i barykady, jakie nam się zdarzyły po roku 1945 były nieporównywalne do sytuacji z czasów wcześniejszych. Odbyliśmy szybką drogę od narodu uciemiężonego do społeczeństwa rozwijającego się sukcesywnie w stronę niepodległości i wolności. W ogóle słowo „wolność” przeszło ogromną ewolucję – dziś bardziej odnosi się ono do losu indywidualnego niż zbiorowego. Do sytuacji egzystencjalnych, nie narodowych. Tak więc cały etos romantyczny przeszedł do historii literatury, a etos współczesny przemieścił się ze sfery „my” w sferę „ja”. Tak – upraszczając – rozumiem owo „zejście z barykad”. Zejście, które nie było żadną dezercją, lecz naturalną konsekwencją przemian, głównie politycznych.

         Już w latach 20-tych XX wieku sztuka zaczęła szukać, jak wiadomo, nowych przestrzeni. Obok tradycyjnego malarstwa realistyczno-figuratywnego zaczął pojawiać się szeroko rozumiany abstrakcjonizm, muzyka „harmoniczna” ustępowała miejsca muzyce, którą w skrócie nazwijmy tu mianem „cały ten jazz”, w prozie i poezji po Joyce’ie, Robb-Grillecie, Cummingsie czy choćby Różewiczu malała liczba „tetmajerów” i – też w skrócie – skamandrytów czy postskamandrytów. Wszelką harmonię wypierała dysharmonia, wszelki klasycyzm – awangarda. Asymetria przestała być gorszą siostrą symetrii. Różne „luźne strumienie wyobraźni”, kakofonie, surrealizmy i „lingwizmy”, w końcu rozmaite art-ziny… Taaaak, wiek XX, którego większość z nas jest dziećmi, był rewolucyjny dla sztuki i kultury.

         Dziś młodzi poeci pytają mnie: „czy można jeszcze pisać wiersz rymowany, sylabotoniczny”? Już samo to pytanie kryje w sobie to, o czym wyżej.

         Myślę też, że nastąpił upadek kanonów i autorytetów. Społeczeństwa egalitaryzują się i demokratyzują. Normy się denormalizują. Wszelkiego typu mentorstwo przeżywa swój – w dużej mierze zasłużony – kryzys. Język kultury kolokwializuje się, jego prozodia wypiera wszelkie tuby i koturny. Wszelkie ambony zaczynają nas denerwować. W obecnej dobie słowa „wieszcz” czy „profeta” tkwią już w lamusach. Toteż nie oczekujemy od pisarzy, by byli nadal naszymi przewodnikami, nauczycielami, mistrzami. Szukamy równoprawnego dialogu we wszystkich relacjach, także w relacjach z kulturą. W sztuce chcemy mieć partnera, rozmówcę, a nie mentora i drogowskaz.

         Literatura musiała podzielić się odbiorcami. Ukradli nam ich różni fani jazzu, beatu, rapu, happeningu, performansu, eventu, graffiti, komiksów oraz niezliczonych subkultur młodzieżowych, o których wiem, że są, lecz nie mam dostatecznej wiedzy, by je analizować i oceniać.

         Wybijmy więc sobie z głowy palmę pierwszeństwa, a już na pewno zejdźmy z placówki imć Ślimaka. To są ogromne przemiany socjokulturowe, które nie muszą nam się podobać, ale których nie zatrzymamy. I być może nie posiadamy też już „kompetencji oceniających”, bowiem nasze imaginarium kultury jest wizją tetryków lamentujących nad młodzieżą (czytaj: nad zmianami!) jak Sędzia w „Panu Tadeuszu”.

         Tak czy owak „inżynierami dusz” już nie będziemy, bowiem etos zbiorowy ustąpił miejsca etosowi indywidualnemu, subiektywnemu. Pociechą dla nas, niegdysiejszych, jest to, że proza i poezja nie umierają. Mówią tylko nowym językiem o nowym świecie. O „nowej prywatności”, nowej miłości, nowych rozterkach, niedosytach, niespełnieniach… A może przede wszystkim o nowym pejzażu, o nowej „biocenozie”, w jakiej to wszystko się toczy.

         Zmieniła się też zupełnie sytuacja książki. Po pierwsze, o rynku wydawniczym przestał decydować wydawca i cenzor – w każdym tym przypadku „funkcjonariusz państwowy”. Rynek ten opanowali prywatni edytorzy (przedsiębiorcy) i oni uczynili go całkowicie otwartym, kierując się nie żadną „ideologią kulturalną”, lecz ekonomią. To po pierwsze…

         Po drugie, nowa, elektroniczna przestrzeń komunikacyjna zmienia dostojny, trwający wiekami świat oficyny, księgarni i biblioteki w ogólnodostępny Hyde Park, gdzie każdy może pokazać to, co chce lub umie. Powoli święty Mit Książki upada i upadnie. Czy znaczy to, że nie będzie ani autorów, ani czytelników? Ależ skąd! Będą zawsze, bo potrzeba pisania i czytania nie zanika i nie zaniknie; ona jest wieczna i uniwersalna. Jasne, nasza publiczność nie jest masowa, ale też nigdy nie była (w latach „lepszego czytelnictwa” niekoniecznie dominowały lektury ambitnej prozy i poezji; znałem dziesiątki ludzi pożerających książki, ale były to na ogół tzw. czytadła, głównie romanse i kryminały). W obecnej, nowej „infrastrukturze literatury” nie ulegną atrofii potrzeby elementarne; one tylko zmienią swoją emisję i „konstytucję”.

         Sądzę, że wyczerpał się „etos edukacyjno-wychowawczy” literatury. Jej „powinność zbiorowa” schodzi do zera. Przechodzi ona w sferę monologów lub dialogów egzystencjalnych, subiektywnych, indywidualnych. Czy jest to sygnał, że przestajemy być społeczeństwem? Ależ nie, tylko cała ta „filozofia społeczeństwa” też obecnie przeżywa swoją rewolucję, a aksjologia tego procesu jest nie do ocenienia ani zaakceptowania prze pokolenia zstępujące, zachowawcze, które larum grają, nie wyciągając wniosków z historii. Historia zaś uczy nas, że świat się zmienia i dopiero po kolejnym post factum widzimy i rozumiemy, co się stało. Jasne, czasami warto żałować róż i opłakiwać lasy, ale młodym drzewom nigdy nie można mówić z góry, że będą gorszymi drzewami. No i być może nauczyliśmy się i tego, że inżynierowie dusz bronią własnego status quo, bowiem nie nadążają już za żadnym nowym.

         Ja w każdym razie wolę być robotnikiem słowa niż inżynierem duszy.


Reklama

ZOSTAW ODPOWIEDŹ

Please enter your comment!
Proszę wprowadź nazwisko